piątek, 24 maja 2019

Moje Radowicze -wspomnienia Ryszarda Romankiewicza



Opowieść swą zacznę od dziejów przydrożnej figury w Radowiczach. Radowicze to wieś duża, posiadająca kilka kolonii o odrębnych nazwach, ciągnąca się na przestrzeni ok. 5 km. Ocenia się, że było tu przed wojną około 450 numerów domów z czego około 85 przypadało na rodziny polskie. Była ty polska szkoła z klasami I – VI przy czym nauka w klasie VI – tej trwała 2 lata, co stanowiło tyle co ukończenie 7 klas. Na wsi był młyn i punkt pocztowy. Ukraińcy posiadali cerkiew, a ludność polska jedynie figurę, która znajdowała się na skraju wsi od strony Turzyska. Tu zbierała się młodzież na majowych nabożeństwach i tu mieszkańcy Radowicz żegnali zmarłych w drodze na cmentarz w Turzysku.



W 1939 roku z inicjatywy Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Żeńskiej postanowiono wybudować nową figurę murowaną, gdyż istniejący drewniany krzyż rozpadał się. Ofiarnymi organizatorkami tej akcji były dwie młode członkinie KSMZ Eugenia Rakowska i Władysława Kulesza. Figurę zaś wymurował Wincenty Szewczyk. Wyświęcenie figury odbyło się bardzo uroczyście. Z Turzyska przyjechał ksiądz który odprawił Mszę Św. w. czasie której spalono na stosie resztki starej figury. W uroczystości wzięli udział niemal wszyscy polscy mieszkańcy Radowicz. Wkrótce potem wybuchła wojna. Najpierw przez Radowicze przejeżdżało Wojsko Polskie, potem pokazali się uciekinierzy z centralnej Polski. Następnie przyszli Sowieci. Ludność ukraińska witała ich entuzjastycznie i chętnie wskazywała im „Pomieszczikow” których było niewielu. Jednym z pierwszych aresztowanych został właściciel majątku w Litynie, Szumowski i z Radowicz mój ojciec Antoni. Pamiętam jak żołnierze sowieccy okrążyli nasz dom, zabierając ojcu broń, pistolet i strzelbę myśliwską. Następnie zarekwirowali parę koni z wozem na który załadowali zrabowane rzeczy. Ojciec aresztowany musiał iść pieszo za wozem, a dwóch żołnierzy z bronią na wozie odwróconych do tyłu pilnowało go by nie uciekł. Jadąc do Kowla po drodze pytali Ukraińców czy znają tego człowieka i jakim on był. Kiedy upewnili się, że nikt nic złego o ojcu nie powiedział a wręcz przeciwnie mówili, że to dobry człowiek, pozwolili ojcu wsiąść na wóz. W Kowlu odbyło się przesłuchanie. Interesowało ich szczególnie to, w jaki sposób ojciec zdobył majątek (gosp. 40 ha i młyn). Kiedy ojciec wyjaśnił, że nabył to w uczciwy sposób, z pracy swoich rąk, zwolnili go, oddając konie i wóz, resztę zatrzymując sobie. Następną z ofiar Sowietów była rodzina Bartoszewskich z której aresztowali Adolfa, Antoniego i Piotra. Osądzono ich początkowo na karę śmierci, potem ułaskawiono skazując na 10 lat zsyłki na Sybir. Na Sybir wywieźli jeszcze rodzinę leśniczego i policjanta Lasaka wraz z dziećmi. Pozostali Polacy wspierali ich na zsyłce wysyłając im paczki żywnościowe. Jednocześnie każda rodzina polska przygotowywała się do ewentualnego wywozu na Sybir, przygotowując żywność np. suchary i ciepłą odzież. Żyliśmy pełni smutku i niepewności, gdy tymczasem  ukraińcy cieszyli się, urządzali zabawy połączone z inscenizacją – zrzucanie łańcuchów czyli kajdan z rąk i tupiąc w tańcu wołali: „głubsza polsza” co oznaczało, że upadłą Polskę wdeptują w ziemię coraz głębiej. Były też i wyjątki. Na sąsiedniej wsi Tuliczowie na podobnej imprezie pewien politruk zapytał starego Ukraińca, czy słyszał on, że będą oni (Ukraińcy) mieli taką wolność? Ten odpowiedział: „Ja nie słyszałem, ale starzy ludzie mówili, że będzie antychryst i oto on i jest”. Oprócz propagandowych widowisk, zabrali się bolszewicy do budowy i przebudowy. Na pierwszy ogień poszły budowle typu wojskowego, budowa dróg i lotniska w Dolsku, oczywiście w czynie społecznym. Każdy mieszkaniec wsi, niezależnie od narodowości miał obowiązek pracować za darmo, konno lub pieszo przy budowie tego lotniska. Kiedy ktoś po przepracowaniu tygodnia był zwalniany do domu, to za dwa lub trzy dni otrzymywał ponowny nakaz udania się do w/w pracy. I tak było ciągle. Nie wszyscy pracowali przy budowie lotniska, były też inne prace. Opowiadała mi siostra Zofia o budowie drogi we wsi Radowicze w pobliżu wyżej opisanej figury. Praca polegała na tym, że należało kopać ziemię na jakimś pagórku, ładować na wozy, a następnie zasypywać tą ziemią jamy na drodze. Jako pagórek obrali sobie Ukraińcy to miejsce, gdzie stała polska figura. Cel był dość przejrzysty, rozkopać pagórek a figura sama przewróci się i zniknie razem z upadłą Polską. Pracujący tu młodzi Polacy postanowili bronić swej świętości, którą tak niedawno sami wznosili. Udali się więc Molenda i Budzisz do telefonu i zadzwonili do Seliorody – sędziego śledczego w Turzysku. Ten zareagował natychmiast. Przyjechał na spienionym koniu na miejsce zdarzenia. Na wstępie zapytał moją siostrę, czy jej jest przykro z tego powodu, że Ukraińcy niszczą figurkę? Usłyszawszy odpowiedź twierdzącą zapytał Ukraińców czy Polacy przed wojną przychodzili do ich cerkwi i czy naśmiewali się z ich Boga. W odpowiedzi usłyszał, że owszem przychodzili, żenili się i chrzcili dzieci i z Boga ich nie wyśmiewali się. To dlaczego wy niszczycie ich figurkę zapytał i kazał wszystkim przyjść na zebranie wieczorem. Na zebraniu obecny był mój brat Stanisław. Ów Sędzia na wstępie wyjaśnił, że Konstytucja ZSRR jednakowo traktuje wszystkie narodowości oraz ich wyznania religijne. Potem powiedział „Oto taka młoda Polka powiedziała, że jest jej przykro, co byłoby gdyby to powiedział stary Polak”. I tak dzięki ludzkiej postawie Sędziego figura ocalała i stoi tam po dzień dzisiejszy. Słyszałem od miejscowych Ukraińców, że po wojnie byli tacy, którzy ponownie chcieli dokonać zamachu na nią ale „zaniemogli”. Potem zamknięto im cerkiew i owa figura stała się jednym publicznym świętym miejscem gdzie można było pomodlić się i prosić Boga o pomoc w różnych nieszczęściach.
A nieszczęść nie brakowało.
Wróćmy znów do czasów wojny do pierwszych Sowietów. Budowa obiektów wojskowych ma naczelne zadanie. Drugim ważnym celem jaki sobie postanowili bolszewicy to kolektywizacja. Środkiem do niej był system podatkowy, a zwłaszcza nie kończące się domiary podatkowe, odpowiednia progresja podatkowa itp. Już po kilku miesiącach władzy radzieckiej w Radowiczach powstał kołchoz. Mój ojciec nie chcąc zapisać się do kołchozu, zrzekł się większości swej ziemi na rzecz kołchozu pozostawiając sobie tylko 5 ha ziemi i w ten sposób z kułaka stał się chłopem małorolnym co dawało możliwość przetrwania przez jakiś czas. Na naszym polu oddanym do kołchozu Ukraińcy posadzili ziemniaki. Kiedy wybuchła wojna w 1941 roku i przyszli Niemcy, kołchoz rozpadł się i ojciec miał prawo wszystkie ziemniaki zebrać sam nie dzieląc się z byłym kołchozem, który innej działki nie posiadał. Tak jednak nie zrobił. Wydzielił sobie tylko część a pozostałe pozwolił kołchoźniakom wykopać. Być może był to jeden z czynników, który zadecydował o tym, że oszczędzono naszą rodzinę i w pierwszej kolejności nie wymordowano, uważając za ludzi bezpiecznych.
Z odejściem Sowietów wiąże się dla naszej rodziny bardzo niebezpieczne wydarzenie, które o włos nie skończyło się tragicznie. Otóż w chwili wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej, sąsiadka Ukrainka oskarżyła nas w NKWD, że przechowujemy niemieckiego szpiega. Okazją do tego był fakt, że kilka dni wcześniej wstąpił do nas daleki krewny, który wracał z robót w Dolsku i był ubrany w wojskowy płaszcz żołnierski W. P. Wiedząc o tym, że jak pojawi się w domu to otrzyma ponowny nakaz do pracy, szedł powoli wstępując po drodze do znajomych i krewnych, wychodząc z założenia, że lepiej podróżować niż pracować. Jego obecność u nas stała się podstawą do wniesienia skargi. Wojna wybuchła 22 VI 1941 r. w niedzielę, a w poniedziałek mieliśmy „gości” Wpadła grupa żołnierzy NKWD wypędzili nas z domu, ustawili przed płotem z zamiarem rozstrzelania. Pamiętam jak w odległości ok. 5 m. ustawiony był karabin maszynowy przy którym leżał żołnierz domagający się od swego dowódcy rozkazu do rozstrzelania. Ten jednak okazał się człowiekiem i odpowiadał mu ciągle „postoj, postoj…” , a sam zdecydował przeprowadzić „dopros”. W tym celu wzięto mojego starszego brata Mieczysława, wyciągnięto go za stodołę i okropnie go zbito, że cały był siny i kiedy nic z niego nie wyduszono, a ojciec nieustannie mówił im o kuzynie w płaszczu i domagał się konfrontacji z nim, pozostawili nas całych przy życiu i odjechali. Z całej rodziny ocalałby wówczas jedynie brat najstarszy Stanisław, który w niedzielę był w Kościele w Zasmykach i zanocował u rodziny w Janówce. Do domu wrócił w poniedziałek po południu po odjeździe Sowietów. Gdyby o tym fakcie doniósł ojciec Niemcom, los owej Ukrainki byłby zapewne tragiczny. Lecz ojciec zgodnie z zasadą chrześcijańską nie zrobił tego. I tak oto na ziemię wołyńską przyszedł drugi okupant. W pierwszej kolejności Niemcy rozprawiali się z komunistami. Przypominam sobie, że aresztowali ok. 18 komunistów i rozstrzelali w lesie radowickim. Pozostali okazali się obywatelami lojalnymi wobec Niemców i chętnie im służyli zaciągając się dość masowo do żandarmerii niemieckiej. Niemcy jak wiadomo likwidowali ludność żydowską. W tej zbrodni żandarmeria złożona z Ukraińców chętnie ich wyręczała. Młodzież polska do współpracy z Niemcami się nie angażowała, ograniczając się do nielicznych sytuacji jak: praca w charakterze sekretarki, tłumaczki. W tym czasie część młodzieży polskiej w Radowiczach należała do AK. Istnieją pewne ślady, że już za pierwszych sowietów oddział tu ZWZ przekształcony później w AK. Według wszelkich danych pierwszym organizatorem i dowódcą komórki AK w Radowiczach był Eugeniusz Leśniewski, który przed wojną był żołnierzem zawodowym i posiadał stopień podoficerski lub chorążego. On to skupił wokół siebie grupę wiernych i oddanych młodych Polaków. Wiadomo mi jest, że przez pewien krótki czas była u niego drukarenka przerzucona tu z Rożyna. Następnie od Leśniewskich przerzucono ją do Osiecznika. W Osieczniku znajdowała się na przemian u M. Wielgata, u Teofila Nadratowskiego i u Hipolita Leszczyńskiego który ją obsługiwał. Podziemna prasa była kolportowana dla członków AK z zachowaniem ścisłej tajemnicy. Na przykładzie własnej rodziny wiem, że tajemnica została nieco rozluźniona w obliczu zbliżającego się niebezpieczeństwa ze strony nacjonalistów ukraińskich. Chodzi tutaj o fakt posiadania broni przez moich starszych braci Stanisława i Mieczysława. Za posiadanie broni za Niemców groziła kara śmierci. Rozstrzeliwano z reguły całe rodziny. Mieszkając we wsi zdominowanej przez Ukraińców należało zachować szczególną czujność. Byliśmy obserwowani. Zdarzały się czasem niespodziewane wizyty Ukraińców, z którymi nie było wcześniej żadnych kontaktów. Jednym z takich był Kostek Terypora, który ośmielił się bez pytania obejść wszystkie nasze pokoje i stawiając przy tym głupie pytania. Wiosną 1943 r. ktoś strzelił od strony sąsiada Onisieja do mojej siostry Ireny. Kula świsnęła jej koło głowy. Świadczy to o tym, że byliśmy obserwowani a mimo to moi bracia zdołali zachować konspirację. W zdobyciu broni, 10 karabinów pomogła rówieśniczka brata Stanisława, Maria Molenda zwana u nas w domu po prostu Molendzianką. Przed wojną była u nas służącą. W czasie wojny z różnych względów służących u nas nie było. Wyręczano się dorosłymi dziećmi. Za Niemców brat Stanisław pojechał do Marii Molendy żeby jej zaorać kawałek pola i zasiać zboże. W czasie obiadowego obrokowania koni natknął się brat na ciężki snopek zboża. Okazało się, że w środku był karabin. W rozmowie z Marią dowiedział się o miejscu, gdzie jest więcej karabinów. Zebrał więc je wszystkie razem 10 sztuk i przywiózł do domu. Następnie ukrył je zakopując w ziemi, daleko od budynków. Niektóre były zardzewiałe więc należało je oczyścić i zakonserwować. Wszystkie te czynności robili tylko dwaj bracia Stach i Mietek. Pozostała rodzina nic o tym nie wiedziała. Dopiero wiosną 1943 r. kiedy zamordowano trzech Leśniewskich tj. ojca i dwóch synów w tym dotychczasowego dowódcę Eugeniusza Leśniewskiego, tajemnica posiadania broni została rozluźniona i wtajemniczono stryja Zygmunta, który jako starszy kawaler mieszkał z naszą rodziną. Spodziewano się, że podobny mord może i u nas nastąpić. I na pewno wielu Polaków by zginęło gdyby nie przytomność bohaterskiego dowódcy Gienka Leśniewskiego, który w ostatniej chwili zdołał ukryć dokumenty konspiracyjne do wiadra i przesypać je obierkami. Gazetki zaś ukrył w popielniku. Kiedy banda wkroczyła do mieszkania, dokonała rewizji mieszkania i dwukrotnej rewizji osobistej niczego nie znajdując. Gienek posiadał jednak ukryty w trzewiku pistolet, szóstkę. Dzień wcześniej zamienił się z moim bratem Stanisławem na pistolety. Dał bratu dziewiątkę a wziął od brata szóstkę. Tę szóstkę zdobył brat od sąsiada Chwedora, biednego Ukraińca, który na wiosnę nie miał czym pola obsiać, więc zgodził się sprzedać za zboże pistolet. I z tym pistoletem bohaterski Gienek wraz z bratem Antkiem zdołał zabić trzech bandytów i dwóch ranić. Inna wersja mówi, że zabił 5 upowców. Tragedia rozegrała się na polu przed lasem. Zabierając z domu Leśniwskich, bandyci udając Niemców mówili, że wiozą ich do Kowla. Kiedy jednak przed lasem, gdzie drogi rozchodziły się, bandyci skierowali się na drogę wiodącą do lasu, Gienek rozpoczął akcję. W walce zginęli wszyscy trzej Leśniewscy ale nikogo nie wydali i zdołali zadać cios wrogowi. Zginęli nagle i posiadanych tajemnic nikomu nie przekazali. A przecież też mieli ukrytą broń. Opowiadał mi brat Mietek, że siostra Gienka, Antonina wraz z kilkoma partyzantami polskimi bezskutecznie poszukiwała tej broni. Wiem natomiast od swojego rówieśnika sąsiada Ukraińca Bogdana Jewgiena (który niedawno zmarł), że po wojnie Ukraińcy znaleźli na Leśniewskich polu broń. Był tam między innymi karabin maszynowy. Po mordzie na Leśniewskich w naszym domu wzrosła czujność. Broń wykopano i przeniesiono do domu, gdzie stryj Zygmunt urządził specjalną skrytkę do jej przechowywania. Chodziło o to, by w razie potrzeby można było z niej szybko skorzystać. Każdej nocy bracia Mietek i Stach trzymali wartę na zewnątrz domu oczywiście z bronią. W ciągu maja i czerwca widać było łuny pożarów na wschodzie. Pytani o to Ukraińcy dawali lakoniczną odpowiedź „Nimci seło podpałyły”.
Nikt z Polaków nie zdawał sobie sprawy ze zbliżającego się niebezpieczeństwa i jego rozmiarów. Wiem, że brat Stanisław zamierzał pójść do partyzantki w Doninopolu. Rodzice martwili się co powiedzieć sąsiadom Ukraińcom o przyczynie jego zniknięcia. Tymczasem fala mordów zaczęła się przybliżać coraz bardziej na zachód. Napływały wieści niepokojące o pojedynczych mordach jak np. zabójstwo Leona Sakowicza w Swiniarzynie, który wraz ze swoim bratem Stanisławem Sakowiczem skupował zboże po wsiach. W Swiniarzynie wstąpili do pewnego Ukraińca, u którego byli bandyci. Oni to właśnie ich aresztowali, zabrali im wóz, konie a następnie kazali iść obok wozu który kierował się w stronę lasu. W pewnym momencie młodszy, Stach krzyknął do brata swego „Leon uciekaj” i sam skoczył w bok kierując się do lasu. Strzelano do niego ale żadna kula go nie dosięgła, natomiast Leon otrzymał serię na miejscu i padł martwy. Tego rodzaju wypadki zdarzały się coraz częściej. Nie było już wątpliwości kto to robi. Przecież w marcu 1943 r. wszyscy Ukraińcy będący na służbie u Niemców uciekli do lasu by budować „Samostijnuju Ukrainu” mordując Polaków.
Nastał wreszcie dzień 11 VII 1943 – mord zbiorowy ludności polskiej w Kościele w Kisielinie oddalonym od Radowicz ok. 25 km. Już następnego dnia 12 VII przybył do nas p. Ożarowski z Nyr i doniósł o tym mordzie. Brat Stanisław natychmiast udał się do wsi by spotkać się z kolegami z konspiracji i nowym dowódcą Nadratowskim, który po śmierci Leśniewskich zamieszkał u nich, gdyż był rodzonym bratem Leśniewskiej – matki. Na tymże spotkaniu zapadła decyzja o ucieczce następnego dnia tj. 13 VII do Zasmyk z bronią i rodzinami. Po powrocie brata ze spotkania rozpoczęto przygotowania do ucieczki. Robiono to jednak dyskretnie bo sąsiedzi niczego nie zauważyli. Dnia 13 VII opuściliśmy swój dom zostawiając większość dobytku tj. świnie, bydło, drób, meble itp. Na dwie furmanki załadowano żywność i odzież. Zbiórka miała nastąpić na skrzyżowaniu dróg koło lityńskiego lasu o godzinie 13. 30. Nasze wozy przyjechały pierwsze. Czekaliśmy na pozostałe, nie nadjeżdżały. Dopiero około godziny 15. 00 nadjechały. Było nas razem ok. 8 rodzin. Po krótkiej wymianie zdań mężczyźni podbiegli do swoich wozów, skąd wyciągnęli karabiny i założyli na głowy szare furażerki z przypiętymi orzełkami. Widok był imponujący, bo oto po kilku latach niewoli ukazali się nam polscy żołnierze z bronią w ręku o oto ich nazwiska”
1. Sobczyk Jan   kbk
2. Sobczyk Henryk   kbk
3. Golik Tadeusz   kbk
4. Łodej Mieczysław   kbk
5. Bednarek Mieczysław   kbk
6. Rakowski Wacław   kbk
7. Romankiewicz Stanisław   kbk
8. Romankiewicz Mieczysław   kbk
9. Romankiewicz Zygmunt   kbk
10. Romankiewicz Antoni   br. Krótka
11. Nadratowski Henryk   kbk
Chcę ty przy okazji podkreślić, że wszystka broń pochodziła z „arsenału” brata Stanisława. Pobrał ją wcześniej Tadeusz Golik, który przyjechał po nią furmanką. Tylko Mieczysław Bednarek osobiści odebrał karabin od brata rano 13 VII w dniu ucieczki. Dla tego zbrojnego oddziału konspiracja zakończyła się w zasadzie tu pod lityńskim lasem. Teraz wozy ruszyły w kierunku Zasmyk, a nasze zbrojne ramię ubezpieczało nas z przodu i z tyłu. Przejeżdżając przez wieś Piórkowicze wywołaliśmy u Ukraińcow zdziwienie i przerażenie. Trzeba było groźbą karabinów zapędzić ludzi do domów torując sobie drogę do Zasmyk. Za Piórkowiczami nasze dwa wozy skręciły na Janówkę, gdzie mieliśmy rodzinę, a pozostałe wraz ze zbrojnym oddziałem udały się do Zasmyk, by tam wywołać zaniepokojenie u ludności polskiej, która obawiała się Niemców. Fakt pojawienia się pierwszego zbrojnego oddziału wywołał przede wszystkim u Ukraińców potężne wrażenie. Zaczęto ten fakt przekazywać sobie z ust do ust, a każdy starał się coś do tego dodać. W końcu Wójt ukraiński w Turzysku, Tomczuk ogłosił sołtysom na sesji, że oni wywieźli do Zasmyk dwa wozy broni ręcznej i maszynowej. Tego rodzaju plotka sprzyjała Polakom, miała olbrzymie znaczenie propagandowe, budziła bowiem respekt Ukraińców wobec Polaków. W ten oto sposób, od pierwszego dnia przybycia radowickiego oddziału do Zasmyk, urosły one w oczach upowców do potężnej twierdzy. W Zasmykach w rzeczywistości w związku z przybyciem uciekinierów, wynikły problemy z zakwaterowaniem i aprowizacja przybyszów. Zaszła pilna potrzeba zdobycia żywności dla oddziału. Wykorzystano tu propozycję brata Stanisława i dokonano zbrojnego wypadu do naszego radowickiego gospodarstwa, gdzie zaopatrzono się w kilka sztuk bydła, w drób itp.
Życie Polaków w Radowiczach po naszej ucieczce biegło przez kilka dni normalnie. Wielu wykazywało zdziwienie a nawet głupotę tych, którzy uciekli pozostawiając wszystek dobytek swój i dorobek. Ukraiński nauczyciel z Radowicz przysłał list do nas na Janówkę nakłaniając nas do powrotu, że wszystko będzie darowane itp. Okazało się, że było to złudzenie. Oto dotarł do Zasmyk goniec z Radowicz, który powiadomił dowództwo samoobrony, że Ukraińcy spędzili i uwięzili w szkole pewną ilość ludności polskiej z Radowicz z zamiarem wymordowania jej. Decyzję o przyjściu uwięzionym z pomocą podjęto natychmiast. Cały oddział wsiadł na dwie furmanki i kilka rowerów i ruszyło pędem do Radowicz. Nie wiedząc jednak jakimi siłami dysponuje przeciwnik, zastosowano szantaż. Udano się do sołtysa Ukraińca, którego brat Stanisław sterroryzował przystawiając mu pistolet do głowy, zażądał wypuszczenia uwięzionych w ciągu 2 godzin, bo w przeciwnym razie wieś zostanie wybita i spalona. Szantaż powiódł się. Po dwóch godzinach uwięzieni w szkole Polacy zostali zwolnieni i odwiezieni do Zasmyk. Ale wkrótce wywiad polski ustalił, że Ukraińcy gromadzą swoje siły z zamiarem uderzenia na Zasmyki i okolice. Część ludności polskiej w Zasmykach i Janówce zaczęła uciekać w kierunku Kowla. Nasza rodzina zatrzymała się wówczas na Zielonej pod Kowlem. I w tym czasie tj. 24 VII Niemcy o sile jednego oddziału wyprawili się w rejon Radowicz i Litynia, gdzie natknęli się na zgrupowanie band ukraińskich i musieli się wycofać. Następnego dnia Niemcy rzucili w ten rejon znacznie mocniejsze swe siły ściągnięte z Łucka. Będąc na Zielonej moja ciotka i stryjenka naliczyły 90 samochodów załadowanych wojskami niemieckimi, jadących w kierunku Radowicz i Litynia. Rozbili wówczas Niemcy siły ukraińskie i opanowali rejon Radowicz, Litynia i Tuliczowa. Polacy mogli teraz wrócić do swoich gospodarstw i zebrać żniwa. Niemcy dopilnowali, by oddać im należny kontyngent. Mój ojciec np. musiał oddać im 90 kwintali zboża. W czasie pobytu Niemców w Radowiczach Ukraińcy zamordowali Kuźmińską i trzy córki Żołnika z synem. Córka Zofia zdołała uciec.
Wczesną jesienią, po boju pod Gruszówką doszło do drugiego, dużego starcia Niemców z bandami UPA. Powodem tego było zamordowanie ok. 9 Niemców w rejonie Tuliczowa i Swiniarzyna. Następnie oddziały niemieckie w tym rejonie zostały zastąpione oddziałami litewskimi. Litwini wyraźnie sympatyzowali z Ukraińcami. Był taki przypadek, kiedy kwaterujący u sąsiada Ukraińca żołnierz litewski przyszedł zastrzelić mojego ojca. Ojciec znajdował się w stodole w towarzystwie dwóch innych mężczyzn, którzy mieli w rękach widły. W kulminacyjnym momencie Litwinin kazał ojcu wyjść ze stodoły, gdyż obawiał się tych dwóch mężczyzn z widłami. Wówczas ojciec wyjął pistolet, z którym się nigdy nie rozstawał, i kazał mu opuścić ten teren jeśli mu życie miłe. Litwin odszedł. Tego dnia wieczorem ojciec odprawił furmanką obecnych tu członków rodziny i sam opuścił już ostatecznie swe gospodarstwo.
Następnie załoga niemiecko – litewska wycofała się z Kupiczowa, Tuliczowa, Radowicz i Litynia. 10 – go listopada ostatnia niemiecka tankietka opuściła Kupiczów. Wcześniej Czesi przysłali swą delegację do mojego ojca by spowodował zajęcie Kupiczowa przez polską partyzantkę. Ojciec udał się z nimi osobiście do sztabu w Zasmykach, gdzie przedłożyli swoją prośbę i otrzymali obietnicę jej spełnienia. Jednak Kupiczów, po odejściu Niemców zajęli Ukraińcy. Przybyły tu oddział „Jastrzębia” musiał w walce z nimi zdobywać tę osadę. Czesi byli bardzo wdzięczni Polakom za wyzwolenie ich od Ukraińców. Wcześniej Czesi z Radowicz uprzedzili mojego tatusia o mającym się odbyć napadzie na Zasmyki 31 sierpnia. Tatuś poinformował o tym nasze dowództwo w Zasmykach. Okazało się, że było też ultimatum UPA.
W bitwie pod Gruszówką zginął mój brat Stanisław. W naszej pamięci pozostał on jako człowiek niezwykle odważny i waleczny. Był całkowicie oddany organizacji AK i oddziałowi, do którego należał. Po 13 – tym lipca ani razu nie przybył na przepustkę, by odwiedzić rodzinę. Ważniejsze sprawy kazały mu trwać na posterunku. Nie bał się śmierci. Często powtarzał: „Jak zginąć, to śmiercią bohatera”. Jego wspaniały pogrzeb wydaje się potwierdzać to jego twierdzenie. Setki ludzi żegnało swego bohatera. Opuszczoną do mogiły trumnę z jego ciałem pokrył zamiast ziemi stos kwiatów. Ksiądz M. Żukowski wezwał wszystkich obecnych do złożenia przysięgi, że będą tak bohatersko walczyć jak on, w obronie narodu polskiego i tej ziemi. Dnia 5 – go września, w niedzielę odprawiona była w kościele w Zasmykach Msza Św., na której ks. Żukowski o poległym bracie Stanisławie powiedział, że zginął człowiek niezwykły ale kapłan, gdyż oddał życie swoje za życie innych ludzi. Dowództwo wojskowe odznaczyło go pośmiertnie Krzyżem Walecznych. Zgromadzona przez niego broń stała się podstawą do powstania i szybkiego rozwoju zbrojnego pierwszego oddziału partyzanckiego w pow. Kowelskim, który niósł wolność i ocalenie ludności polskiej na ziemiach tzw. Rzeczpospolitej Zasmyckiej na Wołyniu.

Jedną z miejscowości, które wyzwolił oddział „Jastrzębia” była czeska osada Kupiczów. Jak już wcześniej nadmieniłem, 10 XI 1943 r. ostatni oddział niemiecki opuścił Kupiczów. Oznaczało to, że cały ten teren, kontrolowany dotychczas przez Niemców, a więc Radowicze, Lityn, Tuliczów i Kupiczów, przeszedł pod kontrolę band ukraińskich. Okupacją ukraińską dotkliwie odczuwali Czesi w Kupiczowie, dlatego też zdecydowali się wysłać delegację do Polaków z prośbą o przepędzenie bandy ukraińskiej z Kupiczowa i zajęcie tego terenu. Prośba ich została spełniona. Dokonała tego kompania „Jastrzębia”, w której służył mój brat Mieczysław ps. „Sarna”. Za wyzwolenie Kupiczowa do Ukraińców, Czesi byli bardzo wdzięczni i okazywali polskim partyzantom gościnność. W niedługim jednak czasie, w grudniu Ukraińcy postanowili zająć Kupiczów. Zgromadzili znaczne siły w ludziach i broni. Użyli między innymi opancerzonego traktora gąsienicowego, w którym umieścili działko. Był to ich czołg. Pewnego dnia w grudniu zaatakowali Kupiczów od strony Swinarzyna, a następnie okrążyli go. Załoga „Jastrzębia” jednak dzielnie odpierała ich ataki. Czesi też wspomagali ich jak mogli. Jak opowiadał brat „Sana”, on jako erkaemista przerzucał swój karabin maszynowy na coraz to nowe stanowiska., żeby stworzyć wrażenie, że Polacy dysponują kilkoma karabinami maszynowymi. Niestety, pod wieczór sytuacja stawała się dramatyczna, zaczęło brakować amunicji. Strzelano tylko do konkretnych celów. Na szczęście, gdzieś w terenie działał drugi polski oddział „Sokoła”, do którego dobiegł odgłos walki / strzały z działka, wybuchy granatów / i natychmiast skierował się na odsiecz okrążonemu „Jastrzębiowi” w Kupiczowie. Ukraińców przepędzono. Kupiczów ocalał. Zbliżało się Boże Narodzenie i oba polskie oddziały przebywały w Kupiczowie kontrolując również jego najbliższe okolice. Ten fakt postanowiły wykorzystać bandy ukraińskie i przygotowały wielkie uderzenie na polskie wsie: Zielona, Radomle, Janówka i Zasmyki. Marzyło im się ostateczne wymordowanie ludności polskiej w tych wsiach, do których schroniła się ludność polska z innych wsi. Nie było domu, w którym nie przebywało kilka rodzin. Zagęszczenie ludności polskiej było bardzo duże.
Polacy, to znaczy skromne oddziały samoobrony, które pozostały na tym terenie, bo przecież główne polskie siły były w rejonie Kupiczowa, spodziewali się ataku ze strony Ukraińców. Całą noc posterunki samoobrony czuwały. Kiedy nastał ranek pierwszego dnia świąt, partyzanci nasi z placówek samoobrony rozeszli się do swoich domów, by odpocząć po bezsennej nocy. Rano, ok. godz. Ósmej rozległy się strzały. Wybiegliśmy z domu na dwór i ujrzeliśmy uciekających ludzi z Batynia na Janówce / moja rodzina przebywała u mojego stryja na Janówce /.  Ojciec mój kazał mi pobiec na placówkę samoobrony, która mieściła się ok. 500 m. za wsią Janówka i powiadomić o napadzie. Biegłem wzdłuż linii natarcia ukraińskiego, nie zdając sobie z tego sprawy, miałem przecież wtedy zaledwie 10 lat. Miałem jednak szczęście, że moja ciocia i wujek, w których domu mieściła się placówka samoobrony, zauważyli mnie i zaczekali aż dobiegnę, by wspólnie uciekać w innym kierunku. Gdyby wtedy nie zaczekali na mnie, wracałbym z powrotem tą samą trasą do domu i niechybnie Ukraińcy by mnie zabili. Teraz w czworo pobiegliśmy do wsi Janówka poza laskiem. Wujek mój, mając karabin dołączył do swoich kolegów z samoobrony a ja dostrzegłem wśród uciekających naszą furmankę i część swojej rodziny. Zziajany, ledwie zdołałem wsiąść na wóz. Cała ludność Janówki i jej nowi przybysze – wcześniejsi uciekinierzy, uciekali do Zasmyk. Widziałem wśród uciekających rannych i niezupełnie jeszcze ubranych ludzi. W Zasmykach zatrzymaliśmy się wszyscy na jakimś polu. Dobiegały tu zaledwie odgłosy strzałów. To walczyła samoobrona na Janówce z nacierającymi Ukraińcami, próbując powstrzymać ich uderzenie. Zasmycka samoobrona również pośpieszyła do walki. Wcześniej wysłano z Zasmyk konnego gońca do Kupiczowa., by powiadomić o napadzie. Ukraińcy, jak się potem okazało celowo przepuścili owego gońca., by potem w lesie lityńskim urządzić zasadzkę na polski oddział idący z odsieczą z Kupiczowa. Istotnie, goniec z Zasmyk szczęśliwie dojechał do Kupiszowa, choć w Kupiszowie koń, na którym jechał padł ze zmęczenia. Powiadomiony przez niego dowódca „Kania” natychmiast wyruszył ze swym oddziałem tj. kilkunastoma furmankami. W lityńskim lesie natknął się na ukraińską zasadzkę i musiał z nimi walczyć ok. dwóch godzin, a rozbiwszy ich dotarł na linię frontu, ciągnącego się od wsi Zielonej przez Radomle, Janówkę i Zasmyki, łącznie kilka kilometrów.
Sytuacja na linii walki była taka, że partyzanci polscy z samoobrony zaczynali wypierać napastników. Przybyła „odsiecz”, a było to już po południu, ze śpiewem „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród” ruszyli do ataku. Banderowcy w popłochu zaczęli uciekać, padali zabici. Opowiadano, że część z nich uciekła do Turzyska, gdzie stacjonowali Niemcy, widząc pędzących ludzi z bronią, otworzyli do nich ogień, raniąc i zabijając ich, gdyż sądzili, że to jest napad na Turzysk. Straty po stronie ukraińskiej w tym napadzie dokładnie nie są znane. Mówiono, że zginęło ich powyżej stu. Nasze straty w ludziach wyniosły 50 osób (w przybliżeniu), głównie ludności cywilnej. W tej liczbie był też mój ojciec, walczący w szeregach samoobrony, którego dosięgła kula w lasku między Janówką a Zasmykami.
Wiadomo, że wśród Ukraińców było dwóch popów, którzy po wymordowaniu wszystkich Polaków mieli w zasmyckim kościele odprawić dziękczynne nabożeństwo. Wieźli ze sobą zrabowane z polskich kościołów sztandary i inne sprzęty. Jeden z tych popów zginął w Zadybach. Jak liczne były siły ukraińskie dokładnie nie wiadomo. Mówiono, że łącznie z tymi co szli i jechali w drugiej linii chłopów ukraińskich z nożami i widłami i siekierami, nastawionych oprócz mordu na rabunek mogło być ok. trzech tysięcy. Długość linii ich natarcia zdaje się potwierdzać to przypuszczenie. Po tym napadzie i boju więcej zakusów na „Rzeczpospolitą Zasmycką” ze strony Ukraińców nie było, a nasze oddziały przejmowały pod swą kontrolę coraz to nowe wsie i tereny. I tak minęła zima roku 1943/44. Wiosną wszystkie nasze oddziały partyzanckie w ramach akcji „Burza” wymaszerowały z tych terenów, a na ich miejsce pojawiły się oddziały partyzantki i wojska radzieckiego. Linia frontu przybliżyła się. Rozgorzał wielki bój o zdobycie Kowla przez Sowietów, który trwał trzy miesiące. W tym czasie ludność cywilną polską i ukraińską ewakuowano z tych terenów na wschód w kierunku Łucka i Rożyszcz nad Stochód i Styr. I znów trzeba było zabrać tylko ze sobą rzeczy niezbędne i żywność. W dodatku nie bardzo było czym jechać, bo wszystkie nasze konie Sowieci przemocą zabrali, zostawiając w zamian swoje wyeksploatowane konie, często chore tzw. „mongołki”.
Postoje robili Polacy zawsze w pobliżu jakiegoś oddziału wojska sowieckiego z obawy przed Ukraińcami, którzy tak samo jak my musieli uciekać od linii frontu na rzece Turii. Na całej trasie naszej ucieczki zamieszkiwaliśmy w szałasach z gałęzi, gdyż wsie przeważnie były popalone a ludność polska wymordowana. Spotykaliśmy niekiedy zbiorowe mogiły jak np. na Rakowej Górze, gdzie dłuższy czas stacjonowaliśmy.
W lipcu 1944 r. pozwolono nam wracać do swoich wsi. Wróciliśmy do stryjów na Janówce, gdyż nasze zabudowania w Radowiczach były spalone jeszcze przed ewakuacją. Ocalał tylko dom, ale nie było w nim ani drzwi ani okien, gdyż to wszystko wojsko radzieckie użyło do robienia schronów.
A w dodatku to otoczenie ukraińskie w Radowiczach było straszne. Mieszkaliśmy na Janówce po kilka rodzin w jednym domu, jak przed ewakuacją. Zbieraliśmy skąpe żniwa, gdyż większość zasiewów była stratowana przez czołgi. Było sporo stosów różnych pocisków, bomb, min i amunicji wszelkiego rodzaju, i niewypałów. Jako dzieci bawiliśmy się tym wszystkim, choć starsi ostrzegali. Było dużo przypadków kalectwa i śmierci. Wojsko radzieckie poszło za frontem i rzadko ich można było tu spotkać. Tylko jeden „żołnierz radziecki” wciąż kręcił się po tym terenie na koniu z bronią i szablą. Mówił, że nazywa się Kolka i kazał dawać sobie wódkę i jedzenie. Początkowo wszyscy sądzili, że wojsko sowieckie jego oddelegowało do patrolowania tego terenu. Potem przekonaliśmy się, że był to ukraiński bandyta.
Jesienią 1944 r. coraz częściej dochodziły pogłoski o napadach na polskie rodziny. Wkrótce przekonaliśmy się o tym sami.
Mieszkaliśmy, to znaczy moja rodzina częściowo u stryjów a częściowo u ciotki Szarwiłowej, tam gdzie była placówka samoobrony. Pewnej nocy, gdzieś po drugiej polowie października, ktoś zaczął stukać do okna, pod którym spaliśmy na podłodze. Wszyscy obudziliśmy się i szybko ubrali. Stukanie było coraz bardziej energiczne. Wreszcie wybito szybę w oknie. Ciotka z siedmioletnim synkiem Waldusiem przez kryjówkę dostała się na strych domu. A my tzn. ja, brat, siostra i dwoje rodzeństwa sierot, którzy u nas znaleźli przytułek, podeszliśmy cichutko pod drzwi wyjściowe w ganku i raptownie otwierając je, rzuciliśmy się do ucieczki. Przed drzwiami stał z pepszą bandyta, dwóch innych stało przy oknie, do którego stukano, czwarty był przy wozie, którym przyjechali. Raptowne nasze wypadnięcie i krzyk jaki podnieśliśmy, jak gdyby przeraziły stojącego z pepszą stojącego przy drzwiach bandyty. Nim ocknął się i zaczął strzelać do nas byliśmy już w krzakach i żadna z kul nas nie trafiła. Ciotka na strychu też podniosła krzyk. W tej sytuacji napastnicy wsiedli na wóz i odjechali. Jak się potem okazało chcieli oni najpierw dostać się do obory, ale drzwi od zewnątrz były dobrze zaryglowane przez mężczyznę o nazwisku Trefler, który w wewnątrz zawsze zaryglowywał drzwi, następnie po drabinie wchodził na strych obory, wciągnął za sobą drabinę i tam spał na sianie. Po tej napaści wyprowadziliśmy się wraz z ciocią z jej domu do cioci Kurzydłowskiej, zamieszkałej w środku wsi, w domu dobrze nadającym się do obrony. Zresztą wujek Kurzydłowski miał niezły arsenalik broni. W domu cioci Szarwiłowej, gdzie był ów napad pozostał tylko ów Trefler. Nakłaniany, by też przeniósł się do wsi mówił: „A co mi kto duszę zabierze, nic więcej nie mam”. Każdego dnia ktoś z naszej rodziny udawał się do tego domu po paszę dla zwierząt i przy okazji zaworzono jakąś żywność.
Pewnego dnia, w drugiej połowie listopada lub w grudniu 1944 r. mój brat Witek i siostra Irena udali się po paszę i do Treflera z żywnością. Drzwi domu były otwarte, a on martwy siedział na krześle ze śladami postrzałowymi głowy, która zwisała do tyłu. Z nóg miał ściągnięte buty i zabrane. Jak się potem okazało, tej samej nocy ów Kolka zawiózł te buty do Zasmyk do szewca o nazwisku chyba Żołnik i kazał je przerobić i dopasować do jego nóg. Ciało Treflera zostało pochowane na cmentarzu w Zasmykach przez moją rodzinę i podobnych jemu tułaczy.
Ten i inne jemu podobne fakty przyspieszyły podjęcie decyzji o naszym wyjeździe do Polski w 1945 r.


P.S.
Po wojnie odnalazł nas syn Treflera, Bolesław, zamieszkały we Wrocławiu, który w czasie wojny był w Wojsku Polskim i walczył na froncie. Dowiedział się od nas o tragicznym losie swojego ojca i zabrał jego skromne rzeczy, które przywieźliśmy zza Buga. Jego matka i siostra zostały wcześniej zamordowane przez Ukraińców.

P.P.S.
W uzupełnieniu do mordu Leśniewskich, chcę dodać, że na podstawie mojej rozmowy z przed kilku lat, z Ukraińcem z Radowicz, Klimienką (który już nie żyje) dowiedziałem się, że w napadzie na Leśniewskich brało udział między innymi dwóch nacjonalistów z Radowicz, syn miejscowego popa i jeszcze jakiś jeden, którego nazwiska nie znam. Po wojnie obaj uciekli do Ameryki. Rola syna popa była wiodąca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz