środa, 15 sierpnia 2018

Bryńce Zagórne pow. Bóbrka banderowcy oraz miejscowi Ukraincy i z wiosek okolicznych spalili wieś i kościół parafialny oraz wymordowali 145 Polaków




 […] Podeszli pod wieś wczesnym świtem. Mieli jeden cel – wymordować wszystkich, nie oszczędzając kobiet, ani dzieci. Pierwszą ofiara był chłopiec, który około piątej rano wyganiał konie na pastwisko. Nie wiadomo, czy zginął od kuli karabinowej, czy brutalnie zakatowany siekierą. Bojówkarze Ukraińskiej Powstańczej Armii nie przebierali w środkach. Po przelaniu pierwszej krwi rozbiegli się po wiosce zabijając, torturując i podpalając. Kościół parafialny stanął w płomieniach. Historycy szacują, że rankiem 22 maja 1944 roku w Bryńcach Zagórnych życie straciło nawet 145 osób.

Rzeź w Bryńcach Zagórnych była niestety jedną z wielu, jakiej dopuścili się partyzanci z UPA. Jednostka kierowana przez Romana Szuchewycza Tarasa Czuprynkę rozpoczęła antypolską akcję w Galicji Wschodniej w kwietniu 1944 roku. W założeniu miała być mniej drastyczna niż ta przeprowadzona na Wołyniu. Tym razem zamierzano najpierw zmusić Polaków do opuszczenia domów. Pod groźbą śmierci. W przypadku odmowy rozkaz był jasny: zabić wszystkich mężczyzn.
W rzeczywistości stawiający opór mieszkańcy często byli wybijani co do jednego. Masowych mordów w regionie Galicji Wschodniej dokonano nie tylko w Bryńcach Zagórnych, ale również w Podkamieniu (100-150 zabitych) czy Berezowicy Małej (130-135 ofiar). Do pierwszych rzezi doszło pod koniec 1943 roku. Największa fala mordów nastąpiła jednak wiosną kolejnego roku
– Schemat wszystkich napadów był podobny – pisze Grzegorz Rąkowski w książce Ziemia Lwowska. Polską wieś otaczały oddziały UPA, które nieraz wspierali miejscowi chłopi ukraińscy. – Następnie bojówki posuwały się systematycznie od chaty do chaty, mordując mieszkańców, a uciekający natykali się na pierścień okrążenia. Polskie zagrody rabowano, a później zwykle puszczano z dymem – wyjaśnia Rąkowski.
Zachowały się jeszcze gorzkie wspomnienia Polaków, którzy ocaleli z rzezi w Galicji Wschodniej oraz na Wołyniu. Relacje zebrane w zbiorze Pojednanie przez trudną pamięć. Wołyń 1943 pokazują ogrom brutalności, z jaką spotkał się nasz naród ze strony UPA. – Oczy wyjmowali, języki odcinali, ręce łamali – wspomina Józef Koziński ze wsi Omelno. Sam był naocznym świadkiem morderstw: Położyli na ziemi, bo to siekierą rąbał, a dziecko w takiej kołysce, też siekierą, to krew po ścianie, też na sufit. Ja to wszystko oglądałem.
Wstrząsająca jest również relacja Ireny Zając. – To był ranek, o 10, może 11 godzinie – zaczyna opowieść. Wieś, w której mieszkała, nie miała własnego kościoła. – Pod lasem mieszkaliśmy, było dwadzieścia parę numerów – wspomina. Wszyscy musieli chodzić na mszę do sąsiedniej osady – Kisielina. Przez las wychodziło 15 kilometrów. – Ukraińcy naszą wioskę jakoś lubili, zawracali nas: Dzisiaj nie idźcie do kościoła. Więc niektórzy wracali, inni poszli dalej.
Masakra rozpoczęła się w samo południe. Bojówkarze z UPA weszli do kościoła, zamknęli za sobą wielkie wrota świątyni i zaczęli strzelać. Budynek płonął, ale niektórym udało się zbiec. Ksiądz z garstką wiernych schronili się na plebanii, do której prowadziły długie, drewniane schody. – Ukraińcy nie mogli się tam dostać. Ludzie rzucali na nich to maszynki (sprzęty domowe), to krzesła. Napastnicy podpalili schody, prowadzące do mieszkania proboszcza, lecz tym samym odcięli sobie dojście na górę. – Przysuwali drabiny, ludzie ich spychali. Polacy wytrwali jednak do wieczora. Pod osłoną nocy postanowili wydostać się z budynku. Powiązali prześcieradła oraz własne ubrania w mocny sznur, po którym zsunęli w dół. Uciekli w las. Ocaleli. Część bojówkarzy, po podpaleniu kościoła, włamywała się do mieszkań i zabijali dzieci małe. – Była u nas dziewczynka z drugiej wioski, jak już zaczęło się, jak każdy zaczął uciekać. Zabiegła do domu, a jej bracia spali na wozie, to mieli poderżnięte kosą gardła. Opowiadała to później, bo uciekła i wróciła z powrotem do jednej Ukrainki. Ta Ukrainka ją wychowała, to znaczy pilnowała i jakiś czas później odesłała do Polaków – wspomina Irena Zając. Ocaleli z mordów sami przyznają, że nie można wrzucić wszystkich Ukraińców do jednego wora, traktować jednakowo. Byli również tacy, którzy pomagali naszym rodakom, chronili ich przed bojówkarzami, co nieraz przypłacali własnym życiem.
Apolonina Marel wspomina swoją rodzinną wieś. Mieszkała w Oktawinie, gdzie Polacy żyli z Ukraińcami w wielkiej zgodzie. – Po sąsiedzku mieszkał gajowy, trochę komunista, bo już Sowieci byli. Mówił: Mnie nie zaczepią. Pięcioro dzieci miał, jedno malutkie, pięć latek. Hodowali króle w piwnicy. Choć zwykli Ukraińcy pokojowo byli nastawieni do rodziny, jej los skończył się tragicznie. Pewnego dnia do wsi przyszli bojówkarze. – Porąbali ich w tej piwnicy… To małe dziecko uciekało, opowiadał mi taki ksiądz greckokatolicki. To małe tak piszczało, a oni kogo dopadli mordowali, i tak całą rodzinę… Tam, gdzie te króle…
Mieszkanka Oktawina pamięta jeszcze, jak napastnicy przyszli nocą i wyciągali ludzi z domów. Zabierali ich do lasu, kazali kopać własne groby. – Moja koleżanka tam była. Strzelali i w te jamy ich spychali. Później drudzy przyszli ich zakopywać, ale to znajomi, wychowywali się blisko. Kto żywiej to niechaj wyłazi! – wołali. W dole pełnym ciał pojawił się ruch. Niektórzy mieli szczęście, uniknęli śmierci. Ukraińcy pomagali im wydostać się z grobowca. Koleżanka Apoloniny Marel, choć strasznie poraniona, przeżyła. Była w jej wieku, miała tylko 14 lat. Ojciec ocalałej dziewczynki nie wyszedł z jamy. Apolonina Marel zna te historie z opowieści tych, którzy uniknęli śmierci. Sama uciekła z wioski, zanim jeszcze wszystko się zaczęło. Pamięta, że jej ukraińscy sąsiedzi namawiali ją, by została. Obiecywali, że nikt jej nie ruszy. Ale nieprawda. Jak byśmy zostali, to tak samo by było – pisze we wspomnieniach.

Ucieczka i daremna próba obrony

Różne były losy Polaków, którzy schronili się przed karabinami UPA. Część z nich próbowało radzić sobie na własną rękę, inni szukali ratunku u życzliwych im Ukraińców. Nie mogli jednak ukrywać się u nich wiecznie. Ocaleli z pogromów chronili się w większych miejscowościach i przy sprzyjających okolicznościach wyjeżdżali na zachód – pisze Grzegorz Rąkowski. Niestety, wykorzystywali to Niemcy, masowo wywożąc uchodźców na roboty przymusowe. Apolonina Marel wspomina w swojej relacji, że kiedy poszła z siostrą do kościoła we Włodzimierzu, Niemcy nas, wszystkie dzieci, na samochód załadowali i na okopy wywieźli. Gdzieś pod Łuck, blisko frontu. Ja jeszcze nie rozumiałam, że można zginąć. Dali nam łopaty, ale nie zależało im na kopaniu, tylko żeby ich chronić. Ale przeżyliśmy. W niektórych miejscowościach ludzie podejmowali walkę z oddziałami UPA. Tam, gdzie Polacy stanowili większość, tworzone były placówki samoobrony. Początkowo była to inicjatywa oddolna, która szybko zyskała poparcie oddziałów Armii Krajowej oraz partyzantów.

Rozkaz komendanta Okręgu AK Wołyń płk. Kazimierza Babińskiego, pseudonim Arkadiusz Luboński

„Tworząca się samorzutnie wołyńska samoobrona na terenach zagrożonych uniemożliwia lub co najmniej utrudnia dalsze napady rezunów. Na dowódców wszystkich szczebli kładę obowiązek wzięcia w swoje ręce inicjatywy w organizowaniu samoobrony, nie dekonspirując swoich związków organizacyjnych. Na nas jako kadrę dowódczą spadł obowiązek i odpowiedzialność za obronę Polaków na Wołyniu, gdyż już się krew polska nie z naszej winy polała. Zakazuję stosowania metod, jakich stosują ukraińskie rezuny. Nie będziemy w odwecie palili ukraińskich zagród lub zabijali ukraińskich kobiet i dzieci. Samoobrona ma bronić się przed napastnikami lub atakować napastników, pozostawiając ludność i jej dobytek w spokoju.”
Zdecydowana większość placówek samoobrony podczas napadu ponosiła jednak klęskę. Oddziały powstały zbyt późno i były zbyt małe, by zapobiec zbrodniom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz