WSPOMNIENIA WACŁAWY ROCH I CZESŁAWA ALBINGIERA
ZE WSI SIERAKÓWKA W POW. WŁODZIMIERZ WOŁYŃSKI NA WOŁYNIU 1938 - 1944
Wspomnienia wysłuchał, spisał i opracował Sławomir Tomasz Roch, 2009 r. e-mail: rycerzniebieski@wp.pl
CZĘŚĆ I. WSPOMINA WACŁAWA ROCH
Nazywam się Wacława Roch z domu Albingier, mam 75 lat, mieszkam przy ulicy Wojska Polskiego 13 w Zamościu, woj. Lubelskie. Urodziłam się 16 maja 1927 r. we wsi Sierakówka, gm. Werba, powiat Włodzimierz Wołyński. Mój tato miał na imię Jan Albingier, a mama Jadwiga z domu Kaliniak. Mama mieszkała we wsi Władysławówka, a pierwszą komunię świętą przyjęła we wsi Kalinówka, gm. Werba. Mama miała rodzonego brata Piotra Kaliniak, który mieszkał we miejscowości Ewin, pamiętam że jako mała jeszcze dziewczynka jeździłam tam niekiedy w gości. Raz kiedyś znów wybrałam się do nich, a to był już czas wojenny. Po drodze mijałam rozbite czołgi ruskie, które stały w polu wśród zbóż. Jeszcze dziś stoją przed oczyma ciała pobitych żołnierzy, jeszcze zupełnie świeże i nie dotknięte rozkładem. Widać było wyraźnie, że front dopiero co się przez te pola przewalił. Gdy tylko weszłam do rodzinnego domu, wszyscy byli bardzo zaskoczeni, że puszczono mnie w drogę samą i to w takiej chwili. Dzieci Piotra Kaliniaka to Regina i Helena, obie przeżyły wojnę i zamieszkały w Polsce. Wiem o tym ponieważ raz nawet, osobiście je odwiedzałam.
Moja mama miała także dwie rodzone siostry, w tym Sabinę Kaliniak, która była moją mamą chrzestną oraz Leokadię Kaliniak. Moja ciocia Leokadia mieszkała w małej miejscowości niedaleko Swojczowa, gm. Werba. Może nawet to było jedno z kolejnych osiedli wsi Swojczów, bowiem z ich domu do Kościoła, w którym znajdował się przepiękny Obraz Matki Bożej Swojczowskiej było zaledwie 1 km.
ZNAK NA NIEBIE
Tuż przed wybuchem II wojny światowej udałam się wraz z innymi dziećmi do młodego lasku, który był oddalony od naszej wsi Sierakówka tylko około 1 km. Było nas wtedy około 13 dzieci i jak zwykle radośnie i beztrosko bawiliśmy się wspólnie oraz graliśmy w piłkę. Niedaleko znajdował się bardzo wysoki nasyp ziemny, ulubione miejsce naszych harców. W pewnym momencie ktoś krzyknął: "Patrzcie, coś się robi z chmurek na niebie!" Zaraz wszyscy spojrzeliśmy z ciekawością na niebo i rzeczywiście zobaczyliśmy na własne oczy jak chmurka zmienia się dosłownie na naszych oczach w owcę, którą wyraźnie pogania człowiek. Już po chwili co pragnę podkreślić bardzo zdecydowanie, nie było już żadnej chmurki, tylko bardzo dobrze i wyraźnie widoczne dwie postacie. Człowiek oraz owca, którą poganiał, oboje byli w kolorze siwym. Człowiek trzymał w ręku kij, którym wyraźnie poganiał przed sobą zwierzę. Wydaje mi się, że trzymał tę owcę za ogon. Jestem natomiast pewna, że bardzo szybko poruszali się po niebie ze wschodu, w kierunku zachodnim. Pamiętam, że zaraz wszyscy wdrapaliśmy się na sam szczyt nasypu i wciąż ze zdziwieniem obserwowaliśmy to tak niesamowite zjawisko. Postacie były około 600 metrów nad ziemią. Gdy my wciąż patrzyliśmy na te postacie z otwartymi z wrażenia ustami, one powoli chowały nam się za koronami najwyższych drzew, aż w końcu znikły zupełnie. Jestem także dziś pewna, że wszystkie dzieci tam obecne widziały to co ja, pamiętam bowiem jak krzyczały: "Chodźcie, patrzcie co to jest?", wskazywały przy tym oczywiście na niebo.
CZERWIEC 1941 ROK
Pamiętam, że gdy jeszcze mieszkaliśmy w naszej wsi Sierakówka, do naszego domu, przynajmniej kilka razy przychodzili uzbrojeni Ukraińcy i zacięcie szukali naszego taty. Jestem prawie pewna, że chcieli go wtedy, jak wielu innych zamordować w lesie. Na szczęście nasz tata miał swoim łóżkiem sprytnie ukryty schron, w którym w odpowiednim momencie, błyskawicznie znikał nie zauważony przez nikogo. Tak więc gdy szukali to nie mogli go znaleźć. W zimie 1942 r. jeszcze było spokojnie, jeszcze nie pamiętam żeby ludzie mówili między sobą, że Ukraińcy mordują Polaków. Dopiero na wiosnę 1943 r. ludzie zaczęli opowiadać, że Ukraińcy zabierają mężczyzn Polaków do lasu do jakiejś partyzantki i zapewniają przy tym wszystkich, a szczególnie zaniepokojone rodziny zabranych, że nie mają złych zamiarów, że nikogo nie zamordują.
Przypominam sobie także, że jednego lata Ukraińcy przyjechali do wsi Anielówka i zabrali ze sobą Polaka w stopniu majora Biesiadowskiego lat ok. 50. Ludzie opowiadali między sobą jak on żarliwie prosił ich, aby go puścili i nie zabierali ze sobą, pewnie się domyślił, że chcą go zamęczyć. Biesiadowski był bogatym człowiekiem, miał dużo swojej ziemi, dlatego przed wojna zatrudniał wielu ludzi do pracy, w tym Ukraińców. Był przy tym znany z tego, że dobrze płacił za pracę, w tych niespokojnych czasach miał zapewne nadzieję, że nic mu nie zrobią i dlatego nie uciekł do miasta Włodzimierz Wołyński. Ludzie w naszych stronach opowiadali, że tego krytycznego dnia, gdy ich tak prosił, Ukraińcy rzekli do niego: „Ty jesteś majorem Wojska Polskiego, my takich potrzebujemy, będziesz uczył i szkolił nasze wojsko w lesie.” Po tych słowach zabrali go ze sobą i od tej pory wszelki słuch po nim zaginął. Ludzie jednak w naszych stronach powtarzali cichaczem między sobą, że Ukraińcy wbrew wcześniej danym mu zapewnieniom, zamordowali go.
W tym czasie było już w naszych okolicach bardzo niebezpiecznie, szczególnie dla Polaków, którzy całymi rodzinami nie nocowali w domach, ale ukrywali się w różnych schowkach. Inni z kolei całymi rodzinami opuszczali swoje zagrożone przez Ukraińców domy i uciekali do większych miast, przede wszystkim do Włodzimierza Wołyńskiego. Nasz tatuś Jan Albingier nie chciał zgodzić się, abyśmy uciekli z Sierakówki do Włodzimierza, tymczasem moja mama Jadwiga, wielokrotnie prosiła go, abyśmy uciekali całą rodziną i to jak najszybciej. Bała się bowiem, że nas Ukraińcy wszystkich pomordują. Tata był jednak nieugięty.
LATO 1943 ROK
Pewnego wieczoru, właściwie to była już noc usłyszeliśmy wszyscy w naszym domu krzyki i jakieś szczególne poruszenie dochodzące z naszej wsi. Wyszliśmy więc wszyscy na drogę, aby zobaczyć co się właściwie tam dzieje. Gdy już znalazłam się na drodze przechodzącej przez środek naszej wsi, zobaczyłam jedną kobietę i jednego mężczyznę, oboje byli w średnim wieku, ubranych ledwie w koszule. Biegnąc krzyczeli bardzo głośno, chcieli widocznie, aby ich wszyscy mieszkańcy usłyszeli i zobaczyli. Pamiętam, że krzyczeli tak: „Uciekajcie, czego nie uciekacie, czy chcecie żeby i was tak wymordowali, jak tam ludzi w Turii wymordowali!” Na pytania ludzi z naszej wioski, co się stało, dlaczego krzyczycie i uciekacie? Odpowiadali, że ich wioskę otoczyli Ukraińcy i podpalili, a ludzi zaczęli bestialsko mordować. Oni właściwie krzyczeli do nas i płakali przy tym zarazem. Tak właściwie nawet na chwilę się nie zatrzymując, pobiegli dalej polami aż do Włodzimierza. Mieli jeszcze kawał drogi, bowiem nas do miasta było przez Orlechówkę 2 km, a dalej 10 km z Werby.
Gdy nasz tato Jan zobaczył na własne oczy straszne dzieło banderowców i usłyszał na własne uszy dobrą radę tych, którzy ledwie przed chwilą, uciekli im cudownie spod siekiery, natychmiast pobiegł do naszych sąsiadów Kubickich. To także była rodzina polska, chciał od nich pożyczyć wóz, aby wziąć na niego trochę rzeczy osobistych i najpotrzebniejszych z domu. Jeszcze tej samej nocy, uciekliśmy wszyscy do Włodzimierza, zabierając ze sobą ledwie poduszki i pierzynę, reszta naszego majątku została w domu, gdzie wkrótce została doszczętnie rozgrabiona. Tej samej nocy razem z nami uciekła nasza sąsiadka Eugenia Kubicka i jej brat Zygmunt Kubicki. Naszym sąsiadem w Sierakówce był także Juliusz Kubicki, rodzony brat Tadeusza i Jana Kubickich, który podobno przeżył wojnę. W każdym razie już z miasta Zygmunt, Tadeusz i Jan Kubiccy wybrali się w ukryciu do naszej wsi Sierakówka, aby pewnie przynieść trochę ukrytej gdzieś żywności, może broni albo kosztowności. Już więcej nikt o nich nie słyszał, choć ludzie powiadali, że chcieli wrócić z powrotem do miasta, można więc przypuszczać, że zostali zamordowani, bądź zginęli w walce z Ukraińcami, którzy odkryli ich obecność.
WE WŁODZIMIERZU WOŁYŃSKIM
We Włodzimierzu Wołyńskim zamieszkaliśmy na ulicy Kowelskiej w pożydowskiej kamienicy, która stała pusta. Obok nas w innych pokojach mieszkały inne rodziny polskie, w tym wspominana już rodzina Kubickich. Codziennie wychodziłam na naszą ulicę i chodziłam nawet do miasta, a szczególnie do głównego kościoła w tym mieście, gdzie uczestniczyłam we Mszy Świętej. Dlatego codziennie widywałam grupy uciekinierów, którzy widać było, że tak jak moja rodzina, dopiero co uciekli spod ukraińskiego noża i siekiery. Wielu z nich gorzko płakało i lamentowało nad ostatnimi doświadczeniami, które ich spotkały. Jednak nikogo z tych ludzi nie zatrzymywałam i nie rozmawiałam z nimi.
Moja Mama Jadwiga oraz tato Jan opowiadali mi osobiście we Włodziemierzu Wołyńskim, że rodzona siostra mojej mamy Leokadia z domu Kaliniak lat około 30, została zamordowana przez czterech Ukraińców niedaleko Swojczowa, we wsi Ewin. To było podczas rzezi ukraińskich w 1943 r. Opowiadali o jej śmierci tak: "Dwóch Ukraińców ją trzymało, a dwóch przerzynało piłą na pół i tak Lodzię zamęczyli na śmierć!" Leokadia wyszła za mąż i miała swoje dzieci, niestety nie pamiętam już dziś ile. Moi rodzice nic nie mówili o jej mężu, w każdym razie nie pamiętam, aby o nim wspominali. Pamiętam jednak bardzo dokładnie, że z naszej rodziny Kaliniaków banderowcy zamordowali o wiele więcej osób, tak przynajmniej mówiła jeszcze za życia nasza mama Jadwiga. Niestety Nie pamiętam dziś, ani szczegółów, ani nazwisk, ani nawet imion tych tragicznych ofiar.
W mieście mieszkaliśmy do momentu, gdy zrobiło się głośno o ucieczce do lasu, polskich żołnierzy i policjantów w służbie niemieckiej, którzy kwaterowali w koszarach. Wszyscy powtarzali wtedy, że nasze chłopaki nawiały na Bielin, gdzie już dość długo była silna polska samoobrona. Po ucieczce Polaków, Niemcy ponownie zaczęli powoływać do policji Ukraińców, którzy pomimo całej propagandy UPA o walce z niemieckim okupantem chętnie jednak garnęli się znów do policji. Niedługo było ich już całe mrowie i często spotykałam ich na ulicy w mundurach policyjnych, gdy ćwiczyli musztrę. Jednego dnia gdy byłam na naszej ulicy zobaczyłam oddział policjantów Ukraińskich, w liczbie dużego plutonu, który poruszał się kolumną. Dowódca mocnym głosem wydał co chwilę komendę: „Raz dwa tri liwa!” Nie wytrzymałam wtedy i krzyknęłam bardzo głośno w ich kierunku: „Do chliwa, do chliwa!” Po tych słowach ile miałam sił w nogach rzuciłam się do ucieczki, bałam się strasznie, że mnie za to Ukraińcy złapią i zabiją na miejscu.
NA BIELINIE
Nasz tato zarabiał już niezłe pieniądze jako szewc, potrafił też robić wiele innych pożytecznych rzeczy, dlatego przynajmniej już nie głodowaliśmy. Tymczasem w mieście robiło się coraz bardziej niebezpiecznie i poważnie obawialiśmy się, że Ukraińcy przy cichej zgodzie Niemców napadną na naszą społeczność uciekinierów i nas wszystkich bestialsko wymordują. Pamiętam też dzień kiedy nasz tato przyszedł do domu i powiedział: „Musimy uciekać, bo Ukraińcy zjeżdżają się do Włodzimierza i przyjdzie taki dzień, że nas wybiją.” Po tych słowach zaczęliśmy pakować nasze rzeczy, najęliśmy wóz z koniem i w biały dzień pojechaliśmy do wsi Worczyn, która objęta była już działaniem polskich partyzantów zgrupowanych wokół Bielina. Do głównej siedziby polskiej samoobrony było stąd tylko 500 metrów. Miejscowość Worczyn właściwie już nie istniała bowiem stał tylko jeden dom. Reszta albo została zniszczona albo spalona albo rozebrana. Zatrzymaliśmy się właśnie w tej chałupie, czuliśmy się tu bezpieczni i mieszkaliśmy przez całą zimę, aż do świąt Zmartwychwstania Pańskiego 1944 r.
Samoobrona na Bielinie rozrosła się do bardzo dużych rozmiarów, partyzantów bowiem przybywało z każdym dniem, z wszystkich stron Wołynia. Po pewnym czasie było ich tam już bardzo wielu, widziałam całe duże oddziały wojska jak maszerowały i ćwiczyły musztrę wojskową. To formujące się, młode wojsko polskie, było umundurowane bardzo niejednolicie, każdy chodził właściwie w tym, co udało mu się zdobyć, jednak broni mieli już bardzo dużo. Bardzo dobrze pamiętam ich kuchnię polową, która stała w lesie oraz spożywających posiłki żołnierzy. Nic więc dziwnego, że czuliśmy się tam dość bezpiecznie.
Bardzo dobrze utrwalił mi się ten świąteczny ranek, kiedy wraz z całą naszą rodziną udałam się do kościoła na rezurekcję, na godzinę 6.00. To była duża i piękna świątynia, położona już na skraju wsi Bielin, w której tego dnia zgromadziło się bardzo wielu ludzi, w środku właściwie nie było wolnego miejsca. Na nabożeństwo przybyło naturalnie także wielu partyzantów wraz z rodzinami, niektórzy byli w mundurach, a inni po cywilnemu. Modlitwa była bardzo gorąca, nagle usłyszałam głośne i straszne wybuchy bomb i to dość niedaleko kościoła. Ludzie zaczęli się modlić jeszcze głośniej i jeszcze bardziej żarliwie, wszyscy wołaliśmy do Boga, aby bomby nie spadły czasem na kościół wypełniony wiernymi. Gdy po pewnym czasie opuszczałam wraz z innymi kościół, paliła się już cała wieś Bielin. Tego dnia Niemcy zrównali Bielin z ziemią, zginęło wielu ludzi i zwierząt domowych. W tej sytuacji szybko wróciliśmy do naszego domku, a tu ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu zastaliśmy rodzinę ukraińską, która pod naszą nieobecność zdążyła wprowadzić się do naszego domku. Tato na początku próbował się z nimi porozumieć, w końcu przyszedł do nas i powiedział z troską: „Dzieci, nie mamy po co iść do domu, ponieważ zamieszkali w nim Ukraińcy i jak z nimi zostaniemy, to możemy nie doczekać do rana. Mogą nas wszystkich nagle wymordować, dlatego musimy uciekać do lasu.” W tej sytuacji wszystko zostało w domu, wszystkie nasze rzeczy, nic nie udało się zabrać i głodni nocowaliśmy w lesie. W środku nocy nadleciały niemieckie bombowce i zaczęły niemiłosiernie bombardować las i najbliższe okolice. Niedaleko nas rwały się śmiertelne bomby, a my wciąż żyliśmy, inne rodziny nie miały tyle szczęścia. Dla przykładu, tuż obok nas (dzieliło nas tylko 2 metry), spała polska rodzina, w której jedna z kobiet została trafiona odłamkiem, do dziś pamiętam jak głośno krzyczała. Niedługo później zmarła na skutek wykrwawienia. Tej nocy zginęło jeszcze bardzo wielu Polaków, a szczególnie polskich partyzantów.
Następnego dnia raniutko, wstaliśmy i idąc przez zniszczony okrutnie Bielin zamieszkaliśmy na skraju tej wsi, w drewnianym domku pod samym lasem. Dom był opuszczony ale widać było, że jeszcze niedawno mieszkali w nim ludzie, było w nim bowiem wszystko, co było potrzebne do życia. Nawet żywności było pod dostatkiem, jednak baliśmy się tego tykać, bowiem spodziewaliśmy, że żywność może być zatruta przez Ukraińców. Tu znowu zatrzymaliśmy na dłużej, mieszkaliśmy bowiem przez lato i jesień, a opuściliśmy ten dom dopiero wczesną zimą i przenieśliśmy się z powrotem do miasta Włodzimierz Wołyński. Póki co mieszkaliśmy pod lasem, a był to czas bardzo niespokojny, bowiem powyżej opisane bombardowania, to właściwie dopiero początek ciężkich walk 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej z Niemcami. Długi czas, praktycznie codziennie, słyszeliśmy odgłosy zaciętej walki i wybuchy bomb. Partyzanci zmagali się już nie tylko z ciężkimi nalotami i artylerią, ostro atakowała ich także piechota niemiecka. Po pewnym czasie, do naszego domu, coraz częściej zaczęli zachodzić niemieccy żołnierze, którzy żywo poszukiwali polskich partyzantów, ukrywających się w całej okolicy. W rozmowie z nami zachowywali się spokojnie i pytali zwykle tak: „Skąd wy jesteście i jak się tu znaleźliście?” Odpowiadaliśmy zwykle, że jesteśmy Polakami i uciekliśmy przed Ukraińcami ze wsi Sierakówka. Tak było w dzień, bowiem w nocy chowaliśmy się w niedalekim lesie w okopach, które wykonali jeszcze polscy partyzanci. Bywało i tak, że odwiedzali nas nasi partyzanci, zwykle bywali jednak krótko, szukali wtedy głównie wody i żywności. Zawsze im chętnie pomagaliśmy, a gdy wypytywaliśmy ich o najnowsze wieści z frontu, byli niechętni do większych wynurzeń, informowali nas tylko, że już niebawem opuszczą Bielin i okolice. Mówili także, że wojsko przygotowuje się przejścia przez front na sowiecką stronę. I rzeczywiście ich sytuacja stawała się coraz bardziej tragiczna i beznadziejna, pamiętam także i te dni, kiedy Niemcy szukali naszych chłopców z psami. To było już chyba, po wyjściu naszej dywizji szczęśliwie z okrążenia, Niemcy dokładnie przeszukiwali teren, wyłapując tu i ówdzie pojedynczych żołnierzy i jakieś luźne grupy, niedobitki. Nasi ludzie, mówili nam dla przykładu w naszym domu: „Niemcy szukają naszych nawet na drzewach, a jak znajdą jakiegoś nieszczęśnika, strzelają do niego jak do kaczek! Wielu naszych chłopaków ginie.”
PONOWNIE WE WŁODZIMIERZU
Po ucieczce naszej partyzantki, sytuacja zmieniła się tak niekorzystnie, że także nasza rodzina postanowiła wrócić do miasta Włodzimierz Wołyński. Baliśmy się szczególnie zemsty ze strony Ukraińców, który samoobrona na Bielinie dała nie raz dobrze w skórę, ratując życie zagrożonej ludności polskiej. Tym razem w mieście zamieszkaliśmy na ulicy Mikołajewskiej, w dużym pożydowskim domku i byliśmy tam sami. Niedługo Niemcy zabrali mojego tatusia Jana do wojska, aby walczył przeciwko zbliżającym się Sowietom. Osobiście widziałam go ubranego już w niemiecki mundur i odpowiednio dozbrojonego. Mój tatuś nie był jednak zdrajcą i gdy tylko nadarzyła się okazja, porzucił służbę u wroga ale musiał od tej pory ukrywać się w okolicach Hrubieszowa. Dłuższy czas ukrywał się także u swojej rodziny we wsi Szopinek koło Zamościa. O jego losach dowiedzieliśmy się od niego samego, kiedy przysłał nam informację przez sowieckiego kierowcę, który przyjechał z tamtych stron. U nas bowiem Niemców już nie było, a front przesunął się znacznie na zachód i zatrzymał dopiero na Wiśle.
NA FRONCIE
Podczas cofania się Niemców na zachód, pasłam wraz z innymi 12 dziewczynami krowy na lotnisku, to były w większości Polki, choć była jedna Ukrainka i Żydówka. Gdy właśnie wracałyśmy do swoich domów, nadjechał niemiecki samochód, z którego wysiadło dwóch żołnierzy i po chwili zabrali nas przymusowo wszystkie do wozu. Tymczasem nasze krowy same przyszły do domów. Najpierw zawieziono nas do miasta Włodzimierz, do wojskowych koszar. Chociaż spodziewałam się, że cała rodzina martwi się już bardzo o mnie, jednak nie było żadnej szansy, aby skontaktować się z najbliższą rodziną, ponieważ Niemcy pilnowali nas bardzo pilnie i dobrze. Przynajmniej dwa razy Niemcy zawieźli nas do wsi Werba i tam kazali nam dla wojska kopać okopy, a gdy front przybliżył się do miasta, kopałyśmy na przedmieściach. Tak prosto i szybko znalazłam się na samym froncie, a niedługo później już na Lubelszczyźnie. W dzień zwykle kopałyśmy okopy dla żołnierzy, a nocą szłyśmy wraz z Niemcami dalej i dalej na zachód. Dużo pracowałyśmy także w kuchni polowej. Niemcy o dziwo traktowali nas znośnie ale i tak był to dla nas, młodych dziewcząt ogromny wysiłek fizyczny i stałe, ogromne napięcie psychiczne. Do dziś pamiętam te ciężkie dni, gdy przewalały się nad nami wielkie burze, deszcz lał niekiedy jak z cebra, a my umorusane w tym błocie, musiałyśmy kopać okopy dla Niemców. Tak doszłyśmy aż do rzeki Wisła, chociaż samej rzeki już nie zobaczyłam, bo zatrzymaliśmy w niedalekim lasku.
OPATRZNOŚĆ BOŻA NAD NAMI
Podczas tego postoju, nastąpiła wymiana wojska. Bardzo wyczerpani żołnierze niemieccy, którzy dopiero co wrócili z frontu, kładli się na ziemi i prawie natychmiast zasypiali. Ja tymczasem, tchnięta jakimś niezwykłym, nadprzyrodzonym przeczuciem, wstałam i powiedziałam do innych Polek tak: „Uciekajmy stąd, bo tu przylecą sowieckie samoloty i zginiemy wszystkie.” Z początku przelękłe dziewczęta nie chciały, kiedy jednak zobaczyły, że ja odeszłam i nikt mnie zatrzymał, także one odważyły się i wszystkie zdołałyśmy uciec Niemcom z tego lasku. Do końca mojego życia nie zapomnę tego, co za chwilę zobaczyłam na własne oczy!!! Gdy tylko odeszłyśmy od tego lasku, dosłownie kilka minut później nadleciały 3 sowieckie bombowce, które zaczęły gęsto bombardować właśnie ten lasek, w którym jeszcze przed chwilą odpoczywałyśmy wszystkie z Niemcami. Korzenie drzew, fruwające w powietrzu wyżej lasu, dobitnie świadczyły o sile rażenia tych bomb, które tam były właśnie zrzucane. Do dziś, kiedy myślę o piekle, niekiedy przywołuję w pamięci tamten las i to co z niego wtedy zostało.
Już razem dotarłyśmy do jakiejś dużej wsi ale nikogo w niej nie było, poza jedną staruszką i to bardzo chorą. Zaczęłyśmy ja wypytywać gdzie są pozostali mieszkańcy tej miejscowości. Na początku oczywiście nie chciała nic mówić, potem jednak zaufała nam i wskazała drogę do wąwozu, gdzie skryli się ludzie na niebezpieczny czas przejścia frontu. Gdy tam się przyszłyśmy, ludzie byli bardzo zaskoczeni, że odnalazłyśmy to miejsce. Jednak zgodnie nas przygarnęli i byłyśmy tam przez dwa dni. Na trzeci dzień do naszego wąwozu dotarli pierwsi Sowieci, wszędzie szukali Szwabów. Ludzie tymczasem powoli wracali do swoich zagród. Będąc już z innymi w wiosce, postanowiłam pytać wszędzie żołnierzy, czy aby który nie zmierza w kierunku Zamościa. Szczęście nam sprzyjało, bowiem pierwszy napotkany samochód zabrał nas do samego Zamościa. Tam z kolei na ulicy Hrubieszowskiej spotkałyśmy innych żołnierzy sowieckich, którzy zabrali nas aż do samego Włodzimierza Wołyńskiego.
W mieście odnalazłam swoją rodzinę, która wciąż mieszkała na ulicy Mikołajewskiej, ach cóż to była za radość, gdy wszyscy ujrzeli mnie żywą. Jednak już po dwóch tygodniach przyszło dla wezwanie, abym szykowała się wyjazdu w głąb Rosji i to aż na straszny Dombas. Takie wezwanie Sowieci sporządzili dla bardzo wielu Polaków w naszym mieście ale z naszej rodziny, na razie tylko ja byłam wezwana. Moja mama Jadwiga miała świadomość, że to wezwanie to właściwie wyrok śmierci, zaraz wybrała się do kościoła farnego, do księdza i wraz wieloma innymi Polakami poszli wszyscy razem do sowieckiej Sielrady! Wszyscy zgodnie prosili, aby Polaków odesłać do Polski, a nie na Dombas. W końcu Sowieci na szczęście się zgodzili, postawili jednak zdecydowanie warunek: „Wyjazd ma nastąpić w ciągu trzech dni!”
NA ZAMOJSZCZYŹNIE
Nie było rady, rozpoczęliśmy gorączkowe przygotowania do wyjazdu za rzekę Bug i tak nasza rodzina znalazła się na Zamojszczyźnie. Przyjechaliśmy prosto do wsi Szopinek pod Zamościem, gdzie mieszkała rodzina naszego taty, rodzina Albingrów. Tu zatrzymaliśmy się na tydzień czasu i czuliśmy się dobrze, tym bardziej, że wreszcie spotkaliśmy naszego tatę. Po kilku dniach tatuś Jan dowiedział się, że we wsi Siedliska pod Zamościem można otrzymać dom i ziemię po Ukraińcach, których przesiedlono na wschód. Pojechaliśmy tam i rzeczywiście zamieszkaliśmy w opuszczonym domu na samym końcu wsi, przy drodze na Wiatrowe, około 500 metrów od domu Romana Szymanka. Miałam wtedy dopiero 15 lat, byłam młodą, silną, zdrową i ładną dziewczyną, poznałam nowe koleżanki i z niektórymi nawet się zaprzyjaźniłam, dla przykładu z Zosią Szymanek oraz z Eugenią Paluch. Zdarzało się więc, że czasami chodziłam do Zosi do jej domu w odwiedziny i tam po raz pierwszy poznałam, starszego już kawalera Bolesława Roch. Po pewnym czasie zdecydowałam się wyjść za niego za mąż, sądziłam bowiem, że nasze wspólne korzenie wołyńskie pomogą nam zbudować piękny, harmonijny dom i zgodna rodzinę. Nasz ślub odbył się s naszej nowej parafii, w kościele św. Stanisława we wsi Wielącza. Natomiast radosne przyjęcie weselne w domu Wacława i Michaliny Szymanek w naszej wsi Siedliska. Pamiętam, że w domu Wacka tańczyliśmy w najlepsze, a w domu Michała Rocha stały stoły, a za nimi goście. Początki naszego życia były bardzo trudne, nie mieliśmy właściwie nic i tymczasowo mieszkaliśmy u Michała Rocha. Jakiś czas potem otrzymaliśmy działkę pod dom około 1,5 ha ziemi oraz pierwsze nasze 3 ha ziemi. Oczywiście byłam bardzo szczęśliwa, przecież to było już nasze, własne, można było śmielej i z większą nadzieją patrzeć w przyszłość.
Byłam w życiu bardzo pracowita, lubiłam pracować, do dziś pamiętam te nieprzespane noce kiedy przędłam wełnę oraz robiłam na drutach: szaliki, czapki, rękawiczki i inne rzeczy dla naszych dzieci. Tymczasem podczas dnia było dużo innej pracy i w kuchni i w polu. Całe lata ciężko pracowaliśmy z mężem ale były tego coraz piękniejsze owoce, dokupiliśmy jeszcze sporo ziemi na WIATROWYM. To była duża i piękna działka, razem około 7 ha ziemi, przy czym 1 ha był nam dany od państwa w dzierżawę. Po pewnym czasie stać nas było na kupienie także lasu, więc korzystając z okazji kupiliśmy 5 ha lasu na WYCHODACH. Ale i po tym wyraźnym sukcesie nie opuściliśmy skrzydeł ale ponieważ nasze dzieci dorastały trzeba było pomyśleć o jakiejś przyszłości dla nich, postanowiliśmy także zakupić dom w Zamościu. I rzeczywiście, po pewnym czasie nabyliśmy duży i funkcjonalny dom przy ulicy Wojska Polskiego 13. Dotychczasowy właściciel tego drewnianego ale ładnego domku, pan Sikorski po pierwszym ustaleniu ceny, w decydującym momencie widząc, że nam na tym domu zależy, podniósł się z ceną. Ta sytuacja powtarzała się dosłownie kilka razy, a cena domu oczywiście rosła. W pewnym momencie sytuacja była już bardzo napięta i można powiedzieć, że wręcz kryzysowa. Suma była już bowiem dla nas za wysoka, poprosiłam wtedy pokornie i gorąco pana Sikorskiego tymi słowami: "Panie Sikorski niech pan sprzeda ten dom, bo jeśli pan tego nie zrobi, to będziesz pan miał mnie na sumieniu." Do dziś pamiętam, jak gorąco go o to prosiłam, miałam wtedy ręce złożone na piersi. Gdy go tak właśnie prosiłam zgodził się w końcu i sprzedał nam ten dom. Był nasz, cóż to było za radość w moim sercu, jak bardzo się tym cieszyłam, to wie tylko święta panienka z Krasnobrodu. Z moim mężem Bolesławem przeżyłam wiele lat, bywało bardzo różnie i radośnie ale też bardzo ciężko, wspólnie wychowaliśmy sześcioro dzieci w tym czterech synów: Zbigniewa, Józefa, Zygmunta i Stanisława oraz dwie córeczki: Marię i Krystynę. Dziś mam dużą gromadkę wnuków oraz coraz więcej prawnuków.
--------------------------------------------------------------------------------
Powyższe wspomnienia, które osobiście podyktowałam mojemu wnuczkowi Sławkowi, zostały mi przeczytane po przepisaniu i prawdziwość zawartych w nich treści potwierdzam własnoręcznym podpisem.
Wacława Roch
--------------------------------------------------------------------------------
CZĘŚĆ II. WSPOMINA CZESŁAW ALBINGIER
Nazywam się Czesław Albingier, mam 71 lat, mieszkam we wsi Zarudzie 10, gm. Nielisz, powiat Zamość. Urodziłem się 09. 01. 1931 r. we wsi Sierakówka, gm. Werba, powiat Włodzimierz Wołyński. Moi rodzice to Jan Albingier i Jadwiga z domu Kaliniak. Rodzice mojego taty to Michał, a jego żona, moja babcia miała na imię chyba Anna. Dokładnie nie pamiętam, wiem jednak że podobno zmarła, gdy była jeszcze młoda. Mój dziadzio Michał przeżył II wojnę światową i został pochowany gdzieś w hrubieszowskiem, bądź chełmskiem.
Jako jeszcze mały chłopczyk jeździłem z rodzicami, wozem zaprzęgniętym w konie do Swojczowa, najczęściej na ważniejsze święta. Jeździliśmy tam do mojego dziadzia i babci o nazwisku Kaliniak. Dom dziadka i babci był niedaleko dużego kościoła, w którym znajdował się piękny i znany w całej naszej okolicy obraz Matki Bożej Swojczowskiej. Od domu dziadzia trzeba było iść do kościoła tylko jeden km, a ponieważ tak było, często chodziłem z innymi dziećmi do tego kościoła. Na Wołyniu w tamtych czasach były bardzo liczne rodziny, dla przykładu mój dziadzio i babcia Kaliniakowie mieli aż 13 dzieci. Mimo tak dużej odpowiedzialności, zmarło tylko jedno, a 12 dzieci wychowało się bardzo dobrze. Warto dodać, że z tej liczby, jeszcze przed I wojną światową, troje rodzeństwa wyjechało do Ameryki, jedno do Argentyny, jedno do Brazylii, jedno do Paragwaju, a jedno do Anglii. W Polsce pozostało m.in. dwóch rodzonych braci mojej mamusi, w tym Piotr Kaliniak, który przeżył II wojnę światową i po wojnie osiadł w Wałczu na Pomorzu oraz Antoni Kaliniak, który również szczęśliwie przeżył rzezie na Wołyniu i po wojnie osiadł w Krasnymstawie na Lubelszczyźnie.
Moje dzieciństwo wypadło na ostatnie lata przed straszną II wojną światową. Pamiętam dobrze do dziś jak wielokrotnie bawiłem się z dziećmi polskimi ale także z ukraińskimi. Sierakówka była malutką wioseczką, mieszkało w niej tylko około 10 rodzin, w tym 3 – 4 rodziny ukraińskie, dlatego miałem kolegów i koleżanki także narodowości ukraińskiej. Nasza polska i katolicka parafia znajdowała się we wsi Kalinówka, gm. Werba, właśnie tam, w tej niedużej, drewnianej świątyni zostałem ochrzczony. Tam w każde większe święto kościelne uczęszczałem z rodzicami na modlitwy i nabożeństwa, a przede wszystkim na Mszę Świętą niedzielną. Do kościółka było z naszej wsi spory kawałek drogi, około 7 km. Uroczystość I Komunii Świętej przeżyłem jesienią 1939 r., podczas pierwszej okupacji sowieckiej we Włodzimierzu, w kościele farnym. Byłem wtedy sam, tylko z moją mamą. Niestety trwała wojna i nie było większych uroczystości, więc i ja jej nie miałem.
Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, podczas wspólnej zabawy ukraińscy chłopcy mówili na polskie dzieci: „Lachy!”. Chcę podkreślić, że już wtedy choć byłem przecież jeszcze dzieckiem, odczuwałem że miało to dla nas znaczenie przezwiska, było czymś nieprzyjemnym w odczuciu, ja i moi koledzy Polacy odbieraliśmy to, nie jako oznaczenie, podkreślenie naszej narodowości, z której byliśmy właściwie dumni, ale coś co miało być dla nas obraźliwe. W tej sytuacji nie pozostawaliśmy chłopcom ukraińskim dłużni i mówiliśmy do nich niekiedy: „Chachły!” lub „Murzyki!” Przyznaję, że te określenia miały w naszym zamierzeniu znaczenie upokarzające dla ukraińskich dzieci, ale w końcu to nie my zaczęliśmy. Słów tych ja i inni nauczyliśmy się od starszych osób w naszych polskich rodzinach. Pamiętam dla przykładu, jak w naszej rodzinie opowiadali, że podczas I wojny światowej Rosjanie mówili o Ukraińcach właśnie: „Chachły!” Osobiście słyszałem jak opowiadano sobie następującą historyjkę: „Przychodzi Rosjanin syn do swego ojca i powiada: „Papa chachły prijechali!”, a ojciec na to rzece do syna tak: „Brosim wiazku siena!” Tak więc określenie „Chachły” miało znaczenie jak najbardziej upokarzające. Widać więc na tym przykładzie, że przed wojną była między nami niezgoda i to nawet między dziećmi, które uczą się przecież wszystkiego od starszych. Mimo to jeszcze wspólnie potrafiliśmy się bawić, a starsi wspólnie się gościli i ucztowali. Trzeba jednak zdecydowanie podkreślić, że już w tym czasie wyczuwało się rosnącą wśród Ukraińców nienawiść do Polaków. Dla przykładu przypominam sobie, jak pewnego razu byłem obecny na jakimś weselu, gdzie przypadkowo usłyszałem jak Ukraińcy mówili w swoim towarzystwie tak: „Co to bude, co to bude poleje się krew!” Wydaje mi się dziś, że oni już przed wojną myśleli o wymordowaniu Polaków.
ZNAK NA NIEBIE
Pamiętam, że w początkach lata 1939 r. ja i moi koledzy z naszej wioski Sierakówka oraz kilkanaście starszych osób, udaliśmy się do niedalekiego lasku, gdzie na krótko zatrzymali się żołnierze polscy. To był oddział podchorążych z Włodzimierza, który przybył w nasze strony, aby odbyć jakieś swoje ćwiczenia, było ich około 300. Chodziliśmy do nich chętnie bowiem żołnierze mieli smaczną kuchnię polową, a ponieważ dużo gotowali, zostawało często i dla nas, więc nas chętnie częstowali czym mieli. Niedaleko tego miejsca znajdował się duży nasyp ziemski na którym szczególnie lubiliśmy się bawić. Gdy i tym razem oddawaliśmy się beztroskim zabawom dziecięcym, miałem wtedy tylko 8 lat, nagle z jeden z naszych kolegów krzyknął na cały głos, wyraźnie czymś bardzo przejęty: "Patrzcie na południu widać mężczyznę, który pogania cielę." Natychmiast spojrzałem w tym kierunku z ciekawością i o dziwo, rzeczywiście zobaczyłem na niebie, na wysokości około 100 metrów, bardzo wyraźnie mężczyznę, który lewą ręką trzymał około roczne cielę za ogon i tak pędzili po niebie w kierunku zachodnim. Tymczasem jego prawa ręka, była wyciągnięta na wprost, w kierunku wschodnim. Mężczyzna wyraźnie patrzył przed siebie, nie rozglądał się na boki oraz nie wydawał żadnych głosów. Nie widziałem jego twarzy, a całą postać zapamiętałem w kolorze czarnym, natomiast ciele moim zdaniem było w kolorze siwym. Pragnę podkreślić, że choć nie zauważyłem żadnych oznak diabelskich to jednak starsi ludzie, którzy byli niedaleko nas mówili wtedy do siebie tak: "To antychryst! Zobaczycie przyjdzie teraz do nas ze wschodu." Wiem o tym dobrze ponieważ osobiście słyszałem ich komentarze, tymczasem tajemnicza postać "Czarta z piekła rodem" szybko oddalała się na zachód, aż w końcu znikła nam za koronami najwyższych drzew.
WRZESIEŃ 1939 ROK
Gdy we wrześniu 1939 r. wkroczyli do naszej wsi Sowieci, Ukraińcy pozakładali na ręce żółto – niebieskie opaski i publicznie chodzili uzbrojeni w karabiny. Zorganizowali też policje ukraińską, oczywiście za przyzwoleniem sowieckiego okupanta, to wszystko widziałem osobiście. Słyszałem także, że Ukraińcy zatrzymywali i rozbrajali polskich żołnierzy, a gdzieniegdzie dopuszczano się nawet mordów na żołnierzach wojska polskiego. W tym czasie jednak, nikt nie wspominał jeszcze o masowych mordach dokonywanych na ludności polskiej. Choć pamiętam dobrze, że mój tatuś Jan, już wtedy mówił mi i całej naszej rodzinie w naszym domu, że może dojść nawet do walki na śmierć i życie między Polakami i Ukraińcami. W tym czasie sporo miał przy tym informacji, gdyż żywo interesował się polityką.
CZERWIEC 1941 ROK
Zaraz po wejściu Niemców do naszej wsi Sierakówka, jeszcze chyba latem 1941 r., przyszło do naszego domu pisemne wezwanie dla naszej najstarszej siostry Emilii. Emilia urodziła się w 1926 r. i miała obecnie około 16 lat. Polecono jej, aby wstawiła się obowiązkowo, chyba do wsi Werba, skąd Niemcy zabrali ją na przymusowe roboty do Rzeszy Niemieckiej. Emilia wróciła do nas do Polski, dopiero w 1946 r. z amerykańskiej strefy okupacyjnej. Opowiadała nam wszystkim, także mi osobiście jak ciężko musiała pracować dla Niemców i jak nieludzko obchodzili się z nimi Niemcy, mówiła tak: "Pracowałam w fabryce zbrojeniowej przy produkcji części do samolotów, wraz ze mną pracowało bardzo wielu Polaków i Rosjan. Niemcy żywili nas bardzo podle, dla przykładu, podawali nam brukiew i szpinak z piaskiem. Zdarzało się nie raz, że nas bito, a wyzwiska były na porządku dziennym. Także ja zostałam pobita. Niemcy najbardziej nie lubili Ruskich i ich szczególnie prześladowali. W rezultacie i ja często dostawałam za swoje ponieważ byłam za Ruską i nic nie pomagało tłumaczenie, że jesteśmy Polakami. Niemcy i tak konsekwentnie mówili do nas: "Szwajne Rus!"
Po przyjściu Niemców do naszej wioski Ukraińcy znów stworzyli też policję ukraińską, tylko że tym razem w służbie hitlerowców. Do dziś pamiętam jak nosili na sobie niebieskie mundury. To był właśnie ten czas, gdy wrogość Ukraińców do nas Polaków, była już widoczna gołym okiem. Coraz częściej ginęli ludzie wykształceni i to najczęściej bez śladu. Zabierano ich zwykle nocą z domów i już nikt więcej nie oglądał ich pośród żywych. Pamiętam jak wiosna 1942 r. na nasze podwórko przyjechali wozem Ukraińcy i zaczęli wypytywać ojca o broń, którą jak wcześniej gdzieś się dowiedzieli nasz tatuś rzeczywiście naprawiał. To był ciężki karabin maszynowy, a więc rzecz znaczna i cenna. W rozmowie z moim tatem upierali się przy swoim, podkreślając stanowczo, że ojciec broń ma i powinien ja zwrócić, tato bowiem zapewniał, że broni żadnej nie posiada. Z tego co zrozumiałem z tej rozmowy, mój tatuś dostał karabin, gdy jeszcze była zorganizowana prowizoryczna samoobrona przed bandytami i złodziejami, jeszcze zanim władzę na tym terenie objęli Niemcy. Podczas tego przesłuchania stałem tuż obok taty, a Ukraińcy wcale mnie nie odpędzili. Ponieważ tatuś konsekwentnie zapewniał Ukraińców, że broni nie posiada, zmusili go aby poszedł z nimi, a ja pojechałem z nim. Wywieźli nas wtedy do lasku za wioskę i tam kazali nam zejść z wozu, a następnie rozpoczęli od razu bardzo brutalne dalsze przesłuchiwanie ojca. Dwóch potężnie zbudowanych Ukraińców, na przemian zadawało pytania, a przy tym mocno biło. Widać było, że bardzo im zależało, aby tatuś przyznał się komu ładował CKM i gdzie potem ukrył ten karabin. Ojciec jednak wciąż uparcie zapewniał, że to nieprawda i w rezultacie nie przyznał się. Ja w tym czasie stałem obok nich i płakałem. Prosiłem swoim dziecinnym głosem, aby już tata tak strasznie nie bili, jednak oni wcale na mnie zważali i robili dalej swoją robotę. Po zakończeniu przesłuchania, chyba przywieźli nas do domu. Dowiedzieliśmy się później, że ci Ukraińcy byli ze stacji kolejowej Owadno, ale tato ich nie rozpoznał. Od tego wydarzenia, mój tatuś już ukrywał się, ale nie zaprzestał pożytecznej pracy dla ojczyzny i nadal ładował broń Polakom.
Między Sierakówką a Marianówką mieszkał major Wojska Polskiego o nazwisku Biesiadowski. Dzierżawił majątek oraz trzy duże stawy rybne. Gdy mój tatuś ukrywał się, zaraz po tym jak brutalnie przesłuchiwali go wspomniani Ukraińcy, pewnej nocy siedział w krzakach blisko drogi. Na drodze zobaczył w blasku księżyca jadących Ukraińców, którzy na wozie wieźli ze sobą starego majora Biesiadowskiego. Biedak, był już związany drutem kolczastym i bardzo jęczał z bólu. Od tej pory słuch wszelki po nim zaginał, ludzie tylko w naszych stronach, jak zwykle mówili cichaczem miedzy sobą, że go Banderowcy zamordowali w lesie. Czas już był bardzo niespokojny. Jednego dnia moja siostra Wacława wybrała się ze swoją koleżanką Eugenią Kubicką na pole, aby wiązać garście skoszonego owsa. Nasze pole było od strony ukraińskiej wsi Błażennik. Gdy pracowały nagle któraś z nich zauważyła, że dwóch Ukraińców z bronią podkrada się do nich, aby prawdopodobnie je złapać. Zauważyły ich, gdy właśnie przekradali się z rowu do rowu przez groblę. Natychmiast rzuciły wiązanie i zaczęły uciekać do swoich domów, do których miały około 500 metrów. Na szczęście ci Ukraińcy nie strzelali za nimi wtedy.
LATO 1943 ROK
Nasza rodzina bardzo ucierpiała w czasie II wojny światowej, szczególnie latem 1943 r., gdy zostaliśmy zmuszeni opuścić swój rodzinny dom. W tym czasie polskie rodziny z naszej wioseczki zaczęły uciekać do Werby i Włodziemierza, gdzie czuły się bezpieczniej. Już na wiosnę 1943 r. widać było łuny nad okolicznymi wsiami, które nocą atakowane były przez Ukraińców – Banderowców, następnie były podpalane, a mieszkająca tam ludność polska była brutalnie mordowana. Nasi miejscowi ludzie, mówili często wtedy miedzy sobą tak: „Tam gdzie się pali Ukaińcy mordują Polaków!” Pamiętam jak pewnego dnia, do naszej wsi przybiegła kobieta, która krzyczała, wydzierała się dosłownie na całą wieś tak: „Uciekajcie bo mordują i idą do was! Tylko ja zdołałam uciec, a cała moja rodzina i znajomi zostali wymordowani!” Widziałem i słyszałem tę kobietę osobiście, gdy tak wszystkim mieszkańcom naszej wsi wykrzykiwała swój ból i przerażenie. Wydaje mi się, że ta kobieta mieszkała w Błażenniku, a nie w Turii jak podaje moja rodzona siostra Wacława. Błażennik był blisko, zaraz przy naszej wiosce, a Turia była położona trochę dalej.
Pamiętam także jak ludzie w naszej wsi Sierakówka opowiadali sobie, że w Turii Ukraińcy doszczętnie wymordowali wszystkich mieszkających tam Polaków. Zaledwie tylko dwie osoby miały się uratować. Gdy nasz tatuś Jan zobaczył i usłyszał co krzyczy ta kobieta, zaraz w pośpiechu załadował wóz, wziął jedna krowę i jeszcze tej samej nocy uciekaliśmy polami w kierunku wsi Werba. W drodze wyrwała się jałówka Kubickich, Polaków, naszych sąsiadów zza miedzy. W tej sytuacji Kubicka poprosiła tatę, aby pomógł jej tę jałówkę złapać. Choć było już bardzo niebezpiecznie i trzeba było jak najszybciej uciekać, bo nóż ukraiński wisiał nad nami „Lachami”, nie odmówił. Pobiegł za bydlęciem z powrotem, aż na podwórko Kubickich w naszej wsi i tam wszedł za jałówką do obory. Dosłownie w tym samym czasie, na podwórko Kubickich przybiegło dwóch Ukraińców i zaczęło wypytywać Kubicką o mojego tatusia. Jednym z tych dwóch, którzy przyszli miał być sołtys z naszej wsi Ukrainiec Szuba. Z miejsca zapytał on Kubicką tymi słowami: „Gdzie Albingier?” A Kubicka na to: „Uciekł do Włodzimierza.” A Szuba na to: „Jak go nóż minął, to go kula nie minie!” Gdy Szuba to mówił, mój tatuś wciąż cicho siedział w oborze i wszystko to wyraźnie słyszał. Gdy już do nas szczęśliwie dołączył zaraz opowiedział nam wszystkim, także mi jak go nasz sołtys pięknie na dalsze życie „pobłogosławił”.
Po szczęśliwym dotarciu do większej wsi Werba, przebywaliśmy tam tylko około tygodnia czasu, w tym czasie spaliśmy w remizie. Po tych kilku dniach uciekliśmy niezwłocznie do miasta Włodzimierz Wołyński, gdzie było znaczniej spokojnie i gdzie poczuliśmy się wiele bezpieczniej. W końcu byli tu nie tylko Niemcy, ale było także o wiele więcej Polaków.
W OKOLICACH SWOJCZOWA
W tych strasznych czasach, w tych Kainowych dniach doświadczyłem osobiście jeszcze wielu innych przykładów nienawiści Ukraińców do nas Polaków. Dla przykładu słyszałem jak Ukraińcy śpiewali podczas II wojny światowej piosenkę, której słowa są takie: „Beri szablu, beri nyż spotkasz Lacha taj zarisz!” Niestety wielu, bardzo wielu Ukraińców uległo tej nieludzkiej ideologii nienawiści i na potęgę zaczęły się rzezie ludności polskiej. Jak już wcześniej wspomniałem w okolicach Swojczowa mieszkała duża rodzina mojego dziadzia i babci Kaleniaków. Dla przykładu we wsi Ewin oddalonej tylko ok. 2 km od Swojczowa mieszkał ze swoja rodziną Antoni Kaleniak. Właśnie jego córka Kazimiera wyszła za mąż za Stanisława Dobrowolskiego i zamieszkali również we wsi Ewin. Po niedługim czasie mieli już małą córeczkę Alfredę, niestety ich radość zniszczona została przez ukraińskich bandytów, którzy latem 1943 r. okrążyli ich wieś, a następnie uzbrojeni w przeróżną broń wchodzili do wsi i mordowali dosłownie wszystkich, których spotkali na swojej drodze. Banderowcy – mordercy nie oszczędzali nikogo, ani kobiet, ani dzieci. Kazia opowiadała mi osobiście, że także ich dom został napadnięty przez ukraińskich nacjonalistów. Ona i jej mąż rzucili się do ucieczki. Stanisław chwycił na ręce malutka jeszcze Alfredę, miała wtedy około 1,5 roczku i zaczął szybko uciekać, byle dalej od domu. Niestety zauważyli go oprawcy i celnie posłali mu śmiertelną kulę, gdy padał na ziemię, albo resztką przytomności, albo za przyczyną autentycznego cudu, przykrył swoim ciałem niemowlę, nie czyniąc mu przy tym większej szkody. Kazimiera tymczasem była ukryta w schronie bądź w najbliższej okolicy i przeżyła napad. Po odejściu bandziorów odnalazła dziecko pod ciałem zastrzelonego męża. Przeżyła wojnę i wyjechała z córka do Polski, gdzie ponownie wyszła za mąż za Edwarda Domańskiego i urodziła drugą córeczkę Teresę. Natomiast Alfreda również przetrzymała jako niemowlę trudy wojny i już jako dorosła kobieta wyszła za mąż, obecnie nazywa się Sadło i mieszka w Krasnymstawie.
W Swojczowie mieszkała też Leokadia z domu Kaleniak, najmłodsza siostra rodzona mojej mamy Jadwigi. Moi rodzice opowiadali mi, że Leokodia była bardzo piękną kobietą i jeszcze przed II wojną światową wyszła za mąż. Wraz z mężem mieszkali w bliskich okolicach Swojczowa. Podczas rzezi także ich dom, został napadnięty przez ukraińskich nacjonalistów. W trakcie napadu zastrzelono jej młodego męża, a ją Ukraińcy zabrali do lasu i przez miesiąc czasu gwałcili. Potem ją okrutnie zamordowali.
WE WŁODZIMIERZU
Nasza rodzina znalazła się tymczasem we Włodzimierzu i zamieszkaliśmy na ulicy Kowelskiej, tuż przy torach kolejowych w pożydowskiej kamienicy. Razem z nami mieszkali też inni Polacy. Mój tato naprawiał w tym czasie buty i tak zarabiał na nasze utrzymanie. Ja w tym czasie jako 12 letni chłopiec biegałem po całym mieście i żywo bawiłem się z innymi dziećmi. Dzięki temu wiedziałem dokładnie co się w naszym mieście dzieje. Miasto w każdym razie zatłoczone było przez uciekinierów ale mimo to wszyscy znaleźli gdzieś jakiś kąt. W pierwszej kolejności zajmowane były wolne kamienice pożydowskie oraz opuszczone domy ukraińskie. Wielu z tych ludzi przeżyło straszne tragedie, prawie każdy stracił kogoś z najbliższych w organizowanych przez banderowców rzeziach. Tymczasem nawet tu nie mogli się czuć do końca bezpieczni bowiem bandyci spod znaku tryzuba napadali coraz częściej, także na mieszkańców samego miasta. Narażeni byli szczególnie ci, którzy mieszkali na przedmieściach Włodzimierza, wiem o tym bowiem słyszałem o tym, od wielu ludzi w naszym mieście.
Na początku nasze życie było bardzo trudne, uciekając ledwie z tym co mieliśmy na sobie, zostaliśmy praktycznie bez środków do życia, więc z dnia na dzień jak większość Polaków klepaliśmy przysłowiową bidę. W mieście znajdował się już także mój tatuś od chrztu świętego o nazwisku Koniczuk. Był przyjacielem naszej rodziny i może właśnie dlatego tata poprosił go, aby trzymał mnie do chrztu świętego. W Sierakówce mieszkał przy samym końcu naszej wioseczki. Pewnego dnia, ponieważ w mieście panował powszechny głód, wybrał się w ukryciu do naszej wsi po żywność, ludzie opowiadali później, że zamierzał kartofli nakopać. Gdy był już niedaleko wioski, na drodze zaatakowali go dwaj Ukraińcy, Koniczuk rzucił się do ucieczki, a wtedy gęsto posypały się za nim kule. Jedna z nich trafiła go skutecznie w plecy i gdy się przewrócił po chwili skonał. Dziś już niestety nie pamiętam, kto opowiadał mi przebieg tych wydarzeń, ale wiem na pewno, że osoba ta widziała osobiście ciało zabitego, bowiem znany jej był dla przykładu następujący szczegół: Koniczuk po śmiertelnym postrzale padł twarzą do ziemi i zanim skonał z bólu mocno ściskał ziemię w swoich rękach. Człowiek, który mi o tym opowiedział, mówił także, że mojego ojca chrzestnego zastrzelił Ukrainiec, sąsiad Koniczuka Semen, na imię miał chyba Szczepan. Znałem go osobiście, drugi Ukrainiec, który brał udział w tym mordzie, to prawdopodobnie także mieszkaniec naszej wsi o nazwisku Budnik, a imię jego chyba Kola.
Pewnego razu w godzinach popołudniowych byłem właśnie na placu przy piekarni, przy ulicy Kowelskiej, gdy przyjechali ciężarówką Niemcy, którzy najwyraźniej wrócili z jakiejś akcji. Podczas wysiadania wyrzucili na bruk karabin, który miał złamaną kolbę i odeszli na swoją kwaterę. Widząc, że nikogo nie ma, chwyciłem ten karabin i szybko przeskoczyłem przez płot do naszego sąsiada i zaraz ukryłem go w kartoflisku. Niestety mój wyczyn został dostrzeżony przez naszego sąsiada Polaka, który o wszystkim zaraz opowiedział mojej mamie Jadwidze. Gdy więc pod wieczór wróciłem do naszego domu, zastałem nasza mamę jak płakała. Zaraz też z miejsca zaczęła mnie prosić, abym ten karabin oddał temu Polakowi. Jednak ja się nie przestraszyłem i broni tak przecież w tym czasie cennej nie oddałem. Nocą zaś zabrałem broń i lepiej ukryłem w naszej stajni. Gdy nasz tatuś wrócił z Bielina i dowiedział się o wszystkim, podjął zdecydowaną decyzję, że po ostatnich wydarzeniach musimy wyjechać z miasta do Bielina. Nasz tato dobrze znał drogę bowiem już od dawna przewoził ludzi do Bielina.
POLSKA POLICJA W SŁUŻBIE NIEMCÓW
Pamiętam, że jak tylko przyjechaliśmy z Sierakówki do Włodzimierza, to w mieście nie było jeszcze polskiej policji w służbie Niemców. Dopiero po pewnym czasie Niemcy ogłosili nabór do polskiej policji w służbie Niemców. Do tej nowej żandarmerii zgłosiło się wtedy wielu młodych chłopców polskich, którzy liczyli na to, że dostaną do ręki broń, aby tym samym skuteczniej bronić polskiej ludności cywilnej przed rozjuszonymi bandami ukraińskimi. Polscy policjanci mieli mundury granatowe i prawie wszyscy zostali rozlokowani w placówkach wokół miasta Włodzimierz. Mój szwagier Bolesław Roch opowiadał mi po wojnie, że także wstąpił do tej policji i otrzymał od Niemców mundur i broń. Po pewnym czasie został skierowany wraz z innymi chłopakami do ochrony stacji kolejowej w Iwaniczach, gdzie Niemcy mieli bardzo ważny dla siebie węzeł kolejowy, mówił tak: "Służyłem w Iwaniczach w Żandarmerii polskiej w służbie Niemców, było nas tam kilkudziesięciu chłopaków. Chroniliśmy stację kolejową, bo to był ważny węzeł kolejowy dla Niemców. Pewnego dnia na Iwanicze napadli zbrojnie Ukraińcy i dłuższy czas zaciekle atakując z wszystkich stron, próbowali zdobyć naszą placówkę. Wraz z nami jednak bronili się także żołnierze niemieccy. Walka się przedłużała bowiem Ukraińców było bardzo dużo i poważnie obawialiśmy się, że nas tu wszystkich mogą wybić, co do nogi. W końcu jednak obroniliśmy się, a Ukraińcy odstąpili od nas, obawiając się słusznie możliwej odsieczy. Ponieważ walka była bardzo zażarta, a oni strzelali do nas nawet z prowizorycznego działka, było tego dnia rzeczywiście gorąco." Wokół tych wydarzeń w Iwaniczach ułożono nawet piosenkę, której słowa do dzisiaj dobrze pamiętam, a oto one: "Mieli działa lufy z rury i porobiły w płotach dziury, a pociski się nie rwały, jak buraki w rów wpadały."
Bolesław Roch opowiadał mi także, że po pewnym czasie uciekli od Niemców całym oddziałem i z bronią do lasu. Gdy większość polskich żandarmów w służbie niemieckiej, opuściła swoje posterunki i przeszła do polskiej partyzantki na Bielinie, w naszym mieście zrobiło się o tym dość głośno. Bielin był w tym czasie już bardzo dużą i silną polską samoobroną w bliskiej odległości od Włodzimierza Wołyńskiego. Opowiadał mi o tym mój tatuś, który dodawał także znacząco: "Partyzanci z Bielina palą ukraińskie wioski, które Polacy podejrzewają o sprzyjanie bandom z Ukraińskiej Powstańczej Armii UPA." Właściwie w tym czasie, wszystkie wioski ukraińskie sprzyjały bandom rezunów z UPA. Nie słyszałam, aby były gdzieś jakieś wyjątki. Natomiast słyszałem, że takim oddziałem polskim, który działał w naszym powiecie, był oddział "Krwawa Łuna". Ponieważ Polacy szybko rośli w siłę, Ukraińcy zaczęli masowo uciekać z tych terenów, przeważnie do miasta Włodzimierz, gdzie pod skrzydłami Niemców, spodziewali się ochrony i pomocy. I tym razem Niemcy wiedzieli doskonale co trzeba w takiej sytuacji robić i ponownie zaczęli formować policję ukraińską w swojej służbie. Pamiętam to jak dziś, gdy znowu ujrzeliśmy ukraińskich policjantów, maszerujących ulicami naszego miasta w mundurach SD. Oczywiście dla nas Polaków był to widok szczególnie przykry i nieprzyjemny, znowu bowiem zaczęło się robić w naszym mieście dla naszych ludzi, bardzo niebezpiecznie. Tak jak moja siostra Wacława pamiętam ich ćwiczenia oraz musztrę wojskową prezentowaną na ulicach Włodzimierza. Także ja i moi koledzy, wiele razy naśmiewaliśmy się z tych ukraińskich wojaków oraz wydawanych wtedy głośno komend wojskowych. Dla przykładu krzyczeliśmy do nich raz: "Do chliwa, do chliwa!"
NA BIELINIE
Ponieważ jednak liczba Ukraińców w mieście systematycznie rosła, a na polskie domy zdarzały się coraz częstsze napady, szczególnie na przedmieściach, nasz tatuś Jan zdecydował, że musimy uciekać do Bielina, do polskich partyzantów. Sprawa karabinu przyspieszyła tylko nasz wyjazd. Podczas dnia opuściliśmy miasto i pojechaliśmy furmanką na Bielin, gdzie było około 12 km. Spokojnie dojechaliśmy do polskiej wsi Antonówka, gdzie zatrzymaliśmy się w wiejskiej chacie na około miesiąc czasu. Była już ostra zima, ale ponieważ panował tam wielki ścisk z powodu obecności wielu uciekinierów, nasz tatuś dalej szukał innego mieszkania dla naszej rodziny. Wszystkie okoliczne wsie były przepełnione, właściwie w każdym domu nie było wolnego miejsca, tak było w osiedlach: Antonówka, Antonówka II, Smolarze, Siedliska i inne. Natomiast za szerokim pasem lasu leżała mała kolonia Worczyn i tam stało jeszcze kilka domków. W jednym z takich domków zamieszkaliśmy wraz z inną rodziną polską. Ta druga rodzina polska nazywała się: Parczyńscy, to byli nasi sąsiedzi ze wsi Sierakówka. Okazało się więc, że także oni zdążyli uciec przed siekierami bandytów i tak zdołali ocaleć. W tym domku mieszkaliśmy przez zimę, aż do wiosny 1944 r.
Pamiętam, że na wiosnę Niemcy uderzyli na nasze zgrupowanie partyzanckie dość dużymi siłami, wyraźnie zmierzając do zniszczenia polskiego punktu sinego oporu. Atak wyszedł od strony miasta Włodzimierz, jednak Polacy okazali się bardzo dobrze przygotowani do walki i sprytnie wciągnęli Niemców zasadzkę. Okrążeni Niemcy musieli się podać i ponad 60 ich żołnierzy zostało wziętych do niewoli. Osobiście widziałem jak prowadzono tych niemieckich jeńców, już rozbrojonych przez Polaków. Pamiętam dokładnie to miejsce, w którym Polacy ich zaskoczyli: to była nieduża górka, a dookoła niej były łąki i rowy melioracyjne. Właśnie w nich dobrze ukryli się partyzanci. Gdy Niemcy dowiedzieli się o swojej klęsce, wpadli we wściekłość i natychmiast przeprowadzili w mieście aresztowania na szeroką skalę. Do więzień trafiło około 2 tyś. Polaków, osób cywilnych. W tej bardzo groźnej sytuacji mediacji podjął się ks. kanonik Kobyłecki. Udało mu się ustalić warunki porozumienia między stronami. Niemcy zgodzili się wypuścić więźniów o ile partyzanci zwolnią przetrzymywanych jeńców niemieckich. I rzeczywiście porozumienie zostało dopełnione, a ja znów osobiście widziałem, jak nasi chłopcy odprowadzają żołnierzy niemieckich w ustalone miejsce. Także Niemcy zwolnili cywilów z więzień do domów.
Szykowaliśmy się do Świąt Wielkiej Nocy, rodzice wysłali mnie z koszykiem i święconką, abym święcił jajka. Do naszego kościoła w Bielinie szedłem przez pola, na skróty było tam około 2 km. Ale gdy byłem już w drodze nadleciały niemieckie samoloty i rozpoczęły straszne bombardowanie wsi Bielin. Naliczyłem 32 maszyny, jak tylko jedne wyrzuciły swój śmiercionośny ładunek, nad wieś nadlatywały następne z nowymi zapasami. Tego dnia zginęło bardzo wiele osób cywilnych oraz wielu partyzantów, a wieś została dosłownie zrównana z ziemią. To była rzeczywiście wielka tragedia tych ludzi, którzy od początku bardzo mocno włączyli się w tworzenie polskiej, słynnej w tych stronach samoobrony, a teraz płacili za to najwyższą cenę. Właściwie nie było możliwości, aby ratować cokolwiek z majątku i chudoby. W takiej chwili trzeba przede wszystkim ratować swoje, bardzo zagrożone życie. W tym samym momencie rozpoczął się także zmasowany atak piechoty i artylerii niemieckiej od strony miast Włodzimierza i Uściługa. Gdy zobaczyłem co się dzieje, zaraz szybko wróciłem do domu, a tu już trwała dość ostra strzelanina bowiem niedaleko naszego domku znajdowały się okopy obronne polskich partyzantów. Kule gęsto świstały nam nad głowami, właściwie w każdej chwili mogliśmy zginąć. W tej sytuacji nasz tato i sąsiad Parczyński załadowali szybko nasze rzeczy na wóz i spiesznie wyruszyliśmy w stronę wsi Bielin. Nie pamiętam jak długo partyzanci stawiali opór Niemcom, w każdym razie bezpiecznie dojechaliśmy wszyscy do wsi Smolarze. Tu w zagajniku brzozowym stał dość duży dom, był opuszczony. Tu znów zatrzymaliśmy się na jakiś czas, jednak mój tato i pan Parczyński obawiając się Niemców opuścili nas i uciekali na własną rękę. W drodze złapali ich Niemcy ale puścili spokojnie dalej. W ciągu kilku następnych dni Niemcy opanowali cały ten obszar, panował ogromny głód. Nasi ludzie gotowali nawet pobite i popalone zwierzęta i napychali tym swoje żołądki, aby tylko przeżyć dzień dłużej.
Gdy Niemcy opanowali już teren i wyłapywali polskich partyzantów, którzy w tym czasie chowali się gdzie się dało, dwóch młodych AK-owców wpadło do naszego domu i prosili nas o cywilne ubranie. Gdy tylko zdążyli się przebrać i zasiąść z nami do wspólnego stołu na którym został postawiony obiad, do naszego domu wpadli rozjuszeni Niemcy. Od razu, z miejsca zaczęli nas wypytywać, co to za młodzi ludzie siedzą z nami przy stole. Mama spokojnie odpowiedziała, że jeden jest jej synem, a drugi synem pani Parczyńskiej. Niemcy wahali się, ale w końcu uwierzyli i poszli dalej spiesznie szukać partyzantów. Dziś myślę, że udało nam się bo trafiliśmy na żołnierzy frontowych, gdyby to było gestapo, cała przygoda mogłaby się zakończyć dla nas wszystkich bardzo tragicznie. Gdy partyzanci tylko trochę odpoczęli, zaraz na pierwsza noc przekradli się do miasta Włodzimierz, skąd pochodzili i gdzie mieszkały ich rodziny. Po niedługim czasie przyjechali do nas członkowie ich rodzin i bardzo gorąco nam dziękowali za uratowanie życia ich synom. Oddali nam też nasze ubrania, a zabrali ze sobą pochowane mundury partyzanckie.
POŻEGNANIE Z MIASTEM
Po pewnym czasie Niemcy postanowili zrobić porządek na całym opanowanym terenie, zebrali kogo się dało do kupy i uformowali z nas jedną wielką kolumnę, potem popędzili nas przez wieś Werba do miasta Włodzimierz na piechotę. Wobec jednak nasilającego się ostrzału sowieckiej artylerii skierowali naszą kolumnę wprost na zachód do miasta. Po doprowadzeniu nas do miasta, oddzielili młodych i starszych mężczyzn od naszej grupy i wszystkich przymusowo wywieźli na roboty do Niemiec. Natomiast nas dzieci i nasze mamy i siostry puścili wolno. Ja i nasza rodzina zamieszkaliśmy ponownie w mieście w pożydowskiej kamienicy, niedaleko kościoła farnego, przy sporym placu.
Pamiętam, że tuż obok stał jeszcze jeden kościół, był duży, murowany i piękny. Został potem obłożony minami i wysadzony w powietrze, ludzie w mieście mówili, że to robota ukraińskiego SD w służbie Niemców. Kościół został wysadzony tuż przed wejściem do miasta Sowietów. Pamiętam tę noc bardzo dobrze, kiedy obudził mnie potężny wybuch. Ciekawość mnie ciągnęła, ale bałem się wyjść na dwór w nocy, jeszcze w tym momencie nie wiedziałem co się stało, czy to bomba, czy jakaś mina. Gdy raniutko wyszedłem na plac zobaczyłem, że nasz nowy kościół polski leżał w gruzach. Najpoważniej został zniszczony po stronie Ołtarza. Jestem przekonany, że to nie była bomba sowiecka ale zaplanowana robota ukraińska, ponieważ gołym okiem widać to było po zniszczeniach. Choć w tym czasie Sowieci rzeczywiście ostrzeliwali już miasto nasze z artylerii oraz gęsto sypali z samolotów ulotki tej treści: "Nie zwinit dziewczata szto my was bambili, wy z Germańcami spali, my was budili." To swoiste poczucie humoru Sowietów zapamiętałem dobrze bowiem sam osobiście taką ulotkę miałem w ręku i czytałem na własne oczy. W tych dniach w mieście było już dużo Niemców, którzy gorączkowo szykowali się do obrony. Jednak gdy przyszło do walki Niemcy i ich sprzymierzeńcy Ukraińcy właściwie bez walki wycofali się za rzekę Bug.
Miałem w tym czasie dużo szczęścia, mało brakowało a zginął bym już pod sam koniec wojny. Jednego dnia, znalazłem wraz z innymi kolegami proch artyleryjski i zaczęliśmy się nim bawić, gdy nagle proch wybuchł zostałem mocno poparzony i przez kilka miesięcy musiałem chodzić o kulach. Dobrze że żyję bowiem do dziś mam na lewej nodze, poważny znak po wypalonej dziurze. Ale może także dla tej mojej kontuzji Niemcy zostawili naszą rodzinę w mieście i nie wysiedlili nas. Ponieśliśmy jednak jako rodzina dużą stratę, gdy Niemcy pochwycili naszą siostrę Wacławę i zamknęli w koszarach. Ponieważ ona inne dziewczyny były bardzo solidnie pilnowane, nie było możliwości je stamtąd wyciągnąć, od tego dnia musiała całe tygodnie służyć armii niemieckiej. Siostra opowiadała mi później, że z cofającymi się Niemcami dotarła, aż pod Warszawę, tam jednak zdołała wraz z innymi dziewczętami zbiec i szczęśliwie wróciła aż do naszego miasta Włodzimierz.
Tymczasem wejście Sowietów do Włodzimierza to oczywiście nowe porządki, nowa władza i niemal od razu nowe powołania, tym razem prawie wszyscy jeszcze zdrowi i silni mężczyźni zostali zwerbowani do formującej się armii polskiej, walczącej ramię w ramię z Sowietami przeciwko Niemcom. Także nasz tato dostał takie wezwanie i trafił polskiego wojska. Z tego, co nam potem opowiadał wiemy, że zaraz wywieźli go na wschód, na szkolenie do Żytomierza, a po pewnym czasie wprost na front. Nasz tatuś ofiarnie walczył na froncie i doszedł aż pod Warszawę, ponieważ jednak poważnie obawiał się o losy naszej rodziny samowolnie porzucił służbę w armii, choć polskiej to jednak ludowej i powrócił do domu. Tu szukał kontaktu z nami i w końcu udało mu się przesłać do nas informację, że czeka na nas w Zosinie za Bugiem. Wyruszyliśmy więc z miasta Włodzimierz do Zosina i tam przenocowaliśmy, a następnie przedostaliśmy się do wsi Szopinek koło Zamościa. Tu też byliśmy stosunkowo krótko bowiem zaraz wyjechaliśmy do wsi Siedliska pod Zamościem. W tej małej wsi mieszkała już wcześniej rodzona siostra taty i właśnie u niej się zatrzymaliśmy. Po pewnym czasie zamieszkaliśmy we wsi Bortatycze koło Zamościa gdzie tatuś kupił nasz nowy dom oraz trochę ziemi.
NA ZAMOJSZCZYŹNIE
Jeszcze w pierwszych latach, gdy mieszkaliśmy we wsi Siedliska, do naszego domu przychodził niekiedy Bolesław Roch. Gdy go poznałem, zobaczyłem starszego kawalera, który zaleca się do mojej starszej siostry. Był na tamten czas człowiekiem zrównoważonym i spokojnym, tak że miałem o nim dobre zdanie. Tym bardziej, że czasami przynosił nam do domu coś do zjedzenia, a były to czasy kiedy byliśmy bardzo ubodzy i klepaliśmy, jak wielu przysłowiową bidę. Każda pomoc była więc wtedy mile bardzo widziana. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że Bolesław oświadczył się mojej siostrze i szykowało się prawdziwe weselisko. Oczywiście jako młody chłopak cieszyłem się, że będę mógł pohulać na weselu mojej własnej siostry i to po tym wszystkim, co razem nie tak dawno przecież przeżyliśmy. Pamiętam, że ślub był w roku 1945 w kościele św. Stanisława w Wielączy, przyjęcie zorganizowano w domach Michała Rocha i Wacława Szymanek. Na początek młodzi zamieszkali w domu Michała, a potem Bolesław otrzymał własną działkę i rozpoczął stawianie własnego domu. Osobiście pomagałem wraz z tatem Janem, przy stawianiu tego domu, tym bardziej, że nasz tatuś był majstrem od stawiania domów, a więc dobrze znał się na robocie.
Podczas wielu spotkań rodzinnych mój szwagier Bolesław Roch, opowiadał mi także, jak walczył będąc już na Zamojszczyźnie, mówił mi tak: "Byliśmy w Tomaszowskiem zakwaterowani na wsi, u jakiś polskich gospodarzy. Nagle zaatakowali nas Niemcy, ja i moi koledzy rzuciliśmy się do ucieczki. W tym czasie Niemcy strzelali do nas dość gęsto z broni maszynowej, jednak udało mi się wtedy ujść z życiem, stosując uniki. W tej walce zginęło jednak kilku naszych kolegów z oddziału. To była nasza największa wpadka." Bolesław o tych czasach kiedy był w partyzantce, opowiadał raczej mało i niechętnie, dlatego też i ja wiem dziś niewiele. Warto podkreślić, że Bolesław był człowiekiem rodzinnym, często przyjeżdżał z żoną i dziećmi do naszego domu we wsi Zarudzie, chętnie służył radą i pomocą. Dla przykładu, gdy byłem w ciężkim położeniu, zaraz po ślubie, właśnie on podał mi pomocna dłoń. Zaproponował mi wtedy pożyczenie dużej ilości cegły, która była bardzo potrzebna. A trzeba przypomnieć, że w tamtych czasach cegłę było bardzo ciężko dostać. Poza tym był to człowiek towarzyski i rozmowny, bardzo lubił przy tym śpiewać i dość dobrze tańczył. Pragnę szczerze wyznać, że ze swoim szwagrem Bolesławem lubiliśmy się.
--------------------------------------------------------------------------------
Powyższe wspomnienia, które osobiście podyktowałem, zostały mi przeczytane po przepisaniu i prawdziwość zawartych w nich treści potwierdzam własnoręcznym podpisem.
Czesław Albingier
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz