wtorek, 27 kwietnia 2021

Wspomnienia związane z rodziną Świderskich przed i po masakrze ludności polskiej i ormiańskiej w Kutach na wiosnę 1944 roku



Wiesław Świderski, Chicago


Pisanie wspomnień o rodzinie, zwłaszcza w obliczu tragedii, jaką przeżyliśmy w związku z utratą mego ojca Stanisława Świderskiego, który zginął śmiercią męczeńską w wieku 37 lat z rąk banderowskich morderców, wywoływało we mnie duże opory, bo na każde wspomnienie o tamtych tragicznych czasach /mimo upływu 65 lat/ coś ściska za serce i oczy stają się wilgotne. Nawet nie potrafię o tym rozmawiać z dziećmi, kiedy zadają /co prawda rzadko/ pytania dotyczące ich dziadka, bo ściska mnie za gardło i trudno wydobyć z siebie kilka slow.


Jeżeli zdecydowałem sie podzielić informacjami o mojej rodzinie sprzed pamiętnego, tragicznego roku 1944, przeżyciami w czasie rzezi Polaków i Ormian przez banderowców, a także o dalszych losach mojej rodziny, to zacznę od korzeni, czyli od moich rodziców i swojego dzieciństwa.
Matka moja Stanisława Ludwika z domu Ciołek urodziła się w Kutach. Jej ojcem był Józef Władysław Ciołek, a matką Antonina Amalia z domu Starkiewicz. Ojcem jej był Kajetan Starkiewicz pochodzący z rodziny ormiańskiej, a matka Maria z domu Vrszecka z rodziny czeskiej [pochodzącej z miejscowości Přibram / Przybram].
Ojciec mój, Stanisław Dominik Świderski urodził sie w Grybowie. Jego ojcem był Władysław Świderski, a matką Krystyna z Maciejewskich. Mieszkał on w Nowym Sączu, gdzie poznał przebywającą tam u rodziny moją matkę. Przyjechali do Kut, gdzie sie niebawem pobrali i Kuty były miejscem mego urodzenia i mojej siostry Lidii. W niedługim czasie wyjechaliśmy z Kut do Nowego Sącza, gdzie mieszkała matka mojego ojca. Potem mieszkaliśmy w Kosowie Huculskim, gdzie zacząłem uczęszczać do szkoły. Jesienią 1938 roku zamieszkaliśmy ponownie w Kutach, aż do tragicznych dni wiosny 1944 roku.
Po wybuchu wojny i wkroczeniu 17 września 1939 roku do Polski wojsk sowieckich, ojciec zdecydował sie opuścić z nami kraj i udać się do Rumunii. Jednak na moście granicznym na Czeremoszu pierwszeństwo w przekraczaniu granicy miał Rząd Polski i Wojsko Polskie a poza tym panował duży tłok i wkrótce pojawiły się w Kutach czołgi sowieckie i nasza ucieczka do Rumunii stała się niemożliwa. W dniu tym Rosjanie zastrzelili Dołęgę Mostowicza, który został pochowany w grobowcu pewnego Ormianina.

Na początku roku 1940 mój ojciec został aresztowany przez władze sowieckie i skazano go na rok ciężkich robót, które wykonywał przy wyrębie lasu, a później przy budowie lotniska wojskowego koło Zabłotowa. Nie odbył całej kary, bo po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku sowieci uciekli w popłochu i pojawił się niebawem ze strony Karpat oddział konnicy węgierskiej, w której znalazł się również mieszkaniec Kut.
W niedługim czasie pojawili sie Niemcy i zaczęli organizować w magistracie władze miasta, rekrutujące się z Ukraińców, oraz ukraińską policję. Jedynie straż graniczna była niemiecka oraz pojawiające się gestapo i SS.
Zaczęły się akcje związane z eksterminacją Żydów. Rozstrzeliwano ich na ulicach, palono domy i wywożono ludność żydowska do getta. Niemcy przystąpili również do aresztowania Polaków oraz rozpoczęli wywożenie ludności do pracy przymusowej na terenie Rzeszy. Wiosną 1942 roku został wywieziony również mój ojciec, zostawiając nas bez środków do życia.
Był to rok głodowy. Nie można było kupić za pieniądze żadnej żywności. Zdobywało się na wsiach za złoto, odzież i inne przedmioty, kilogram kukurydzy czy jęczmienia, które trzeba było zemleć na młynku do kawy i gotowało sie „czyr”. Od czerwca pokazywały się już ziemniaki. Czasem dostało się trochę mleka, aby można było przeżyć kolejne dni. Jedliśmy przez dłuższy czas barszcz z liści buraczanych /z ogródka mojej babci/ zaprawiony czasami otrębami /tzw. grysem/, lebiodę i pokrzywę zbieraną pod płotami i takie potrawy były na śniadanie, obiad i kolację. Nie było mowy o chlebie i tłuszczu, nie mówiąc już o mięsie. Ludzie puchli z głodu i umierali. W lecie, kiedy pojawiły się pierwsze /zielone jeszcze/ owoce wybuchła epidemia czerwonki. Zmarło wtedy wielu moich kolegów. Później /miałem wtedy 12 lat/, udało mi się paść krowę u jednej Ukrainki na ściernisku, gdzie pojawiałem sie na boso o piątej rano, a drugi raz o trzeciej po południu do zmierzchu. Dostawałem za to pół litra mleka, które przynosiłem do domu. Kiedy Niemcy wprowadzili kartki na czarny chleb, stawałem o drugiej w nocy do kolejki, aby można było dostać pół bochenka chleba koło czwartej po południu. Często stawałem do kolejki za kogoś /za sąsiada Agopsowicza/ i baba Hania - tak ją nazywano - dawała mi za to kubek zimnego jęczmiennego „czyru” /to był rarytas dla wygłodzonego organizmu/, albo kromkę chleba, którym dzieliłem się z matką i siostrą.
Ojciec mój po roku pobytu w Niemczech dostał zezwolenie na dwutygodniowy przyjazd do domu. Po upływie tego terminu nie wrócił i był poszukiwany. Przechowywał [ukrywał] się aż do tragicznego kwietnia 1944 roku. Najpierw w domu, gdzie miał kryjówkę za szafą, która była ustawiona w rogu pokoju a za nią krzesło, na którym siedział. Pamiętam, kiedy przyszedł szukać ojca komendant ukraińskiej policji, który przyłożył mi pistolet do głowy i pytał - gdzie jest ojciec. Odpowiedziałem, że pokłócił się z mamą i wyjechał do swojej matki. Nie przyszło mu na myśl zaglądnąć za szafę i wyszedł. Potem ojciec przechowywał się u pani Karabczyńskiej, która często wyjeżdżała do Kosowa, do swojej córki, a była to zima i ojciec musiał siedzieć po kilka dni w nieogrzewanym pomieszczeniu, aby ktoś nie zauważył dymu z komina. Chował się też u ukraińskiej rodziny Tarnowieckich, którzy byli przychylni dla Polaków.
Wczesną wiosną 1944 roku wojska niemieckie wycofywały sie w popłochu z frontu karpackiego i niektóre oddziały były rozbrajane przez Ukraińców bez żadnego oporu. Władze przestały funkcjonować i zaczęło się "bezkrólewie". Powstało zagrożenie dla Polaków ze strony Ukraińcow. Nie nocowaliśmy już w domu i szukaliśmy schronienia w bezpieczniejszych miejscach. Przeważnie przyjmowała nas Ukrainka o nazwisku Huculak, której syn wstąpił do oddziałów SS Galizien, które zresztą były wykorzystywane przez Niemców w czasie powstania warszawskiego [1944], gdzie zginął jej syn. Ta kobieta przyjmowała nas z troską, karmiła i pozwalała u niej nocować. Spaliśmy w ubraniach w nieogrzewanym pomieszczeniu. Rano wychodziliśmy, aby wieczorem znów powrócić. Ojciec mój spędzał u niej często noce na strychu, na sianie, albo szukał innych kryjówek. Czasami spędzał noc nad Czeremoszem w zaroślach, choć przedwiośnie nie było łaskawe dla przebywających w nocy nad rzeką i w ośnieżonych jeszcze zaroślach.
Po Wielkanocy pojawiły się na kilka dni wojska sowieckie, co zaczęło napawać nas ulgą. Sypialiśmy wówczas w domach w pobliżu stacjonujących wojsk /oczywiście w ubraniach/. Pewnej nocy zaobserwowaliśmy ruchy wojsk, które zaczęły opuszczać miasto, udając się w kierunku Śniatynia. Pewna grupa Polaków, w której byliśmy i my, szła za wojskiem w obawie przed banderowcami, którzy już wcześniej zaczęli dokonywać mordów na Polakach i Ormianach. Dochodziły do nas pogłoski, że po drodze możemy być zamordowani, w czasie przechodzenia przez wsie ukraińskie. W sytuacji takiej niepewności wycofaliśmy się i wróciliśmy do Kut.
Powstało znów "bezkrólewie" i banderowcy zabrali sie do nocnych mordów i palenia domów. Kiedy nasze domy były w płomieniach, przebywaliśmy /moja matka, babcia, siostra i ja/ w położonym opodal ogrodzie należącym do sąsiada, Ukraińca /którego żona była Polką/, pod krzakami agrestu obsypanymi śniegiem. Ojciec w tym czasie przebywał w innym miejscu /chyba nad Czeremoszem z moim starszym kuzynem, Kazimierzem Podkowskim/. Łuny palących się domów oświetlały nas i zbytnio dokuczało zimno od leżenia na zaśnieżonej ziemi. W pobliżu nas przechodziła rzędem grupa banderowców, którzy nas nie zauważyli, bo byli oślepieni ogniem. Nad ranem babcia postanowiła, że wejdziemy do stajni tego sąsiada, w którego ogrodzie przebywaliśmy, przez otwór, przez który wyrzucano gnój spod krowy. Wczołgaliśmy sie przez ten otwór do wnętrza i położyliśmy się koło krowy. Wczesnym rankiem żona gospodarza weszła do stajni doić krowę, ale nikogo z nas nie zauważyła. Później wyszliśmy na podwórze i kiedy nas dostrzegli, zaczęli krzyczeć abyśmy się natychmiast wynosili, bo spalą im dom, jak zobaczą, że są u nich Polacy. Wyszliśmy i skierowaliśmy się znów pod krzaki. Ja ze zmęczenia usnąłem i kiedy zrobiło sie jasno nie można było dobudzić się mnie. Wszyscy w strachu postanowili uciekać, ale moja siostra Lidia powiedziała, że mnie nie zostawi i mocnym szarpnięciem udało sie jej mnie obudzić. Weszliśmy wszyscy do sąsiedniego domu Grzesia Dawidowicza /który później został ranny na froncie, a po wojnie mieszkał we Wrocławiu, gdzie zmarł/. Kolejną noc spędziliśmy częściowo w piwnicy spalonego domu mojej cioci Podkowskiej, ale nie można tam było długo wytrzymać z powodu dymu, mimo że mieliśmy wiadro z wodą i moczyliśmy w nim chusteczki, które przykładaliśmy do ust. Resztę nocy spędziliśmy na ogrodach.
Pamiętnej nocy, kiedy został zamordowany mój ojciec, przebywaliśmy oddzielnie. Mój wujek Antoni Ciołek przygotował kryjówkę za małą komórką w rogu ogrodu, na podwórzu mojej cioci Julji [Julii] Podkowskiej, której dom był również poprzedniej nocy spalony. Postawił za tą komórką kocioł do smażenia powideł do góry dnem /zostawiając na dole mały otwór/ i przykrył go ziemią z gnojem. Wejście było ze środka tej komórki, w której wujek odbił dwie deski, aby można było wczołgać się pod kocioł, pod którym przesiedzieliśmy skurczeni całą noc /moja matka, siostra, kuzyn Adam i ja/.
Mój ojciec, a także moja kuzynka Emilia Podkowska z koleżanką Haliną Budzińską z Kosowa ukryli się u wspomnianej już Ukrainki pani Huculak na strychu. W pewnym momencie zjawił sie u niej /według relacji mojej kuzynki, która obserwowała sytuację przez okienko na strychu/ mieszkający po drugiej stronie ulicy krewny tej pani i powiedział "my wiemy, że Świderski jest u was, każcie mu zejść ze strychu, bo inaczej spalimy wam dom". Ona poleciła memu ojcu zejść ze strychu. Ojciec zszedł i przeszedł na sąsiednie podwórze ormiańskiej rodziny Agopsowiczów. Tam banderowcy dobrali się do ojca, kłuli nożami, potem uderzyli "obuchem" siekiery w głowę i zapalili po obu stronach dwa polana drzewa i tak ojciec palił sie /nie wiem czy jeszcze żył, czy po uderzeniu siekierą stracił już życie/.
Kiedy mordowano mego ojca doszedł do naszej kryjówki pod kotłem jego głos /takie mam przekonanie/. Usłyszałem słowa: Jezus, Maria i Stasiu, Wiesiu, Lidziu. Rano wyszliśmy z naszej kryjówki i udaliśmy się przez ogrody do wspomnianego domu pani Dawidowicz, gdzie był już oprócz niej jej syn Grzesiu, jego siostra Niunia i moja babcia. Zachowywali się dość dziwnie i unikali raczej rozmowy z nami. Czekaliśmy na ojca, ale go nie było i nie przypuszczaliśmy, że nie żyje. Zaczęliśmy się niepokoić, choć poprzedniego dnia zjawił się dopiero po południu w przebraniu starszej kobiety i rozpoznaliśmy go dopiero jak zaczął się rozbierać. Musiałem zanieść ten ubiór właścicielce, z dużym strachem, bo zbliżał się wieczór i mogli mnie zamordować po drodze. Kiedy ojciec się nie pojawił moja babcia wyszła, aby go odnaleźć i w niedługim czasie pojawiła się i oznajmiła, że zostaliśmy sierotami. Ogarnęła nas rozpacz nie do opisania. Zaraz wyszliśmy i zobaczyliśmy leżącego już na ulicy ojca. Bałem się bliżej podejść. Był to przerażający widok. Ojciec leżał twarzą do ziemi, z podkurczonymi nogami w kolanach, spieczony ogniem i w strzępach spalonej odzieży. Zaraz pojawił się Kocio /tak na niego mówiono, ale chyba Konstanty/ Dutkowski, ten sam, który zażądał w nocy od swojej cioci, pani Huculakowej, aby kazała zejść mojemu ojcu ze strychu /był to wykonawca lub jeden z wykonawców zbrodni na moim ojcu/. Powiedział, że zrobi skrzynię, co niebawem uczynił i w tej skrzyni zawieźliśmy z matką i siostrą /pożyczonym wózkiem gospodarczym/ ciało ojca na cmentarz i zostawiliśmy w kaplicy cmentarnej czy trupiarni bez pochówku. Były tam już ciała innych pomordowanych osób. Został później pochowany we wspólnej mogile, ale nas już nie było, gdyż musieliśmy uciekać z Kut.
Po nocnej rzezi Polaków pojawiło się ponownie wojsko sowieckie, które wcześniej wycofało sie na dwa dni. Nocowaliśmy już w pobliżu wojska, gdzie koczowały w poszczególnych domach liczne grupy osób, szukając schronienia przed kolejnymi napadami. Nazajutrz lub po dwóch dniach /nie pamiętam/, rozpoczęły sie regularne walki frontowe między schodzącymi z Karpat Węgrami, a przybyłym do miasta wojskiem sowieckim. Byli zabici i ranni /również cywile znajdujący się na ulicach/. Powstała panika i ludzie zaczęli uciekać w kierunku Śniatynia. Biegliśmy przez podwórza i dalej przez cmentarz. Pomógł nam przedostać się przez ogrodzenie cmentarne mój kuzyn Kazimierz Podkowski, który szukając ratunku przed banderowcami poprosił o wcielenie go do wojska, dostał płaszcz wojskowy i broń, i właśnie, kiedy uciekaliśmy, natknęliśmy się na niego i wtedy rozwalił kolbą od karabinu ogrodzenie, umożliwiając nam w ten sposób przejście i dalszą ucieczkę przez cmentarz. Zobaczyłem wtedy biegnącą z piątką małych dzieci kobietę /panią Pierogową/, której najmłodsze niesione na rękach dziecko trafiła śmiertelnie kula. W panice i lęku rzuciła dziecko między groby i wraz z pozostałymi dziećmi biegła dalej. Wyszliśmy na ulicę Śniatyńską, gdzie dołączyliśmy do dużej grupy uciekinierów. Przeważnie biegliśmy, aby być dalej od frontu i mordujących nas banderowców. Jednak zagrożenie nie minęło, bo przechodziliśmy przez wioski ukraińskie /w tym groźną wieś Kobaki/. Miejscowa ludność wylegała na szosę i pytała co sie dzieje. Odpowiadaliśmy, że wybuchły walki frontowe i sowieci wycofują się i podążają za nami w kierunku Śniatynia. Mówiliśmy, że uciekają wszyscy, także Ukraińcy. To zdezorientowało ludzi gromadzących się na szosie i zaczęli pospiesznie wycofywać się do swoich zabudowań.
Ponad trzydziestokilometrowa trasa wywołała potworne zmęczenie, jednak nie decydowaliśmy się na odpoczynek w obawie przed możliwością pojawienia się banderowców. Pod wieczór dotarliśmy do Śniatynia. Babcia postanowiła, że udamy się na plebanię i tak zrobiliśmy. Dotarłem do schodów werandy, usiadłem i nie mogłem się ruszyć. Dostaliśmy nocleg /oczywiście pokotem na podłodze/, a rano babcia udała sie do kościoła na mszę poranną i nastąpiło dziwne zdarzenie /Opatrzność Boża czuwała/. Po mszy babcia spotkała niejaką panią Kraśnicką, którą przyjęła wraz z rodziną w czasie pierwszej wojny światowej do siebie i udzieliła jej pomocy. Pani ta zabrała nas /babcię, ciocię z trojgiem dzieci oraz moją matkę, siostrę i mnie/ do siebie, udostępniła pokój oraz skrzynię mąki kukurydzianej, a później nieco ziemniaków i warzyw, które zaczęły wyrastać w jej ogrodzie już w czerwcu. Mieszkaliśmy tam ponad trzy miesiące i każdy szukał jakiegoś zajęcia, aby zarobić na życie, najczęściej handlując w hali targowej przynoszonymi /tak, bo na piechotę/ z Rumunii produktami żywnościowymi. Ja dostałem wkrótce pracę w aptece z jedzeniem i spaniem /na łóżku składanym w kuchni, gdzie zmywałem między innymi garnki/. Inni chłopcy paśli krowy i pomagali miejscowej ludności za jedzenie /Staszek i Bronek Ciołkowie, Rysiu Kasjan i inni/.
W miarę posuwania się frontu sowiecko-niemieckiego część uciekinierów podążała za wojskiem na wyzwolone od Niemców tereny, przeważnie tam, gdzie mieszkały ich rodziny. Po uwolnieniu Stanisławowa dotarliśmy tam z różnymi przygodami. W Kołomyji przeżyliśmy bombardowanie, pod Nadwórną wyrzucono nas z wojskowej ciężarówki w lesie, kiedy załoga wypiła samogon otrzymany od nas za przewóz i żądała ponownie alkoholu, ale już nie mieliśmy czym płacić. Do Stanisławowa trzeba było przedostawać się przez rzekę wpław, bo most na Bystrzycy był zerwany. Przewoziłem z ciocią na pożyczonym ręcznym wózku nasz "dobytek", ale woda przewróciła wózek i trudno było w nurcie rzeki uratować wszystkie bagaże. Część popłynęła. Dotarliśmy wreszcie do Stanisławowa i zamieszkaliśmy jakiś czas u babci siostry, ale było nas zbyt dużo i musieliśmy szukać innego miejsca . Zamieszkaliśmy w opuszczonym domu, którego część zajmowali sowieccy żołnierze, ale nie koczowaliśmy już pokotem na podłodze. Mieliśmy z matką i siostrą żelazne łóżko, bez siennika, czy materaców, tylko z metalową siatką, którą nakryliśmy tzw. weretą /chodnik na podłogę zrobiony ze skrawków materiałów/. Spaliśmy we troje na tym łóżku, kładąc pod głowę worek z mąką kukurydzianą lub z innym produktem i nakrywaliśmy się drugą „weretą”. Tak w skuleniu trzeba było przespać wiele miesięcy, do wiosny 1945 roku.
Aby można było żyć każdy zajmował się czym mógł. Ja z kolegami sprzedawałem na jarmarku zapałki i kamyczki do zapalniczek /co chętnie kupowali sowieccy oficerowie, czasem nie płacąc i wyzywając nas od spekulantów, których trzeba zamknąć/. Sprzedawaliśmy również kolejarzom wychodzącym z pracy gazetę "Wolna Polska", którą redagował w Moskwie Związek Patriotów Polskich pod kierownictwem Wandy Wasilewskiej. Początkowo było duże zainteresowanie polską gazetą, ale ludzie zorientowali się, że to gazeta propagandowa i zainteresowanie spadło, a wraz z nim nasz zarobek. We wrześniu zacząłem chodzić do polskiej szkoły, ale w kwietniu 1945 roku musieliśmy wyjechać jako "repatrianci" do Polski w nowych granicach. Podróż do Tarnowa bydlęcymi wagonami trwała dwa tygodnie /więcej było przerw niż jazdy/. Pierwszeństwo miały transporty wojskowe, a od naszego transportu odczepiano często lokomotywę, nawet na kilka dni. Wysiedliśmy w Tarnowie i transport pojechał dalej w nieznane. Rodziny, które wysiadły w Tarnowie zostały zakwaterowane w baraku. Każda rodzina zajęła część sali. Znaleźliśmy wkrótce mieszkająca w Tarnowie bratową mego ojca, która zabrała mnie i siostrę do siebie. Zacząłem nawet chodzić do gimnazjum. Nie trwało to długo. Próbowaliśmy usadowić się w Wielkopolsce, ale wkrótce znaleźliśmy się w Nowym Sączu i zamieszkaliśmy z matką i siostrą u drugiej babci /matki mego ojca/. To też nie trwało długo, gdyż po powrocie siostry mego ojca z obozu w Auschwitz trzeba było szukać samodzielnego mieszkania, bo było za ciasno. Znaleźliśmy mały domek. Matka pracowała na utrzymanie /zajmowała się handlem, jak większość ludzi w tamtym czasie/, a ja i siostra zaczęliśmy po wakacjach chodzić do szkoły. Po roku przenieśliśmy się do Gliwic, gdzie była już moja babcia, która przyjechała do Polski innym transportem.
Życie zaczęło się normalizować na tyle na ile pozwalały powojenne warunki. Matka pracowała, a ja z siostrą kontynuowaliśmy naukę. Szkoła średnia, studia i potem praca. W szkole poznałem moją przyszłą żonę Helenę i po dwóch latach staliśmy się - jak to było wówczas popularne - młodym, studenckim małżeństwem, utrzymującym się ze stypendium i nieco dorabiając, głównie w czasie wakacji. Po ukończeniu studiów, tak ja, jak i żona podjęliśmy stałą pracę. W ciągu pierwszych siedemnastu lat naszego małżeństwa przyszło na świat pięcioro dzieci. Rodzina rozwijała się i trzeba było walczyć o coraz większe mieszkania. Dzieci rosły, uczyły się, studiowały, usamodzielniały, zaczęły tworzyć własne rodziny. W Gliwicach mieszkaliśmy czterdzieści lat, a później krótko w Bielsku-Białej, gdzie podążyliśmy za starszymi dziećmi.
W końcu los rzucił nas za ocean /o czym nigdy nie myśleliśmy/ i mieszkamy poza krajem blisko dwadzieścia lat. Ja z żoną mieszkamy w Chicago, a dzieci kolejno przeniosły się z rodzinami na przedmieścia. Każdy ułożył sobie życie i wszyscy mają liczną rodzinę. Przyzwyczaili się do nowej ojczyzny. Ja jednak tęsknie za krajem i czekam stale na kolejne wakacje, aby spędzić je w Polsce, gdzie wprawdzie nie mam już najbliższej rodziny, bo matka i siostra już nie żyją, ale jestem sercem zawsze tam w dalekiej Ojczyźnie.

Wiesław Świderski, Chicago, w styczniu 2011 

ŹRÓDŁO: http://www.stankiewicze.com/ludobojstwo/swiderski_kuty.html 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz