"W Mogilnie był tylko jeden Sprawiedliwy".
|
Urodziłam
się 13 października 1926 roku w Mogilnie. Wieś ta znana jest
także pod nazwą Mohylno, dawna gmina Werba, powiat Włodzimierz
Wołyński. W zasadzie była to wieś ukraińska, w której było
tylko około 15 % gospodarstw polskich.
http://wolyn.freehost.pl/wspomnienia/mogilno-mroziuk_jadwiga.html Mieszkały tam rodziny Szewczuków (5 rodzin), Mroziuków (5 rodzin), Gaczyńscy (3 rodziny), Szczurowscy, Siateccy, Buczkowie, Juszczakowie, Bernaccy, Konstantynowicze (mieszkali tu krótko) i Roratowie (przed wojną wyprowadzili się do Włodzimierza). Pozostałe rodziny polskie były tu zasiedziałe od kilku pokoleń i tylko w ustnych rodzinnych przekazach zachowały się informacje, że nasi przodkowie przybyli tu z piaszczystych ziem w okolicach Bełżca. Kupili ziemię, bo wtedy była tu najtańsza. Ponieważ było to w czasie zaboru rosyjskiego, aby ominąć ograniczenia w zakupie ziemi stosowane dla Polaków, podobno nasi przodkowie zmienili nazwiska. I takS obolewscy stali się Szewczukami, a Wiśniewscy - Mroziukami. Tak więc przybyliśmy tu nie jako zdobywcy, najeźdźcy i okupanci, lecz zmieniliśmy miejsce zamieszkania w granicach państwa carów rosyjskich i swoją ziemię kupiliśmy.
Stosunki
z sąsiadami ukraińskimi układały się poprawnie. Szanowaliśmy
prawosławne święta religijne przez powstrzymywanie się od
pracy w polu. Mój Tatuś powiadał, że w te dni orać po prostu
nie wypada. A cepowanie (młócenie cepem) lub rżnięcie sieczki
w ten czas było po prostu nie do pomyślenia. Czy Ukraińcy w ten
sam sposób traktowali nasze Święta - nie wiem.
Wieś
Mogilno była duża, w użyciu były nazwy miejscowe
poszczególnych jej części. Pamiętam, że były to: Za Cerkiew,
Symerynka, Wola, Kopanica, Krokówka, Brzegi, Zwierzyniec. W
Krokówce mieszkali Roratowie, Szewczuki w Brzegach pod lasem, a
moja rodzina Mroziuków w Kopanicy.
Mieszkałam z rodzicami Franciszkiem i Heleną Mroziuk, dziadziem Piotrem Mroziukiem, babcią Marianną Mroziuk i siostrą Dionizą. W bliskim sąsiedztwie mieszkał stryj Adam Mroziuk z żoną Anielą (z domu Buczek), córkami Antoniną i Reginą i synem Bolesławem. W Mogilnie mieszkał także stryj Adolf Mroziuk z żoną Sabiną, z synem Stanisławem i córką Kazimierą. Trzeci stryj - Leon Mroziuk był kawalerem. Pamiętam także stryjecznych braci Tatusia: Józefa Mroziuka z żoną Anielą, córkami Józefą i Genowefą, Feliksa Mroziuka - kawalera oraz stryjecznego brata Dziadzia - Antoniego Mroziuka i jego syna Kazimierza Mroziuka.
W
Mogilnie mieszkały trzy rodziny żydowskie. Pierwsza - Herszki,
matka z trzema córkami, miała sklep, mówiliśmy na nią
Herszczycha, zapamiętałam dwa imiona córek - Maria i
Mimka.
Druga rodzina znana była jako Motie - nie wiem, czy to nazwisko, czy przydomek. Byli to bardzo biedni ludzie, przy życiu utrzymywały ich kozy, mieli dużo dzieci, z trzech synów zapamiętałam imię (lub przydomek) Sanie, z trzech lub czterech córek tylko jedno imię - Ruchla. Natomiast nazwiska trzeciej rodziny żydowskiej nie pamiętam.
Ja
osobiście miałam mało kontaktów pozaszkolnych z ukraińskimi
dziećmi, ponieważ mieszkaliśmy w pewnym oddaleniu. Pamiętam,
że w święta katolickie po domach polskich chodził Ukrainiec
grający na skrzypcach, zwany Awderko lub Adwerko. Gdy słyszeliśmy
jego granie, Tatuś otwierał drzwi i dawał mu pierogi.
W szkole wszystkie dzieci uczyły się po polsku, lecz dzieci ukraińskie miały dodatkowe lekcje języka ukraińskiego na które ja nie chodziłam. Szkoła mieściła się w dwóch domach prywatnych - braci Szewczuków Adolfa i Feliksa. Początkowo była tylko jedna nauczycielka - Stanisława Rapa z Włodzimierza Wołyńskiego. Wtedy z powodów organizacyjnych w święta państwowe wszystkie dzieci razem były prowadzone na nabożeństwo do cerkwi, skąd szły na uroczystą akademię w szkole - na akademię zawsze zapraszany był duchowny prawosławny. W Mogilnie nie było kościoła, była tylko kaplica. Gdy już były dwie nauczycielki (druga to Wanda Wójtowicz, później wywieziona na roboty do Niemiec), możliwe stało się rozdzielenie dzieci ukraińskich i polskich na nabożeństwa osobno w cerkwi i w kaplicy. W szkole było nauczanie religii - dwa razy w tygodniu prowadził je pop dla dzieci ukraińskich, a jedna z nauczycielek - dla dzieci polskich.
Zasadniczo
nie było konfliktów miedzy Polakami i Ukraińcami przed 1939
rokiem. Zdarzały się incydenty polegające na przezywaniu się
przez dzieci - przy czym na ukraińskie "wy Lachy"
polskie dzieci odpowiadały "wy hady". Raz, gdy
śpiewałam z koleżanką polską wojskową piosenkę marszową,
dorosły Ukrainiec przedrzeźniał nas wulgarnymi słowami.
Zmianę,
jaka dokonała się przez wojnę i pierwszą okupację sowiecką,
odczułam dotkliwie dopiero po wznowieniu nauki w szkole. Tam
dopiero zrozumiałam, jak boli utrata niepodległości i
zatęskniłam za Polską. Już nie mogłam uczyć się po polsku.
Nowych zeszytów nigdzie nie można było kupić, stare zostały
skradzione przez dzieci ukraińskie. Książki polskie stały się
zbyteczne, wręcz zakazane, nowych rosyjskich nie było, pozostały
do dyspozycji tylko przedwojenne ukraińskie. Nie umiałam mówić
po ukraińsku, przekręcałam słowa, wywoływało to śmiech
nauczyciela (polskie nauczycielki straciły pracę).
Mój Tatuś nie bardzo mógł mi pomóc, chociaż bardzo się starał, on bowiem (rocznik 1901) uczył się w szkole po rosyjsku i w tym języku miał opanowaną np. tabliczkę mnożenia. Z tego języka wynik tłumaczył sobie i mnie na polski. W odruchu buntu przeciwko tej sytuacji przestałam chodzić do szkoły za cichym przyzwoleniem Tatusia. Gdy nauczyciel przychodził pytać, dlaczego nie przychodzę do szkoły, Tatuś dawał odpowiedzi wymijające.
Z
opowieści Tatusia znam jeden incydent z okresu wkraczania
sowietów w 1939 roku. Jeden z Ukraińców wskazując na Adama
Mroziuka powiedział do sowieckiego lotnika: "To
Polaczok, Lachów treba wyryzaty". Sowiecki żołnierz na
to odpowiedział, że "w ZSRR wszystkie nacje - w tym
polska i żydowska - mają prawo żyć i pracować".
W
lata sowieckiej okupacji żyliśmy w ogromnym strachu przed
wywiezieniem na sybir. Jednak zdążono wywieźć tylko dwie
rodziny ukraińskie - miejscowego popa i rodzinę o nazwisku Kula.
Była to represja za ucieczkę syna Kuli i syna popa za Bug na
teren okupacji niemieckiej. Strach przed sybirem sprawił, że
nadejście okupacji niemieckiej przyjęliśmy z uczuciem wielkiej
ulgi - zmora wywózki została oddalona. Do szkoły nadal nie
chodziłam.
Nowe
porządki zaczęły się od rządów służącej Niemcom
ukraińskiej policji. Nasi żydowscy współmieszkańcy zaczęli
się przed nią ukrywać. Znajdowali czasowe schronienie w
budynkach gospodarczych Polaków, często zmieniali miejsce
pobytu. Między innymi Tatuś udzielał schronienia dla chłopca
Motio Sonie i córek Herszczychy, Mimki i Marii. Czy również
Ukraińcy udzielali schronienia Żydom, nie potrafię powiedzieć.
Zaczęło się bowiem pewnego rodzaju izolowanie Ukraińców od
Polaków. Na pewno miały na to wpływ poczynania ukraińskiej
policji. Pewnego dnia, w zimie, Tatuś jadł posiłek, gdy wtem
zauważył, że przez lotnisko biegnie żydowski chłopiec Motio
Sonie. Po chwili padł strzał. Do leżącego chłopca podeszli
ukraińscy policjanci, zdjęli mu buty a potem zepchnęli ciało
do okopu zrobionego przez sowietów w czasie wojny w 1941 roku i
zasypali. Tatuś odsunął jedzenie, gdyż nic nie mógł już
przełknąć. W kwietniu załamały się siostry Herszki, zmęczone
ukrywaniem się, wbrew namowom stryja Adama Mroziuka Mimka i jej
dwie siostry poszły zameldować się na policję. Policjanci
pognali je do lasu i tam zastrzelili. Od tej chwili już Żydów
we wsi nie widziałam i nie wiem, co stało się z pozostałymi. W
kwietniu 1943 roku zewsząd zaczęły napływać sygnały
zwiastujące zagładę dla Polaków. Policja ukraińska w
straszliwy sposób pobiła Adolfa Szewczuka, podobno za posiadanie
broni. Adolf uratował się w ten sposób, że pozorując szukanie
rzekomo ukrytej broni zwiódł swych oprawców i uciekł do
Włodzimierza. Co raz dowiadywaliśmy się o morderstwach
dokonywanych na pojedynczych Polakach lub rodzinach. W Chobołtowie
zamordowano 7 osób. Groźnym sygnałem dla Polaków stało się
usypanie przez Ukraińców kopca przy cerkwi. Ziemię wozili sami
Ukraińcy, Polaków nie angażowano. Mówiono, że że tam
zakopano polski mundur, na kopcu postawiono krzyż. Miał to być
"pogrzeb" państwa polskiego. W kwietniu 1943 roku
zebrali się tam Ukraińcy na poświęcenie, którego dokonał
przybyły specjalnie archirej. Adolf Szewczuk miał swoje
zabudowania tuż przy cerkwi. Maria, żona Adolfa, skrycie
podeszła przy stodole jak najbliżej zgromadzonych i starała się
posłuchać, o czym mówiono. Usłyszała, zapamiętała i nam
powtórzyła jedno zdanie z przemowy prawosławnego archireja: "
jednej nacji już nie ma (żydowskiej), jeszcze pozostała druga
!"
Gdy
wracaliśmy z nabożeństwa wielkanocnego w 1943 roku z kościoła
parafialnego w Swojczowie (osiem kilometrów od Mogilna), furmanki
z Polakami zostały ostrzelane z zabudowań Polaka Sokala w
pobliżu Swojczowa. Prawdopodobnie ta rodzina już wtedy została
zamordowana. Raniono dwie osoby, jedna nosiła nazwisko
Sienkiewicz. Od maja 1943 roku swobodne poruszanie Polaków stało
się wręcz niemożliwe. Na drogach wylotowych z wsi i na
skrzyżowaniach stały straże banderowców. Polacy, którzy
odważyli się wyruszyć w podróż ginęli bez śladu. W nocy z
11 na 12 lipca banderowcy z UPA przyszli i zabrali z domu mojego
Tatusia Franciszka Mroziuka, to samo spotkało Stanisława
Juszczaka i gajowego o nazwisku Tronow. Wszyscy trzej zostali
uprowadzeni do lasu i tam zamordowani. Dlaczego właśnie oni
zostali zamordowani w pierwszej kolejności, pozostanie sekretem
"wodzów" UPA. Prawdopodobnie zostały wytypowane jako
osoby zdolne do zorganizowania samoobrony. Tej nocy padał deszcz,
dlatego stryjowi, Adamowi Mroziukowi i Szewczukowi udało się
odszukać miejsce zakopania ciał w lesie. Dziadzio Piotr Mroziuk
poszedł do sztabu UPA w Mogilnie i prosił na zgodę na
przeniesienie ciał na cmentarz katolicki w Swojczowie. Upowcy nie
zgodzili się, zapowiedzieli natomiast, że "już niedługo
damy wam znać". To była złowieszcza zapowiedź. Kiedy
mordowano i palono Dominopol, nie wiedzieliśmy, co się tam
działo. Widząc łuny pożarów pytaliśmy sąsiadów Ukraińców
co to i dlaczego się pali, ale odpowiedzieli, że nie wiedzą. Aż
do nocy 29 sierpnia od naszych sąsiadów nie dostaliśmy żadnego
ostrzeżenia, nawet w postaci groźby, nie było też żadnego
wezwania do opuszczenia tej ziemi. Dopiero w ostatniej chwili
sąsiad Ukrainiec o nie zapamiętanym nazwisku przybiegł do
zabudowań rodziny Bernackich, z okrzykiem: "uciekajcie
natychmiast, już do was idą".
Nazwiska
tego jedynego we wsi sprawiedliwego nie pamiętam. Z rodziną
Bernackich uratowała się również rodzina Feliksa Szewczuka,
która tam nocowała. Natomiast Feliks został zamordowany już
wcześniej i to w sposób niezwykle okrutny - odrąbano mu ręce i
genitalia. W sierpniu zaczęto niszczyć polskie nagrobki na
cmentarzu w Swojczowie. W atmosferze narastającego zagrożenia
pani Bernacka chcąc przypomnieć wszystkim podstawowe normy
religijne i moralne chciała doprowadzić do mszy w cerkwi w
intencji powstrzymania mordowania Polaków. W tym celu w całej
wsi zbierała jaja kurze dla popa. według mnie do odprawienia
takiej mszy nie doszło, ale nie wiem czy z powodu odmowy popa.
Wszyscy Polacy w Mogilnie w miarę możliwości starali się
spędzać noce poza swoimi mieszkaniami. Lato było gorące. W
dzień starano się wykonywać wszystkie prace w gospodarstwie. I
tak trwaliśmy, drżąc z obawy o życie a jednocześnie łudząc
się nadzieją, że coś tak strasznego zdarzyć się przecież
nie może !
To
co niewyobrażalnie straszne, wytworzone w chorych z nienawiści
umysłach zapatrzonych w hitleryzm nacjonalistów ukraińskich,
stało się krwawą rzeczywistością w nocy z 29 na 30 sierpnia
1943 roku.
Wybierając sobie miejsce do spania wieczorem 29 sierpnia nie wiedzieliśmy, że ten wybór to wybór życia lub śmierci, wybór dokonywany nieświadomie i losowo. Babcia Marianna Mroziuk i Dziadzi Piotr Mroziuk nocowali w domu ze względu na swój podeszły wiek (84 i 82 lata), dołączyła do nich wdowa Aniela Juszczuk z dziećmi, córką Stefanią i synem Dionizym (3 lata). Nocleg w domu oznaczał dla nich śmierć. Reszta rodziny miała do dyspozycji dwa brogi ze słomą, jeden nieco bardziej oddalony od zabudowań, drugi blisko stodoły. Ten pierwszy oznaczał życie, drugi śmierć. Na pierwszym spałam ja, Jadwiga Mroziuk, Antonina Mroziuk (ur. 1924 r), Bolesław Mroziuk (ur. 1929 r), Zofia Buczek (siostra Anieli Mroziuk) i Edward Bernacki. Drugi brog wybrały na nocleg - wybierając tym samym śmierć - następujące osoby: -moja Mamusia - Helena Mroziuk, -siostra Dioniza, -stryj Adam Mroziuk, -Sabina Buczek (z domu Gaczyńska), bratowa Anieli Mroziuk z domu Buczek, -syn Sabiny Henio Buczek, lat 9, -syn Sabiny, Antoś Buczek, lat 5. W nocy - o nieokreślonej godzinie - obudziły nas przeraźliwe krzyki, dobiegające z zabudowań stryja Adama oraz z zabudowań właściciela wiatraka o nazwisku Siatecki. Przerażający był krzyk Siateckiego, przeraźliwe długie "ooooojjjj", świadczył o ogromnym cierpieniu, nieludzkim cierpieniu. Opuściliśmy drabinę z brogu, pierwszy zszedł Edward Bernacki, druga schodziłam na dół ja. Instynktownie a nie logicznie szukając schronienia ruszyłam w stronę rodzinnego domu, lecz zaraz zobaczyłam kilka postaci otaczających dom. Przykucnęłam z przerażenia, chciałam się ukryć, jednocześnie ze strachu byłam jakby sparaliżowana. Lecz banderowcy już mnie zobaczyli, bo w następnej chwili posłyszałam okrzyk "wali !" Zobaczyłam Edwarda Bernackiego uciekającego co sił i widok ten wyrwał mnie z bezczynności. Pobiegłam - boso - za nim. Słyszałam za sobą tupot nóg ścigających mnie morderców, co najmniej kilku. Nie oglądając się biegłam, stanęłam do wyścigu ze śmiercią. Drogę ucieczki przegradzała droga, wzdłuż której z obu stron były rozpięte podwójne ogrodzenia z drutu kolczastego. Służyły do zapobiegania wejścia przechodzącego drogą bydła w szkodę. Widząc te druty pomyślałam, że to koniec. Ale przeczołgałam się pod drutami i tak szczęśliwie, że nie zaczepiłam o kolce ubraniem. Nie pamiętam, jak te przeszkody pokonał biegnący przodem Edward. Nasi prześladowcy przy drutach zaniechali pogoni. Nie zorientował się o tym Edward Bernacki, ponieważ słyszał za sobą moje kroki i sądził, że to pogoń. Zawołałam: "Edek, zaczekaj !" Razem przeszliśmy przez lotnisko i potem przez pola do Fiodorpola.
Polacy
mieszkający w Fiodorpolu naiwnie sądzili, że niebezpieczeństwo
może grozić tylko mężczyznom, dlatego, gdy zastukałam do okna
domu stryja Władysława Mroziuka, stryjenka była w domu, tylko
stryj spał poza domem, schowany pod kopicą. Edward Bernacki
poszedł do Fiodora Krawczuka, Ukraińca żonatego z Polką. Stryj
Władysław natychmiast zaczął powiadamiać polskich sąsiadów,
że w Mogilnie mordują Polaków i trzeba uciekać. Kto uwierzył
i uciekł - przeżył, kto zwlekał z ucieczką - zginął tej
nocy, gdyż niebawem wtargnęli tam mordercy z UPA.
Zanim to nastąpiło Fiodor Krawczuk, który nie był w stanie uwierzyć w naszą opowieść, zwłaszcza że tylko słyszeliśmy odgłosy mordowania, wyruszył pieszo do wsi Mogilno. Gorzką prawdę o bestialstwie swoich rodaków z UPA poznał gdy podszedł do zabudowań Siateckiego. Gospodarz leżał na podwórzu koło psiej budy - miał odpiłowane lub odrąbane ręce i nogi, obok wielka kałuża krwi. Już nie krzyczał, ale żył jeszcze, świadczyły o tym konwulsyjne drgania kadłuba. W dniu śmierci miał 42 lata. Jego żona Hanna - lat 36, córki - Kazimiera - lat 10, Leokadia - lat 7, Regina - lat 3, leżały nieco dalej w kurzu i krwi. Ich szczątkom Fiodor Krawczuk nie przyjrzał się tak dokładnie, lecz zostały potraktowane podobnie jak Siatecki. W tym momencie został zauważony przez straże banderowców. Krzyczeli za nim, widocznie rozpoznając: "Chwedor, chody siuda !" Nie reagując na wołanie odwrócił się i poszedł z powrotem do Fiodorpola. W swoim domu zastał bandę upowców rabujących jego dobytek. Zaprotestował, prosił, żeby zostawiono go w spokoju, bo jest Ukraińcem. Bandyci słysząc te argumenty rzucili zrabowane już rzeczy i odeszli do innych domów - polskich. W całym Fiodorpolu kończono rzeź i rabunek. Odgłosy mordowania słyszeliśmy ukryci w krzakach w pobliżu wioski. Były to krzyki, piski, płacz - zbiorowy jęk bólu. To ginęli męczeńską śmiercią polscy mieszkańcy Fiodorpola. Rabunek trwał jeszcze w dzień. Ci ocaleni cały dzień 30 sierpnia spędzili do zmroku w ukryciu. Grupa, w której byłam liczyła w chwili rozpoczęcia nocnego marszu do Włodzimierz Wołyńskiego 23 osoby. Wieczorem Fiodor Krawczuk przyniósł nam posiłek - biały ser konserwowany solą na zimę i bochenek chleba. Po przejściu zgrai rabusiów i morderców nic więcej nie miał. Odszukał nas przy pomocy psa. Posiłek przyjęliśmy z wdzięcznością - pierwszy od 24 godzin - ale potem przyszło nam bardzo cierpieć z pragnienia, tak długo bez wody no i na dodatek ten solony ser...
Aby
uratować życie, musieliśmy iść nocą. Powstał problem, co
zrobić z psem , przecież w przypadku natknięcia się na
morderców zdradzi naszą obecność szczekaniem. Proponowano, aby
uwiązać go w krzakach. Sprzeciwiłam się mówiąc, że Bóg nas
ukarze, gdyż pies zginie z głodu i pragnienia. Więc mimo grozy
położenia Fiodor odprowadził psa do domu i tam uwiązał, a do
nas wrócił ponownie uzbrojony w siekierę. Tak uzbrojeni
ruszyliśmy w drogę. Było bardzo ciężko, szliśmy przez jakieś
trzęsawiska, bagna, miejscami zapadając się w błotnistą maź
po kolana, większość szła bez butów, odziana byle jak, głodni
spragnieni i z rozpaczą w sercu. Bardzo ubłoceni weszliśmy do
lasu, starając się nie iść drogami ani liniami leśnymi
(przecinkami). Jednak zabłądziliśmy i zmuszeni byliśmy
zaryzykować marsz linią leśną. Szliśmy wolno, było tylko
czterech zdrowych mężczyzn, jeden kulawy inwalida, reszta
kobiety i dzieci. Wysmarowani błotem z bagien marzliśmy bardzo a
jednocześnie cierpieliśmy pragnienie, bo wody z bagien pić się
nie dało. Po wyjściu z lasu przeszliśmy przez pola,
przekroczyliśmy tory kolejowe i zatrzymaliśmy się na polu przed
Włodzimierzem. Zaczekaliśmy do białego dnia w kopkach zboża,
aby uniknąć ostrzelania przez wartowników niemieckich
czuwających na swoich wieżyczkach strażniczych. Pobyt w mieście
zajętym przez niemieckich żołnierzy oznaczał dla nas ocalenie
- chwilowo.
Antosia
Mroziuk, Bolesław Mroziuk i Zofia Buczek mogli zejść z brogu
nie zauważeni, ponieważ uwaga morderców była skupiona na
ucieczce mojej i Edwarda Bernackiego. Ukryli się w gąszczu
młodych wiśni. Trwali tam ogarnięci grozą. Słyszeli, jak
wyprowadzono z domu Babcię i Dziadzia, który prosił ożycie
powołując się na swój wiek i przypominając swą pomoc w
żywności dla Ukraińców, którzy uciekli zza sowieckiej granicy
w czasie Wielkiego Głodu. To nie zrobiło na mordercach żadnego
wrażenia. Siekiery i noże spłynęły krwią niewinnych. Zginęła
cała moja rodzina i Juszczakowie, starcy, kobiety, dzieci. Z
ofiar zdarto obuwie i wartościową odzież, skrwawione szczątki
od razu zakopano. Gdy mordercy odeszli i zrobiło się cicho,
Zosia z Antosią i Bolesławem rozpłakali się z żalu, strachu i
rozpaczy. Wyszli z ukrycia i podeszli do zabudowań stryja Adama -
a rodzinnego domu Antosi i Bolcia. Na podwórzu stał kierat, w
jego pobliżu nadchodzący dzień odsłonił przerażonym oczom
wielkie kałuże krwi. Krwawe ślady wskazywały miejsce zakopania
ciał ofiar za brogiem. Antosia i Bolesław pozostali tam, nikt
więcej nie widział ich, nie wiadomo kiedy i jak zostali
zamordowani. Prawdopodobnie zostali znalezieni przez rabujących
dobytek ofiar banderowców i ponieśli męczeńską śmierć w
wieku 19 lat - Antosia i 14 lat - Bolesław. Zosia Buczek poszła
sama do swojego domu rodzinnego. Jej matka, Stanisława Buczek i
jej siostra, stara panna Józefa, jeszcze były całe i zdrowe.
Wydawało się, że starym kobietom już nic nie grozi, że
darowano im życie. Zosia Buczek ponownie ocalała, ponieważ
ukryła się po raz drugi - tym razem w szopie z sianem przy
zabudowaniach Buczków. Cały dzień tam siedziała. Mogła
obserwować rodzinny dom przez szparę. Widziała więc morderców,
mężczyzn nie mieszkających w Mogilnie, przyprowadził ich
mieszkaniec wsi Siergiej Chomiak. Wyprowadzili z domu staruszki i
zamordowali bez litości. Chomiak wykopał jamę i wrzucił tam
ciała, jeszcze po śmierci rąbał ciało staruszki Stanisławy
mówiąc przy tym: "A majesz Polszczu". Potem siedząc
aż do zmroku w swojej kryjówce Zofia Buczek musiała słuchać
makabrycznych w swej treści rozmów Ukraińców. Opowiadali sobie
- także dzieci - jak który "Lach" krzyczał z bólu
przed śmiercią, jak jęczały torturowane ofiary. Opowiadano,
jak dzieci ukraińskie bawiły się odciętą głową żony
Łukasza Gaczyńskiego - ci Gaczyńscy mieszkali na Zwierzyńcu.
Pani Gaczyńska miała piękne grube warkocze, to z tego powodu
jej głowa posłużyła do makabrycznej zabawy. Wiele wypowiedzi
świadczyło o trwającym rabunku mienia pomordowanych. Odnośnie
mojej rodziny powiedziano: "Do Adamka i do Franka
Mroziuków pojechały cztery fury po rzeczy."
Gdy zmęczone rabunkiem i zabawą potwory poszły spać, Zosia Buczek polami przekradła się do Włodzimierza Wołyńskiego.
Z
rodziny Szczurowskich uratowała się Jadwiga Szczurowska. Gdy
mordowano jej rodziców - Antoniego i Martę Szczurowskich,
siostry Genowefę i Kazimierę oraz synka sąsiadów, Stasia
Konstantynowicza, ona również otrzymała cios w głowę i z
rozciętą głową padła bez przytomności. Odzyskała ją, zanim
mordercy dokończyli swą krwawą "pracę" z jej
rodzicami i pełzając ukryła się w snopkach na polu, tzw
dziesiątkach. Banderowcy szukali jej, przy pomocy wideł i
szpadla, szukali uderzając w snopach. Odrąbali szpadlem dwa
palce, lecz Jadwiga Szczurowska zniosła ból w milczeniu. Gdy
dotarła do Włodzimierza Wołyńskiego, minęło pięć dni od
krwawej nocy. Część tego czasu spędziła w zbożu na polu.
Zdecydowała się wyjść, gdy przypomniała sobie opowiadanie
swojego ojca o śmierci głodowej. W ranach na głowie i po
odciętych palcach zalęgły się robaki. Ostatkiem sił doszła w
pobliże Cegielni w Włodzimierzu. Tam upadła lecz członkowie
polskiej samoobrony zauważyli ją i zanieśli do szpitala.
Ocaleni
od rzezi Polacy, którzy schronili się w Włodzimierzu w dalszym
ciągu walczyli o życie. Oprócz czyhających na ich życie
morderców z UPA zagrażał im głód, zimno i choroby spowodowane
osłabieniem i niehigienicznymi warunkami życia.
Ja ocalałam z dwóch napadów banderowców na Włodzimierz. Mieszkałam na ulicy Lotniczej z ciocią Marianną Szewczuk, w domu Ukraińca Kalińczuka, który uciekł do bandy UPA, uciekła cała jego rodzina. Był to murowany dom z czerwonej cegły, sąsiad obok nazywał się Ilnicki, sąsiadem z naprzeciwka był Kielecki. Pewnego dnia pod koniec zimy 1944 roku ciocia Marianna i wujek z synem Antonim poszli do centrum miasta, nie było też rodziny Mirowskich, która zajmowała jeden pokój. W domu pozostały cztery osoby: ja, dwie córki cioci Marianny Szewczuk i pani Mirowska. Ludwisia Szewczuk ujrzała nagle w biały dzień na ulicy Lotniczej uzbrojonych w karabiny morderców z Mogilna - Wasyla Chomiaka, Panasiewicza Saszkę i Panasiewicza Siergieja. Szybko uciekła do domu, krzycząc do mnie: Jadziu, Ukraińcy z naszej wioski idą po nas ! Zamknęłam drzwi wejściowe na zaszczepkę, potem jeszcze drugie do pokoju zajmowanego przez rodzinę Mirowskich, tam z przerażeniem nasłuchiwaliśmy, jak bandyci z UPA dobijali się do pierwszych drzwi i wreszcie je otworzyli. Gdy to usłyszeliśmy, razem z Ludwisią Szewczuk wyskoczyłyśmy przez okno, pobiegłyśmy za stodołę i następnie w pole. W zamkniętym pokoju pozostała pani Mirowska w zaawansowanej ciąży i druga z córek cioci Marianny, kilkuletnia dziewczynka, która schowała się za szafą. Reszta rodziny Mirowskich w tym czasie była nieobecna. Na szczęście tych drzwi bandyci już nie wyłamywali, może ocenili, że wszyscy uciekli przez okno i nikt tam nie pozostał. Powyrzucali z szafy różne rzeczy, może szukali cennych przedmiotów, potem odeszli. W ten sposób ocalałam z łapanki przeprowadzonej na ulicy Lotniczej przy przyzwoleniu Niemców.
Pierwsze
najście banderowców było jakiś czas wcześniej, nadeszli cicho
i skrycie, znienacka obstawili domy. Starali się zachować ciszę.
Weszli do naszego domu. Widząc ich wchodzących natychmiast
starałam się wyjść na zewnątrz. "Wernyś", kazał
bandyta, ale ja odpowiedziałam, że zaraz wrócę i wyszłam. Tam
zobaczyłam następnego, który ponownie kazał mi wrócić do
domu: "Wernyś w komnatu". Ponieważ mówił to cicho,
zaczęłam krzyczeć rozpaczliwie "Panie Ilnicki, bandyty !
Bandyty obstawili dom !" Zadziwiające, ale banderowiec nie
wiedział jak ze mną postąpić w tej sytuacji. Z jakichś
powodów musiał zachować ciszę, może ich plan przewidywał
skryte pozostanie w mieście do nocy i dopiero wtedy przystąpienie
do rzezi. Nie uderzył mnie ani nie strzelił, wobec czego
przeskoczyłam przez płot i uciekłam w kierunku Cegielni,
powiadomić polską samoobronę. Udało mi się, nasi obrońcy
ruszyli w kierunku ul. Lotniczej, na alarm wystrzelili trzy razy.
Okazało się, że to wystarczyło, banderowcy wycofali się.
Strach pomyśleć, ile byłoby ofiar, gdybym nie wykazała takiej
determinacji. W każdej chwili mogli mnie uderzyć zastrzelić,
zabić - jednak tego nie zrobili, bo jakiś rozkaz ich krwawych
wodzów im to uniemożliwił, a moje zdecydowane postępowanie
całkowicie ich zaskoczyło. Okazało się, że również dom
Ilnickiego był obstawiony. Mówiono, że banderowcy Ci pochodzili
ze wsi Turia.
Fiodor Krawczuk, Ukrainiec który wyprowadził nas z Fiodorpola, próbował zdobyć żywność dla swojej rodziny i poszedł do swojego gospodarstwa. Liczył na to, że jako Ukrainiec może to zrobić i nie grozi mu śmierć. Niestety, również Ukraińcy padali ofiarą UPA. Fiodor już nie powrócił, jego rodzina wyjechała do Polski. Odważył się stanąć po stronie ofiar.
Znam
opowieść kuzynki Julii Malinowskiej, która świadczy o tym, że
Ukraińcy do mordowania Polaków byli zmuszani przez bandytów z
UPA. Kuzynka Julia starając się uzyskać informację o losie
rodziny Malinowskich dotarła do swojej koleżanki ze szkoły
Czesławy Stadnickiej.
Czesława Stadnicka była świadkiem następującego zdarzenia. 30 sierpnia 1943 roku w koloni Ewin, wczesnym rankiem, polska rodzina Czesławy Stadnickiej nocująca z obawy o życie poza domem wróciła w obręb swojego gospodarstwa. Rozpoczęto poranny obrządek, matka Czesławy doiła krowy. Wtedy przyszedł Ukrainiec (nazwisko nie zostało zapamiętane), pochodzący z Chobułtowa (kolonia Ewin był kolonią niemiecką, opuszczona przez Niemców była ponownie zasiedlana), wygląd miał dziwny, wzrok błędny, ręce mu się trzęsły, cały był roztrzęsiony. Do Polaków powiedział mniej więcej tak: "Właśnie zabiłem rodzinę Malinowskich, siedem osób, tam leżą w rowie, ale już nie mogę i nie chcę zabijać, wy uciekajcie, gdzie możecie." Następnie zaczął całować ojca Czesławy Stadnickiej po rękach i płacząc prosił o przebaczenie oraz o zachowanie w tajemnicy tego, że ich uprzedził i puścił żywymi. "Uciekajcie, proszę, ale nie mówcie nikomu, że to ja was uprzedziłem." Uratował rodzinę Stadnickich, ale z jego ręki zginęli: Franciszek Malinowski, Kazimiera Malinowska, druga żona Franciszka, Anna (nazwisko nie zapamiętane, matka Kazimiery, staruszka), czworo dzieci Franciszka Malinowskiego - synowie Czesio, Franio, Boguś i córka Celinka. Ich imiona na zawsze pozostaną imionami dziecięcymi, zdrobniałymi, wymianami z czułością...
Każdego
roku w Zamojskiej Rotundzie w drugą niedzielę czerwca biorę
udział w mszy za pomordowanych na kresach. Byłam też na
pielgrzymce do miejsc zroszonych krwią niewinnych ofiar, także
na poświęceniu krzyża oznaczającego symboliczny grób polskich
mieszkańców Mogilna. Przybyło tam dwóch Ukraińców, w tym
jeden inwalida bez nóg od urodzenia. W rozmowie z nim
dowiedziałam się, że morderca Wasyl Chomiak powiesił się.
Jadwiga
Kozioł, z domu Mroziuk
29 stycznia 2008 r Żurawlów k. Grabowca |
poniedziałek, 10 kwietnia 2017
WSPOMNIENIA JADWIGI KOZIOŁ Z D. MROZIUK Z KOLONII MOGILNO W POW. WŁODZIMIERZ WOŁYŃSKI NA WOŁYNIU 1939 - 1944
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz