11.
07. 2010 r. Glasgow   Scotland

67 rocznica „Krwawej Niedzieli” na
Wołyniu

Sławomir Tomasz Roch
rycerzniebieski@wp.pl
„ [...] Pewnego
razu gdy prowadził nasz nauczyciel, a my szliśmy dwójkami, trzymając się za
rączki, jednolicie, pięknie na granatowo poubierani, była piękna pogoda, a my
głośno, radośnie śpiewaliśmy do marszu naszą ulubioną piosenkę o dzielnym płk.  Kuli – Lisie, który swoje życie złożył na ołtarzu
Ojczyzny. Właśnie przechodziliśmy przez jakąś miejscowość, nawet chyba tam
gdzie stała wspomniana już wcześniej Figura i widzieliśmy jak wielu ludzi
wychodziło do drogi z domów i z wyraźną sympatią przysłuchiwało się nam
dzieciom. Na pewno ich serca napełniały się w tym momencie radością i dumą, bo
przecież stanowiliśmy zastępy przyszłej, nowej Polski. Nagle z opłotków jednego
domu wyszedł zapłakany człowiek, starszy pan, bardzo poruszony i porosił
naszego nauczyciela, aby tej pieśni w tym momencie nie śpiewać. Przedstawił się
następnie uprzejmie jako ojciec naszego bohatera płk. Lisa – Kuli. Nauczyciel
uszanował tę prośbę tak miłego gościa i dalej szliśmy przez chwilę w milczeniu.
Nie pamiętam, abym wtedy o czymś mówiła, do dziś wspominam to bardzo miło.[...]
” .  Leokadia Michaluk z d. Południewska




WSPOMNIENIA LEOKADII
MICHALUK

            Z D. POŁUDNIEWSKA Z KOLONII JASIONÓWKA W POW. WŁODZIMIERZ
WOŁYŃSKI NA
WOŁYNIU 1935 – 1944


Nazywam się Leokadia
Michaluk mam 78 lat, mieszkam we wsi Gdeszyn nr 45, gm Miączyn, powiat Zamość,
woj. Lubelskie. Urodziłam się 12 grudnia 1926 r. w kolonii polskiej Zagatka, gm
Werba, powiat Włodzimierz Wołyński, w rodzinie polskiej, rzymskokatolickiej. Mój
tatuś to Kazimierz Południewski, jego rodzice to Franciszek i Katarzyna z domu
Kruk. Moja mamusia miała na imię Stefania, jej rodzice to Jan Rudnicki i
Władysława z d. Krzaczkowska. Rodzina Rudnickich mieszkała od pokoleń na
kolonii Jasionówka, bowiem nic mi nie wiadomo, aby skądeś tu przyjechali. Z
kolei moja babcia Władysława Krzaczkowska pochodziła z kolonii polskiej
Michałówka w okolicach miasteczka Łokacze. Miałam dwóch rodzonych braci:
najstarszy był Feliks z 1924 r. i najmłodszy z nas wszystkich Jan urodzony w
roku 1940 oraz dwie siostry: Regina z roku 1929 i Petronela z roku 1934. Do
dziś żyją wszyscy, tylko siostra Regina już pomarła. Dla Królestwa Niebieskiego
narodziłam się w kościele w Swojczowie, jestem tego pewna, choć nigdy właściwie
nie pytałam o to, gdzie mnie ochrzczono. Moimi rodzicami od Chrztu Świętego
byli: stryjenka Aniela Południewska oraz nasz sąsiad Polak o nazwisku Kafel z
kolonii Zagatka.

Tatuś Kazimierz wiele razy opowiadał w naszym domu
ciekawą historię swojej młodości oraz najbliższej rodziny. Z tego co pamiętam,
wnioskuję, że rodzina tatusia mieszkała w Rosji carskiej do wybuchu Rewolucji
Październikowej w roku 1917. Dużo wskazuje na to, że była to rodzina o
pochodzeniu szlacheckim, choć pewności dziś już nie mam. Potwierdza to jednak
fakt, że cała rodzina była zmuszona
uciekać do Ameryki, gdzie przez całe lata mieszkała w Nowym Jorku na
Bruklinie. Potem gdy Polska odzyskała niepodległość i objęła swoimi granicami
Kresy, w tym Wołyń, moja babcia Katarzyna wróciła do kraju wraz z trzema
synami: Janem, Władysławem i Kazimierzem. Wkrótce po tym zakupiła gospodarstwo
i blisko 70 ha ziemi. Osiedli więc na stałe w kolonii Zagatka, w gminie Werba.
Jeszcze przez kilka lat dziadzio Franciszek przesyłał z Ameryki pieniążki, a
babcia sprawnie gospodarzyła. Po pewnym czasie i on wrócił do Polski i tu już
pozostał.

Inny ślad szlacheckiego
rodowodu naszej rodziny pozostawił mój stryj Kazimierz Południewski, który
przed wojną mieszkał na Polesiu na wsi, gdzie posiadali dość duże gospodarstwo,
może nawet ponad 100 ha. Znaczące jest, że także ojciec Kazimierza tj. Jan
Południewski spędził wiele lat w Ameryce. A po zakończeniu II wojny światowej
osiadł w Lublinie i wiele razy podczas naszych rodzinnych spotkań, lubił
opowiadać życiorys rodziny Południewskich. Mówił więc tak: „ Nasza rodzina ma pochodzenie szlacheckie i dlatego jako panów podczas
I wojny światowej, czekała nas niechybna śmierć ze strony komunistów. To
dlatego musieliśmy uciekac do Ameryki, a Ci którzy zostali gineli niekiedy w
strasznych mękach. Tak właśnie zamordowali mojego dziadka Południewskiego,
którego czerwonoarmiści wsadzili do skrzyni i przerżneli bestialsko piłą. ” . 
 Jest mi wiadome, że w Ameryce pozostały dwie
rodzone siostry tatusia: Maria i Józefa i tam też założyły, już nowe, swoje
rodziny.

Nasza kolonia była czysto
polska, ale była stosunkowo mała, liczyła tylko 14 domów. Położona była pomiędy
dwoma wielkimi połaciami lasów: świnarzyńskim oraz poniemieckim, należącym do
gospodarzy Niemców, zamieszkujących wyłącznie kolonię Swojczówka. Kolonia
położona była właściwie nad rzeką Turią, do której z domu było zaledwie 500 m.
Pamiętam, że bardzo lubiłam tam chodzić z koleżankami, ponieważ woda była krystalicznie czysta, że nawet
dziś w studni takiej nie będzie. Brzeg był łagodny, bialutki piasek, a woda
niegłęboka, tam lubiłyśmy się kąpać, wypoczywać i pływać „po warszawsku” – jak to się mówi potocznie: brzuchem po piasku. W
rzece były piękne ryby i duże i smaczne.
 Nasz tatuś Kazimierz i wielu
innych lubił tam niekiedy posiedzieć, a po pewnym czasie na naszym stole już
dymiły gotowe i posolone karasie i szczupaki. Były również i piskorze, ale tych
jakoś nie bardzo lubiliśmy jeść, bo takie podobne do węży.


KOCHAŁAM MOJĄ SZKOŁĘ W SWOJCZOWIE
Moja pamięć sięga do chwili przeprowadzki na
kolonię Jasionówka i to jest pierwsze wydarzenie w moim życiu, które dobrze
pamiętam, miałam wtedy około 8 czy 9 lat. Od samego początku zaczęłam chodzić
więc do szkoły w Swojczowie, do którego było około 5 km. W tamtych czasach czy
lato, czy zima musiałam wraz z innymi dziećmi zasuwać na piechotę, nie było
żeby nas kto podwiózł. Oczywiście, gdy trafiła się wielka zadyma śnieżna, to i
sanie się dla dzieci znalazły, raz mój tatuś powoził, innym razem pan Buczko
czy Zymon i Uleryk. Nasza droga wiodła przez Hutę – małą polską kolonijkę
liczącą tylko jedno gospodarstwo, stamtąd było już tylko 2 km do Swojczowa.
Mieszkała tam tylko jedna rodzina ukraińska o nazwisku Ostapiuk. To był
człowiek bardzo dobry, któremu nasza rodzina wiele zadzięcza, a przecież był
baptystą.

W klasie mojej było około 30 dzieci, a więc była
nas duża klasa, w tym 10 dzieci pochodzenia polskiego, 10 dzieci z rodzin
ukraińskich, 3 dzieci z rodzin żydowskich i 7 dzieci narodowości niemieckiej.
Pomimo takiego zmieszania żyliśmy wszyscy w największej zgodzie i właściwie
dziś nie przypominam sobie nawet jednego przykładu awersji wobec kogokolwiek w
naszej klasie, a nawet w całej szkole. W
naszej klasie atmosfera była wprost wspaniała, pamiętam to o czym piszą inni,
że na początku była krótka modlitwa i wszyscy wspólnie modlili się, nikomu to
nie przeszkadzało i nikt się na to nie skarżył i nie zżymał. Tylko trójka
naszych Żydów w tym czasie cichutko stała, te dzieci były bowiem zwolnione z
tej modlitwy.
 Pragnę zaznaczyć, że nigdy nie spotkałam się, choćby z
najmniejszą krytyką, że jest modlitwa na początku i na samym końcu naszych
lekcji. A dziś wydaje się to chyba nie do pomyślenia, chociaż w naszych klasach
są dziś niemal same dzieci polskie, a przy tym wyłącznie wyznania katolickiego.
Dlaczego więc nie ma dziś modlitwy w naszej szkole, komu brakuje tu dobrej woli
i odwagi, aby i dziś po ten dobry przykład sięgnąć i ponownie wprowadzić go do
naszych szkół. Czy coraz bardziej eksponowana agresja młodych ludzi nie jest
kolejnym, ważnym argumentem ku temu, by tak właśnie zrobić? Czy tak ciężko
wypowiedzieć tych zaledwie kilka słów, w tak krótkim przecież czasie? Dziś tak
dużo mówi się o wolności i tolerancji, a czy powyższy przykład nie jest
paradoksalnie oskarżeniem dla dzisiejszej edukacji, nazywanej „nowoczesną i postępową” ? Nie osądzam,
należę bowiem od lat do Legionu Maryi, widzę jednak gołymi oczyma, jak daleko
nam dziś do osiągnięcia owoców tamtej, naszej przedwojennej szkoły. Dodajmy,
programu szkoły tak opluwanej i niszczonej przez lata całe przez komunistów,
którzy prześcigali się w krytyce niemal wszystkiego, co sanacyjne, burżuazyjne
i piłsudczykowskie, nie wspomnieć o tym, co narodowe czy katolicko – narodowe.

W szkole mieliśmy wielu dobrych nauczycieli,
właściwie od każdego przedmiotu, ale ja najbardziej lubiłam nauczyciela od
śpiewu, nazywał się Stanisław Stanisławski i był ze Swojczowa. On to właśnie
potrafił zachęcić mnie i innych do przychodzenia na próby szkolnego chóru.
Zwykle ja i mój brat rodzony Feliks oraz brat stryjeczny Józef Południwski oraz
wielu innych zostawaliśmy po lekcjach, nawet 3 razy w tygodniu. Spotkanie
trwało zwykle do godziny czasu, śpiewaliśmy pieśni patriotyczne oraz ludowe
przyśpiewki. Ja najbardziej lubiłam spiewać pieśni wojenne, takie nad którymi
można się było zadumać, do dziś wiele z nich pamiętam bardzo dobrze, oto jedna
z tych, które lubiłam najbardziej: „ Jedzie
ułan w las ” .


I   Jedzie ułan w las, krew mu ciecze z ran
    Pokrwawioną, poszczępioną chorągiewke ma
czerwoną

    Z konia kipi pot, stanął u brzega, krew mu
ubiega

    Tam się nasi rąbią, gonią, rżą koniki,
szable dzwonią

    A on stoi sam.

II  Z konia padł na wznak, pod kaliny krzak
    A kalina jak matula, w swoje listki go
utula

    Na śmiertelny sen.

Gdy zbliżały się jakieś święta narodowe, patriotyczne nasz chór zawsze brał
udział w różnych uroczystościach, czy to były Akademie szkolne, czy jakieś
spotkania okolicznościowe. I ja również otrzymywałam różne role, dla przykładu
wiele razy deklamowałam różne wiersze, po raz pierwszy gdy byłam w klasie
trzeciej. Robiono nam wtedy piękne zdjęcia, niestety nie zdążyłam zabrać ze
sobą ani jednego z nich i wszystko przepadło wraz z naszym domem na Jasionówce.

Nauczyciele organizowali
także wiele wycieczek krajoznawczych w Swojczowie i okolicach. Najczęściej
poruszano problematykę historyczną, opiekował się wtedy nami nasz wychowawca,
który nazywał się Szczepankowski. Był to człowiek bardzo dobry i miły dla
dzieci, o niezwykłym wyczuciu pedagogicznym. Bardzo go lubiłam i to on właśnie,
choć był polonistą naprawdę potrafił zorganizować lekcję historyczną, gdy chodziliśmy dla przykładu pod Krzyż ustawiony
dla upamiętnienia Powstania Styczniowego lub Listopadowego
. Niestety już
dziś nie pamiętam gdzie stała ta Figura, ale było to około 3 km na wschód od
naszej szkoły w Swojczowie. Bywało i tak, że chodziliśmy na święto lasu każdego
roku z rzędu. Pewnego razu gdy prowadził
nasz nauczyciel, a my szliśmy dwójkami, trzymając się za rączki, jednolicie,
pięknie na granatowo poubierani, była piękna pogoda, a my głośno, radośnie
śpiewaliśmy do marszu naszą ulubioną piosenkę o dzielnym płk. Kuli – Lisie,
który swoje życie złożył na Ołtarzu Ojczyzny.
 Właśnie przechodziliśmy przez
jakąś miejscowość, nawet chyba tam gdzie stała wspomniana już wcześniej Figura
i widzieliśmy jak wielu ludzi wychodziło do drogi z domów i z wyraźną sympatią
przysłuchiwało się nam dzieciom. Na pewno ich serca napełniały się w tym
momencie radością i dumą, bo przecież stanowiliśmy zastępy przyszłej, nowej
Polski. Nagle z opłotków jednego domu
wyszedł zapłakany człowiek, starszy pan, bardzo poruszony i porosił naszego
nauczyciela, aby tej pieśni w tym momencie nie śpiewać. Przedstawił się
następnie uprzejmie jako ojciec naszego bohatera płk. Lisa – Kuli.

Nauczyciel uszanował tę prośbę, tak miłego gościa i dalej szliśmy przez chwilę
w milczeniu. Nie pamiętam, abym wtedy o czymś mówiła, do dziś wspominam to
bardzo miło. Trzeba przyznać, że takie historyczne spotkania, chwile,
niespodzianki zdarzają się niezwykle żadko, ale zawsze są bardzo ubogacające.

Święto lasu to była dla nas zawsze prawdziwa
frajda, w tym czasie nie było bowiem lekcji, ale wszyscy szli do lasu, który
był najbliżej, a tam odbywały się przeróżne imprezy szkolne. Organizowano
ciekawe gry i konkurencje sportowe, a poza tym podziwialiśmy piękno ojczystej
przyrody, jak choćby wyszukiwanie najokazalszych dębów. Ja najmilej wspominam
sprzedawane tam pyszne lody, ponieważ kiedyś ich nie było, a tam były zawsze.
Impreza była tylko dla dzieci i dla młodzieży, zawsze w czerwcu, a
organizatorem była zawsze nasza szkoła. Na różnych imprezach szkolnych mówiłam
okazyjnie wiersze, do dziś niektóre z nich pamiętam i to dość dobrze. Oto słowa
jednego z takich wierszy, który mówiłam z okazji Święta 3 Maja oraz 11
Listopada w świetlicy szkolnej:


I Rozbujały stary dzwon, na
wierzy od kraja po kraj                          

  Niechże mocno uderzy na ten 3 Maj                                II 11 Listopada miała Polska biedę z sąsiadami trzema
                  Niechże dzwoni donośnie, radośnie                       Zabrali nam ziemię i krzyczą: nie ma Polski, nie ma!
                 O tym święcie polskim, o tej wiośnie.                                  A nasz biedny Naród jeno ściskał pięści
                                                                                                  Jeno czekał takiej chwili, aż mu się
poszczęści.

    Aż tu huk armatni wstrząsnął całym krajem
                                                                                                  Co to? Wojna, źli sąsiedzi pobili się
wzajem.

                                                                                                  Zrywa się nasz dziadek za Polskę wojować
                                                                                                  Będzie Polska Komendancie, jeno nas
poprowadź.

                                                                                                 A my wojowali w głodzie, w poniewierce
                                                                                                 Bośmy Polsce dali całe nasze serce.
                                                                                                 Żołnierskie mogiły drogę nam znaczyły
                                                                                                 Bośmy Polsce dali wszystkie nasze siły.
                                                                                                 Aby wybiła godzina wygranej od dziada,
pradziada

                                                                                                 Nasza Polska zrzuciła kajdany
                                                                                                 W ten dzień 11 Listopada.

Nasza szkoła, nasi nauczyciele byli ludźmi nie tylko dobrze wykształconymi,
wielkimi patriotami, ale byli przede wszystkim ludźmi głębokiej wiary, zdrowej
i ugruntowanej religijności. Przekładało się to na dobrą współpracę z naszym
kochanym proboszczem ks. Franciszkiem Jaworskim. W każdą niedzielę mieliśmy
obowiązek szkolny przyjść do szkoły przed godz. 09.00 rano i parami szliśmy
około 500 m przez wieś Swojczów do naszej kochanej mamusi Matki Bożej Swojczowskiej.
Zresztą nie tylko wtedy, bo i w Wielkim Poście w każdy piątek całe klasy
udawały się po lekcjach do kościoła na uroczystą Drogę Krzyżową.

Od najmłodszych lat dziecinnych rodzice zabierali
mnie do kościoła, a gdy tylko podrosłam sama już chodziłam, gdy trzeba było tam
iść. Lubiłam chodzić do naszego kościoła, była to duża i piękna świątynia, a co
najważniejsze był tam łaskami słynący Obraz Matki Bożej Swojczowskiej.
Mieszkańcy Swojczowa, całej naszej parafii, a także wielu przybyszów otaczało
Madonnę ze Swojczowa wielką czcią i miłością. Również i ja sama i nasza rodzina
pałaliśmy do Matki Swojczowskiej wielką, gorliwą miłością. Dlatego nie było
święta, czy uroczystości kościelnej i niedzielnej, abyśmy nie jechali na
nabożeństwo. A gromadziły się w tych dniach prawdziwe tłumy, ludzie z
okolicznych miejscowości i Polacy i Ukraińcy, modlili się zgodnie i bez
uprzedzeń. Ja szczególnie lubiłam stawać
po prawej stronie świątyni, można powiedzieć męskiej, gdyż tam przeważnie
siadali i stawali mężczyźni, choć jak widać nie było reguły. Stawałam zwykle
blisko samego Obrazu św. Tereski od Dzieciątka Jezus, to był duży i piękny
Obraz, który bardzo mi się podobał. W naszym kościele był piękny chór
,
który potrafił naprawdę zaśpiewać, tak że aż się serce radowało, ale nic
dziwnego skoro chór prowadził nasz organista Jakubicki. Człowiek obdarzony
wielkim i niecodziennym talentem, osobiście znałam jego córkę Sabinę, z którą
chodziłam do jednej klasy. Nie wiem co się później z nią stało, słyszałam
natomiast, że jej ojciec został zamordowany, mówiła mi o tym Stanisława Sobczuk
z d. Rusiecka, również zamieszkała w Gdeszynie.


OD WIOSNY NASI CHŁOPCY „ZAPADALI SIĘ POD ZIEMIĘ”
Ostatnie Boże Narodzenie
na Wołyniu w roku 1942 przeżywaliśmy jeszcze w bardzo spokojnej atmosferze, tak
że poza Niemcami nie znaliśmy żadnych innych źródeł niepokoju. Nadal żyliśmy
sobie spokojnie i nigdy nawet nie przyszło by nam do głowy, że raptem w ciągu
kilku miesięcy nasza rodzinna ziemia zamieni się w piekło i to prawdziwe. Gdyby
ktoś wtedy przekonywał mnie, że za pół roku Ukraińcy będą na nas polować, jak
na zwierzęta po lasach i po wsiach, będą nas dosłownie eksterminować siekierami
w najbardziej wymyślny i barbarzyński sposób, nie uwierzyłabym. Może bym nad
tym rozmyślała, ale nie przyjełabym tego do siebie, tak bardzo było to nie do
pomyślenia. Dlatego jak co roku świętowaliśmy, dużo kolędowaliśmy, ale
oczywiście radość nasza była jakby przytłumiona przez tragedię i trudy wojny,
podobnie i w nowy rok. Pamiętam nawet, że razem z mamusią Stefanią udałyśmy się
31 grudnia na uroczyste Nieszpory z okazji zakończenia starego roku i powitania
nowego. Nasza rodzina czyniła tak tradycyjnie, każdego roku, wsiadaliśmy na
sanie i jechaliśmy do Swojczowa. W tym roku wyjątkowo poszłyśmy z mamą na
piechotę, w kościele jak zawsze było już dużo ludzi. Nabożeństwo zakończyło się
około godz. 19.00 uroczystym błogosławieństwem zebranych.

Właściwie cała zima
przebiegła dla nas Polaków dość spokojnie i dopiero wczesną wiosną, około marca
1943 r. poczęły dochodzić słuchy, także do mnie, że policja ukraińska, która
wysługiwała się Niemcom uciekła z bronią do lasu. I tak to policjanci ukraińscy
z Werby uciekli do lasu Świnarzyńskiego, tam organizując swoją bandę. Tak
mówili okoliczni Polacy, ponieważ sami Ukraińcy mówili o sobie, że tworzą
partyzantkę ukraińską, aby walczyć przeciwko Niemcom. I Rzeczywiście, na ten
czas nikt jeszcze nie obawiał się tych oddziałów zbrojnych, tak było
przynajmniej w naszej okolicy i w moim domu rodzinnym. Doprawdy trudno się
dziwić moim rodzicom, skoro niektórzy z tych partyzantów, często przyjeżdżali z
lasu do naszego domu, bowiem dobrze znali rodziców. Do dziś pamiętam ich twarze
i nazwiska: Mikitiuk i Sawczuk, obaj wcześniej byli komendantami posterunku
ukraińskiej policji w Werbie. Wiele razy miałam okazję przysłuchiwać się
rozmowom mojego tatusia, czy rodziców z nimi w naszej kuchni. Oczywiście wracał
temat wojny i ukraińskiej partyzantki, Ukraińcy mówili wtedy zwykle to samo: „ My
i wy Polacy musimy wspólnie zorganizować partyzantkę zbrojną, wojsko polsko -
ukraińskie, aby wspólnie walczyć przeciwko Niemcom. Stworzymy jedno państwo i
będziemy razem walczyć. Dlatego wstępujcie do naszej partyzantki, byśmy byli
razem. Jeśli macie jakąś broń ukrytą, to bierzcie ze sobą, wszystko się przyda.
” .

Takich rozmów pamiętam wiele, może także dlatego,
że jakoś nasi ludzie im nie dowierzali i nie bardzo w szeregi ich partyzantki
się garnęli. Podobnież i mój brat Feliks, który miał wtedy 19 lat nie chciał
iść z nimi do lasu. Zapamiętałam szczególnie jedną z takich wizyt, kiedy go
usilnie znów namawiali, choć nie zmuszali. Na szczęście miał przeczucie i nie
poszedł, niestety jego dobry kolega Cezary Omański lat 19 dał się namówić i od
tej pory ślad po nim zaginął. To był nasz sąsiad przez miedzę, atkurat dobrze
to pamiętam, ponieważ kiedy Ukraińcy jeszcze do nas zachodzili, przychodziła
także matka Cezarego, miała na imię Felicja i płakała biedaczka, zatroskana za
synem. Na to oni zwykle odpowiadali spokojnie tak: „ Proszę się niczego nie obawiać, syn ma się dobrze, a do domu nie może
na razie przyjść, bowiem wszystkich nas obowiązuje dyscyplina wojskowa oraz
tajemnica służbowa, a to wszystko na wypadek zachowania środków bezpieczeństwa.
Jak tylko będzie mógł, dostanie przepustkę i przyjedzie do domu. ” .

Omańskiego zabrali już około czerwca 1943 r., zatem na przełomie wiosny i lata,
wcześniej była ostatnia na Wołyniu Wielkanoc.

Święta Zmartwychwstania Pańskiego przebiegały u
nas jeszcze w miarę spokojnie, ale ludzie byli już niespokojni bowiem od czasu
do czasu dochodziły i do nas słuchy, że Ukraińcy potajemnie mordują Polaków.
Ale to było gdzieś daleko na południe, bo u nas wciąż panował względny spokój.
Tak że ja i moja rodzina wybraliśmy się na Rezurekcję, w kościele było mnóstwo
ludzi, panował tłok, ale wszyscy modlili się spokojnie, podobnie i same święta
przebiegły spokojnie. Około dwa tygodnie od zabrania Omańskiego, Ukraińcy znowu
przyjechali do naszego domu, ale tym razem nie byli już układni i mili, tylko
wręcz groźnie i zdecydowanie zarządali od brata, aby wydał im broń, którą
ukrywał mówiąc: „ Południewski oddaj
broń, którą przechowujesz! ” . 
Ale brat się nie przyznał, dlatego przemocą
zabrali go ze soba do lasu Świnarzyńskiego. Razem z nim zabrali jeszcze dwóch
Polaków z kolonii Jasionówka: Władysława Buczko lat około 19 i jego
stryjecznego brata, także Władysława Buczko lat ok. 20.

W lesie przeprowadzili nad nimi śledztwo i nasz
brat Feliks przyznał się, że ma ukrytą broń: rosyjską „ Finkę ” . Ponieważ się przyznał na razie darowali mu życie, ale
na jego oczach rozstrzelali obu Buczków, ci bowiem wciąż zapewniali, że broni
nie mają. Potem wzięli brata z powrotem na wóz i przywieźli pod nasz rodzinny
dom, tak że ich zobaczyliśmy. Bardzo się wszyscy ucieszyliśmy i od razu Bogu
dziękowaliśmy w sercach, za cudowne jego ocalenie, bowiem z ich ręki właściwie mało kiedy zdarzało się, aby ktoś uniósł duszę. W
tej intencji ja i cała nasza rodzina trwaliśmy z różańcem w ręku tę ostatnią
noc na modlitwie. Do końca życia nie zapomnę tamtej nocy oraz naszej gorącej i
błagalnej modlitwy.
 Tymczasem obaj Ukraińcy nie zatrzymali się obok domu,
tylko prosto pojechali na łąkę, gdzie brat miał ukryty ruski karabin, automat
nazywany „ finką ” . W tym momencie
Ukraińcy mogli przecież brata wykończyć, ale stał się nowy cud. Nie tylko, że
brata nie zabili, ale nawet puścili wolno.

Wtedy jeszcze, wciąż nie wiedzieliśmy, że
prawdziwe piekło dopiero przed nami, dlatego wszystko składaliśmy na ręce żywo
obecnej i działającej Opatrzności Bożej. A dziś myślę tak samo, choć z
perspktywy czasu i późniejszych, apokaliptycznych wprost rzezi i pogromów,
myślę sobie że Bóg mógł się posłużyć także ich złymi zamysłami serc. W taki
mianowiecie sposób, że banderowcy w pysze swojej na razie oszczędzili brata,
aby nie robić postrachu, u żyjących jeszcze Polaków, a wszystko po to tylko,
aby oszukać, okłamać, a nas tak właśnie otumanionych, potem wszystkich z
zaskoczenia i w jak największej liczbie, dosłownie już wyrżnąć. Po ludziach
tamtego pokroju i tamtych czynów, można się było spodziewać wszystkiego,
niestety dowiedzieliśmy się o tym zbyt późno. I gdy zrozumieliśmy w końcu na co się zanosi, na tworzenie polskiej
samoobrony, było już za późno, nie było większych szans i nie było środków.
Ukraińcy poczuli się bowiem panami w terenie, a nasza młodzież zdolna do walki,
już była niemal zdziesiątkowana, zostały tylko dzieci, kobiety i często
niedołężni starcy.

Brat wrócił więc szczęśliwie do domu i od razu
zaczął nam wszystko opowiadać, a nie był nawet pobity, mówił tak: „ Ukraińcy obu Buczków na moich oczach
zastrzelili w lesie, chcieli na gwałt od nich broni, ale jej nie dostali
dlatego pewnie ich zabili. ” . 
Od tych wydarzeń mój brat Feliks, ja i cała
nasza rodzina oraz większość mieszkańców Jasionówki przejrzała na oczy i
nabrała głębokiej nieufności wobec Ukraińców. Już nie dowierzaliśmy ich gorącym
zapewnieniom o ich dobrej, przyjacielskiej woli. Konsekwencją tego było
powszechne już chowanie się ludności naszej kolonii w różnych miejscach:
schronach, podziemnych bunkrach, w zbożu, w lesie, na łąkach i w sadach, gdzie
tylko można było. Ukraińcy zaraz zwąchali, że ludzie przestali wierzyć w ich zapewnienia
o przyjaźni. Możliwe że przestraszyli się, aby Polacy nie rzucili się zawczasu
do broni i nie zorganizowali samoobrony, dlatego jeszcze bardziej wzmożyli
swoją propagandę. Polegało to na tym, że niemal codziennie przyjeżdżali całą
furmanką na naszą kolonię i rozchodzili się po domach, wszem i wobec
zapewniając, że to co ludzie mówią o zaginionych Polakach to zwykłe plotki. I
zwykłą nieprawdą jest, że tych mężczyzn pomordowali, jakoby w lesie Ukraińcy
mówili wprost, że to trzeba włożyć między bajki. Dalsza ich oracja była już
taka sama jak przed miesiącami: „ Jesteśmy
przyjaciółmi i powinniśmy razem walczyć z Niemcami. ” . 
 Rozdawali przy tym dużo ulotek w języku
polskim, a nawet rozklejali plakaty na płotach naszych domostw. Była to „ Odezwa do Polaków ” , właśnie o
powyższej treści. Widziałam te plakaty i ulotki, ale nie starałam się ich
osobiście czytać, treść znam od mojego tatusia Kazimierza, który się tym żywo
interesował.


TRAGEDIA DOMINOPOLA – PERŁY WOŁYNIA
Wyjątkowy spokój na naszej kolonii panował aż do
lipca 1943 r., w tym czasie nikogo już do lasu nie zabrali i nikt w tym czasie
nie zginął. W najbliższej okolicy też nic szczególnego się nie działo, i
chociaż tam daleko na wschodzie i na południu już mordowali całe polskie
osiedla, to my wciąż nic o tym nie wiedzieliśmy. Niedaleko Jasionówki, już za
piękną rzeką Turią, położona była stara, z wielkimi tradycjami wieś polska
Dominopol. I chociaż było tam bardzo blisko, tylko 1 km przez pola i łąki nie
byłam tam ani razu. Miałam tam bardzo bliską i lubianą koleżankę z mojej klasy
Feliksę Czereniuk, była to dziewczyna bardzo miła i dobrze wychowana. Jej tatuś
był gajowym w lesie Świnarzyńskim i był z pochodzenia Ukraińcem, a jej mama
była Polką. Feliksa była bardzo ładną dziewczyną, wiele razy zapraszała mnie do
siebie, niekiedy nawet o tym myślałam, ale jakoś zabrakło chęci. Dziś gdy wiem
o tragedii, jaka się tam wydarzyła, to trochę żałuję, że nigdy jej nie
odwiedziłam.

Już po świętach Zmartwychwstania Pańskiego nasi
ludzie zaczęli opowiadać sobie, że Ukraińcy postawili wartę na moście na rzece
Turii i zaczęli zawracać wszystkich, którzy szli do wsi, bądź bez ważnej
przyczyny, chcieli wieś opuścić. Na początku ludzi tylko zawracali tłumacząc
się, że wieś należy do obszaru wojskowego, objętego ścisłą tajemnicą. A prawda
jest taka, że nasi ludzie opowiadali, jak banderowcy zajęli szkołę w
Dominopolu, organizując tam swoją kwaterę, poza tym wielu banderowców
kwaterowało w wielu prywatnych domach mieszkańców tej wsi. Słyszałam także, że
w lesie dookoła całej wsi Dominopol, od strony północnej i wschodniej, na samym
skraju, upowcy zbudowali wiele potężnych bunkrów. Właśnie te bunkry i
umocnienia, nawet i podziemne, zdobywał osobiście mój brat Feliks Południewski
ps. „ Tulipan ” , gdy był już
żołnierzem 27 Wołyńskiej DP AK, służył bowiem w oddziale por. „ Jastrzębia ” .



Póki co, Ukraińcy zachowywali się we wsi Dominopol
spokojnie, podobnie jak u nas, szerzyli propagandę przyjaźni i wzajemnej walki
z Niemcami. Większość mieszkańców wierzyła w te zapewnienia, podobnie jak i my
na Jasionówce i dlatego zapewne nie zdobyli się, by zorganizować, jakąkolwiek
samoobronę. W Dominopolu mieszkała rodzina Markiewiczów, on był Ukraińcem i
wziął sobie za żonę Polkę, cioteczną siostrę mojego ojca Kazimierza, miała na
imię chyba Bronisława. Mieli troje, a może nawet czworo małych dzieci. W nocy z
10 na 11 lipca Ukraińcy napadli na uśpionych ludzi w Dominopolu, wtargnęli
także do domu Markiewiczów i zastali wszystkich, w tym gospodarza. Dokładny
przebieg zdarzeń znany jest z ust samego Markiewicza, który wszystko
opowiedział swojemu teściowi, który mieszkał w naszej kolonii Jasionówka, a
nazywał się Pieniak, mówił tak: „ Ukraińcy w nocy napadli na nasz Dominopol,
przyszli też do naszego domu. Z miejsca rozkazali mi zamordować moją żonę i
nasze dzieci, kazali mi wyprowadzić rodzinę na nasze podwórze i tam ich
mordować, następnie wykopać dół i tam też wszystkich zakopać. Ja jednak nie
mogłem tego uczynić i uciekłem do ciebie. Teraz trzeba mi wracać na Domimopol,
wykopać dół, tak jak mi kazano i tak może ich oszukam, a może dadzą mi spokój. ”
.
 Pieniak gorąco prosił go, aby nie wracał już na Dominopol ponieważ
ryzyko jest bardzo duże, on jednak zostawił tak teścia i wrócił do wymordowanej
już wsi, zrobił co mu kazali i zdał się łaskę Bożą. To wszystko wiem dobrze,
bowiem osobiście słyszałam tę historię od samego Pieniaka, który zaraz
przyszedł do nas do domu i wszystko opowiadał moim rodzicom, a ja byłam wtedy z
nimi. Pamiętam, że Pieniak był przerażony tym, co się stało, niemal łamiącym
się głosem prosił nas wszystkich tak: „ Uciekajcie,
bo Dominopola już nie ma, wymordowany. Ukraińcy wszystkich nas Polaków
wymordują. Uciekajcie do Włodzimierza Wołyńskiego. ” .

Pogłoski o uciekających polskich rodzinach z
Jasionówki i z całej okolicy nie były nam obce już od pierwszych dni lipca, a
trzeba tu powiedzieć, że nawet w czerwcu było o tym jeszcze cicho. Teraz exodus
Polaków mógł się już tylko nasilać. Również nasza młodzież z kolonii Jasionówka
zorganizowała potajemnie ucieczkę do miasta Włodzimierza Woł. Po głębokim
zastanowieniu ja i brat Feliks zdecydowaliśmy dołączyć do tej grupy, liczącej
12 osób, wsród nich: Anastazy Buczek lat ok. 21 oraz Stanisław i Józef Uleryk
lat około 20. Jedynie starsi ludzie wciąż nie wierzyli jeszcze, że na
Dominopolu doszło do pogromu i opierali pomysłowi ucieczki do miasta. Tymczasem
w naszej kolonii huczało już o innych pogromach na ludności polskiej, jak
choćby w niedalekim Kisielinie, gdzie również 11 lipca Ukraińcy napadli na
ludność uczestniczącą w nabożeństwie i bezlitośnie zamordowali wiele osoób. Te
wieści były już dla nas, wprost nie do wyobrażenia, przecież mord zbiorowy,
dokanany w kościele i na niewinnych ludziach, to właściwie największe
świętokradztwo, nieprawdaż? Pamiętam, że te nowinki sprawiły, że nikomu nie
było już w głowie wybierać się tam na uroczysty Odpust, który przypadał 16
lipca z okazji święta Matki Bożej z Góry Karmel. A trzeba tu dodać, że każdego
roku z okazji tego święta i Odpustu wielu mieszkańców naszej kolonii udawało
się do Kisielina, nasza rodzina Południewskich, obowiązkowo także. Na to święto
gromadziły się tam całe masy ludzi. Tam powierzaliśmy się Matce Bożej Szkaplerznej,
z naszymi troskami, których nigdy nie brakuje, do dziś pamiętam ten duży
stosunkowo kościół oraz jego ładnie wykończone wnętrze. A oto teraz przyschła
tam zakrzepła krew, tak bardzo wielu ofiar ukraińskich zbrodniarzy spod znaku
OUN-UPA.

Pomimo naszych gorączkowych przygotowań do
ucieczki, wciąż pozostawaliśmy na Jasionówce, bowiem rodzice gwałtownie
sprzeciwiali się naszej ucieczce, może dziś trudno w to uwierzyć, ale oni wciąż
łudzili się, że to tylko plotki, że ten koszmar, to jednak nieprawda. Sprytnie
wykorzystywali to banderowcy, którzy już w parę dni po pogromie na Dominopolu,
przyjechali z samego rana do naszej kolonii z lasu Świnarzyńskiego. Z miejsca
poczęli głośno informować naszych ludzi, iż to prawda, że oni pobili wszystkich
na Dominopolu, zaraz jednak jeszcze głośniej zapewniali, że to była „tragiczna pomyłka” . Nieprawdopodobne,
a jednak tak było, mówili wtedy do nas tak: „ Polacy mieszkańcy Jasionówki
słuchajcie, to prawda że Dominopol cały został wymordowany, ale wy się nie bójcie,
bo to była tragiczna pomyłka. Dlatego wy jesteście bezpieczni, my nie będziemy
was mordować, a to co tam się stało, już się więcej nigdy nie powtórzy. Nigdzie
nie chodźcie, tylko zbierajcie żniwa, bo zboże czas zebrać. ” .

Osobiście widziałam ich w naszej kolonii przynajmniej kilka dni z rzędu i
zawsze rano, a gdy tylko ich dojrzałam, otwierałam okno od pola i dawałam susa
w zboże. Wcale im nie wierzyłam i właściwie bałam się ich panicznie, a z każdym
dniem, coraz bardziej. Oni tymczasem zawsze trochę pokrzyczeli jadąc furmanką
przez kolonię, a następnie zabierali się z powrotem do swojego sztabu w lesie.
Nikt bowiem z ludzi nie miał ochoty z nimi przystawać i rozmawiać, taki panował
w tych dniach i tygodniach wszechobecny lęk przed banderowcami.


UCIEKAMY Z DUSZĄ NA RAMIENIU
Rosnący strach przed utratą życia przmógł wolę
rodziców i już dzień lub dwa po Matce Bożej Szkaplerznej, nasza grupa nocą
wyruszyła do Włodzimierza Wołyńskiego. Szliśmy ponad rzeką Turią, łąkami i
zaroślami, po drodze były mokradła, a nawet bagna, ale na szczęście nic się
nikomu nie stało i bez większych przeszkód nad ranem dotarliśmy do miasta. Na
ulicy Lotniczej byliśmy przed wschodem słońca, była to ulica najbardziej
wysunięta na wschód, mieszkała tam moja ciocia i nazywała się: Rorat. Była to
mojego ojca cioteczna siostra i była z d. Kruk, u niej zatrzymałam się ja i mój
brat Feliks. Reszta z naszej grupy poszła dalej szukać sobie miejsca. Ciocia
Roratowa i jej rodzina przyjeli nas bardzo serdecznie i pomagali nam jak mogli,
ciocia codziennie piekła chleb dla nas, a ponieważ miała jedną krowę to i jedna
szklanka mleka się znalazła. Tak było nawet wtedy, gdy w ich domu i stodole
mieszkało może nawet już 40 osób.

W naszej kolonii Jasionówka mieszkała polska
rodzina o nazwisku Buczek, mieli oni pięciu synów, w tym: Marcel, Stanisław,
Eugeniusz, Władysław i Kazimierz oraz dwie córki: Felicję i Bronisławę. Ta
rodzina poniosła szczególną ofiarę, oto najstarszy syn Marcel lat ok. 28, który
ożenił się na Dominopolu z wdową z d. Żukowska, zginął z całą swoją rodziną
podczas pogromu. Zginęła jego żona oraz dwie córeczki, ta przybrana po
pierwszym ojcu miała lat około 8, a jego córeczka to było niemowlę około 0,5
roczku. Następny brat Władysław lat ok. 19 został rozstrzelany w lesie, i to w
obecności mojego brata Feliksa (wspominałam o tym powyżej) . Stanisław ożenił
się z Kazimierą Brzezicką, pochodziła gdzieś z okolic Swojczowa, zdołał uciec i
po wojnie osiadł w okolicach Hrubieszowa, możliwe że żyje do dziś. Kazimierza
mama zaraz po 11 lipca wysłała do Dominopola, wciąż nie dowierzała, że tam
wszyscy zginęli. Wysłała więc syna, aby sprawdził, czy to aby prawda, Kazik
poszedł więc na Dominopol i od tej pory wszelki ślad po nim zaginął. Felicja
wyszła za mąż w okolicach Gnojna, przeżyła pogromy i po wojnie osiadła w
Hrubieszowskim. Bronka wyszła za mąż za Bronisława Pasiekę z kolonii Teresin,
uciekli szczęśliwie i osiedli koło Hrubieszowa, możliwe że żyją do dziś.

Gdy ja z bratem Feliksem odpoczywaliśmy już
bezpiecznie w mieście na Jasionówce, wciąż żyli z duszą na ramieniu, a każdy
następny dzień utwierdzał tych, którzy jeszcze zostali o potrzebie ucieczki.
Nawet nasza mama Stefania, już trzeci dzień po nas, zdecydowała się uciekać,
poprosiła siostrę Reginę, aby zawiozłą ją do miasta. Tatuś zaprzągł konie i
wyruszyły do miasta, siostra miała tylko 14 lat, ale radziła sobie całkiem
dobrze. O dziwo, choć jechały drogą przez Gnojno, które uchodziło za gniazdo
rezunów, nikt ich nawet nie zatrzymywał, tak że szczęśliwie dotarli na miejsce.
Mama została u cioci z najmłodszym naszym bratem Jankiem, a Reginka jeszcze
tego samego dnia wracała furmanką do naszego domu na Jasionówce. Tym razem nie
poszło już tak łatwo, gdyż w Gnojnie zatrzymało ją kilku Ukraińców, nakazali
jej zejść z wozu. W tym samym momencie jeden z Ukraińców mówi: „ Zabieraj konie. ” .  Na to drugi Ukrainiec zbeształ go gwałtownie
mówiąc: „ Coś ty głupi, dla jednej
smarkuli będziesz robił popłoch. ” . 
Na te słowa nakazali siostrze odjechać
dalej i tak nie zatrzymywana, dotarła szczęśliwie do naszego domu na naszej
kolonii. Przenocowała i już na następną noc, wraz z tatusiem i siostrą
Petronelą oraz z wieloma innymi osobami, wyruszyli tą samą drogą, co my, tj.
nad rzeką do miasta i już nad ranem byli, bez większych przeszkód we
Włodzimierzu Wołyńskim. W grupie tej przyszło około 15 osób, a było to już
około 25 lipca.

Zamyślaliśmy, że Reginka wróci jeszcze po krowę i
po inne nasze rzeczy, ale po ostatnim zajściu w Gnojnie, było to już prawie
samobójstwo. Właściwie każdej nocy, ktoś tą drogą przekradał się do miasta,
Ukraińcy prawie na pewno wiedzieli o tym przejściu, ale o dziwo nie postawili
tam straży. Dziś sądźę, że po prostu bali się konfrontacji z uciekającymi
Polakami, którzy byli gotowi na wszystko w obronie swoich rodzin. Nie można
jednak wykluczyć, że celowo zostawili taką furtkę, choć na podstawie tego, co
robili dookoła, trudno doprawdy mieć taką nadzieję. Od tej pory przez długie
miesiące, aż po pierwsze dni października żyliśmy i mieszkaliśmy w stodole
naszej cioci Roratowej.

Krótko po naszym przybyciu do Włodzimierza Woł.
tauś i brat Feliks dowiedzieli się, że Niemcy ogłosili nabór dla Polaków do
policji pomocniczej. I gdy tylko ta wieść doszła do nich, zaraz zgłosili się do
punktu poborowego i dostali przydziały. Tatuś Kazimierz trafił do 3 km
oddalonej Cegielni, na której Niemcom zależało szczególnie, bowiem jak na tamte
czasy, był to duży przemysł dostarczający dość wysokiej jakości cegły.
Natomiast brat Feliks został skierowany do wsi Felemicze, położonej około 7 km
od miasta Włodzimierz Woł. przy szosie Łuckiej. Polska samoobrona stacjonowała
tam w dość dużym budynku, a było tych chłopaków conajmniej 20, może nawet
więcej.


RZEŹ LUDNOŚCI POLSKIEJ NA JASIONÓWCE
W sierpniu 1943 r. ukraińscy nacjonaliści napadli
zbrojnie na naszą kolonię Jasionówka i rozpoczęli mordowanie wszystkich, którzy
jeszcze pozostali w swoich domach. Ponieważ młodzież nasza niemal cała, zdołała
wcześniej zbiec do miasta, w chatach pozostali, już tylko ludzie w średnim i
podeszłym wieku. Większość z nich dlatego, że nie chcieli opuszczać swoich
rodzinnych domów sądzili, że jako ludzie w podeszłym wieku, to nawet banderowcy,
już nie będą się czepiać, niekiedy brakowało też zdrowia i sił, by podołać
trudom nocnej ucieczki. Jeszcze inni nie mogli się pogodzić z myślą, o
opuszczeniu dorobku całego życia. Właściwie wszyscy oni zginęli tej samej nocy,
z pogromu wyratowały się dosłownie jednostki.

Na naszej kolonii mieszkała polska rodzina
Tomaszewskich, którzy mieszkali w domu polskiej rodziny Kruk, to był drugi dom
od nas. Oni wszyscy zostali do końca i nawet nie próbowali się chować. Tej nocy,
kiedy bandyci ukraińscy przyszli i do nich, wszyscy pozostawali w domu,
napastnicy brutalnie włamali się do środka i pod bronią wyprowadzili obie
rodziny na podwórze. Następnie wszystkich postawili pod ścianą domu, w grupie
tej była mała dziewczynka Helena Tomaszewska lat około 8. Ona właśnie, cudownie
wprost ocalona z rąk bezwzględnych opraców, została wybrana przez Opatrzność
Bożą, być dać świadectwo męczeńskiej drogi społeczności polskiej w okolicach
Swojczowa. I gdy wszyscy już zginęli, ona jedna przeżyła, uciekła do miasta, a
po wojnie osiadła na Ziemiach Odzyskanych.

Po wielu latach spotkałam ją osobiście w Zamościu,
przy okazji wyjazdu do Swojczowa na poświęcenie Krzyża, który stanął w miejscu
zburzonej w 1943 r. przez Ukraińców świątyni. Opowiadała nam w tych dniach z
przejęciem historię swojego życia, wielką tragedię swojej rodziny, mówiła tak: „ Ja i moja rodzina zostaliśmy na
Jasionówce, aż do końca, do tej tragicznej nocy, kiedy Ukraińcy napadli na
naszą kolonię. Ponieważ uprzykrzyło się nam ukrywanie po polach, zbożach i
sadach, czuliśmy się zmęczeni niekończącą się tułaczką, dlatego właśnie tej
nocy za Bożym zrządzeniem zostaliśmy w domu. Tymczasem nieoczekiwanie do domu
przyszli bandziory ukraińskie i nakazali nam wszystkim opuścić dom. Była jeszcze ciemna noc, gdy położyli nas
wszystkich twarzą do ziemi, tuż pod okanami naszego domu. Przy mnie zakręcił
się mój mały psiak, który przez chwilę był przy mnie, w tym momencie usłyszałam,
jak Ukraińcy ładują broń. Nagle mój mały przyjaciel poderwał się i zaczął
uciekać w stronę pobliskich krzaków, a ja instynktownie zerwałam się za nim,
nawet nie wiedziałam właściwie, co ja robię. I pewnie to właśnie ta siła Boża
sprawiła, że nawet kule, które Ukraińcy gęsto sypali za mną, żadna z nich mnie
nie trafiła.
 To także znowu zasługa mojego przyjaciela, którym posłużyła
się Boża Opatrzność, szafarka życia, łask i sprawiedliwości. Otóż, gdy uciekałam, psiak płątał mi się pod
nogami i siłą rzeczy musiałam kluczyć na lewo i prawo, aby go po prostu biedaka
nie rozdeptać. Nic dziwnego więc, że nie mogli mnie trafić,
 a gdy już
bezpieczna oprzytomniałam, zobaczyłam że moje zimowe okrycie, palto które
miałam na sobie jest w wielu miejscach dosłownie postrzępione od kul, przy czym
ja sama, nawet nie byłam draśnięta.

Dziś
jak i zawsze jestem przkonana, że to najprawdziwszy cud, że ten koszmar
przeżyłam. Niestety z mojej rodziny zginęli wtedy wszyscy, w tym moi rodzice:
tatuś, mamusia Józefa, ciocia Rozalia, która była zakonnicą, a na okres wojny
przymusowo musiała wrócić do domu, moja kochana babcia i moje rodzeństwo.
Ukrywając się w zaroślach spotkałam jeszcze innych Polaków, którzy podobnie jak
ja ratowali swoje życie przed rezunami. Dołączyłam do tej grupy i razem pod
osłoną nocy dobrnęliśmy do miasta Włodzimierz Wołyński. Gdy tylko trochę się
wzmocniłam, udałam się na Bielin do wsi Radowicze, gdzie stała silna polska
samoobrona, tam bowiem mieszkała rodzona siostra mojego taty wraz z mężem.
Przyjęli mnie chętnie i tam przeżyłam ten bardzo trudny czas, potem jak
większość opuściliśmy ten padół pełen łez i osiedliśmy na Zamojszczyźnie. Ja
ostatecznie wyjechałam na Ziemie Odzyskane w Zielonogórskie. ” .

Podczas tej rzezi na naszej kolonii Jasionówka
zginęła też rodzina Rutkowskich, naszych sąsiadów przez miedzę, w tym Rutkowski
lat około 40, jego żona Antonina z d. Potocka lat ok. 35 oraz ich pięcioro może
sześcioro dzieci od 1 do 6 lat. Zginął też brat Antoniny Leon Potocki lat około
45 oraz jej rodzona siostra także Rudnicka lat około 50 , wraz z córką Teresą
lat około 16. Ta właśnie Tereska Rudnicka była moją serdeczną koleżanką, choć
najbardziej przyjaźniły się z moją siostrą Reginką. Podczas narastającej
rewolty ukraińskiej w naszych stronach, Tereska często ukrywała się razem z
nami, nawet po mojej już ucieczce do miasta, one nadal z Reginą ukrywały się
razem. W końcu gdy reszta naszych uciekała, zaplanowane było, że Teresa będzie
uciekać razem z nimi, jednak nieoczekiwanie została na miejscu i do dziś nie
wiemy dlaczego. Po paru dniach do miasta przyszła matka Teresy z kolejną grupą
uchodźców, a mojej mamy macochą, którą nazywaliśmy babcią Rudnicką. Dopiero
wtedy okazało się, że nawet ona nic nie wie, co się stało z Tereską, jej córką.
W tej rozpaczy rozpłakała się i zaraz zawróciła z powrotem na Jasionówkę, aby
ją odszukać. Niestety nigdy już do nas nie wróciła, a wszelki ślad po niej
zaginął. Jakiś czas potem moi rodzice wspominali, że Ukraińcy zamordowali ją
przy drodze, jest to bardzo możliwe ponieważ Rudnicka wracała na Jasionówkę za
dnia.

W kolonii Czesnówka zamieszkałej w całości przez
Polaków, żyła także ciotka mojej mamy Florianna Uleryk z d. Krzaczkowska lat
ok. 45. W jej domu bywałam wcześniej bardzo często, gdyż było nie daleko tylko
ok 0,5 km, więc jeździłam tam rowerem. Była to osoba niezwykle pobożna,
podobnie jej mąż Stefan, można było odnieść wrażenie, że się jest w kościele, a
nie na Czesnówce. U nich właśnie często nabożnie śpiewano Gorzkie Żale,
Nabożeństwo Majowe, a w październiku odmawiano nabożnie różaniec, a ja bardzo
chętnie brałam w tych nabożeństwach czynny udział. Dzieci swoich nie mieli, z
ludzmi żyli w zgodzie, dlatego gdy przyszedł ten straszny czas, podobnie jak
inni nie dawali wiary w to, co opowiadano o czynach banderowców. Konsekwencją
tego była decyzja Stefana, że on domu nie opuści i zostanie. Nawet głęboka
miłość, jaką to małżeństwo wypełniało swoim życiem, czego niejednokronie
osobiście doświadczyłam, została w tych dniach wystawiona na wielką próbę. I mimo
usilnych próśb babci Florianny pozostał do końca w domu i wierzył, że nic mu
złego nie uczynią. Sama babcia mówiła mi tak: „ Dziadzio do końca był przekonany o swojej niewinności, wciąż
powtarzał: ‘ Jam Ukraińcom nic nie uczynił, to i mnie ruszać nie będą. ’  ” .
 Tak oto nasza babcia się wyratowała,
a po naszym dziadziu wszelki ślad zaginął.
 I choć nie wiadomo do dziś jak
odszedł do wieczności, babcia zawsze była przekoanna, że został zamordowany
przez Ukraińców. Babcia Florianna Uleryk uciekła do miasta Włodzimierza
Wołyńskiego, tam odnalazła ją córka męża Weronika Gronowicz z d. Uleryk, która
mieszkała w okolicach miasteczka Zaturce. Razem przeżyły wojnę i osiadły na
Zamojszczyźnie w Teratynie, w powiecie Hrubieszów.


NA BIELINIE
W mieście Włodzimierz Wołyński przebywałam około
miesiąca, a ponieważ brakowało żywności udałam się wraz z tatem do polskiej wsi
Bielin, gdzie mieszkały jego dwie siostry stryjeczne Józefa Kenig z d.
Południewska i Janina Adamkiewicz z d. Południewska. Józefa i Janina to były
rodzone siostry, ja zatrzymałam się u cioci Józi i pomagałam przy żniwach.
Tatuś wrócił do miasta, a ja zostałam u nich aż do jesieni 1943 r. W każdą
niedzielę ciocia szykowała sporo żywności jako pomoc dla naszej rodziny, moim
zadaniem było przesyłkę bezpiecznie dostarczyć na miejsce. Mieszkało się tam
dobrze bowiem całą okolicę ochraniali żołnierze z polskiej samoobrony. Na
szeroką skalę partyzantka polska zaczęła się formować od stycznia 1944 r., w
tym czasie z każdym dniem przybywali nowi ludzie i tak rodziła się nasza słynna
27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK. Także i mój brat Feliks przybył już wiosną
1944 r. i dostał przydział w oddziale „ Jastrzębia
 . Wcześniej służył w samoobronie w Falemiczach i z stamtąd właśnie
przyszedł do nas na Bielin.

Do końca marca 1944 r. na Bielinie było spokojnie,
ale już w niedzielę palmową nadleciały w dzień dwa samoloty i zrzucały bomby.
Straty tego dnia nie były duże, spaliła się jedna stodoła, los sprawił że
stodoła mojego wujka Mieczysława Adamkiewicza. Przez następny tydzień było
spokojnie, piekło zaczęło się w Wielką Sobotę po południu około godz. 15.00.
Byłam właśnie w domu, wszystko wysprzątane, ciasta napieczone, takie baby
wielkanocne, w żarnach namielone, pogoda piękna, wszyscy czekali Świąt
Wielkanocnych. Tymczasem usłyszeliśmy dobrze nam znany pomruk ciężkich
niemieckich bombowców, jednak nikt się tym nie przejął bowiem właśnie tym
torem, nad Bielinem Niemcy latali na front wschodni. Tym bardziej, że front był
już bardzo blisko, na rzece Turii zaledwie 15 km na wschód. Niektórzy nawet
żartowali: „ Oto szwaby wiozą Ruskim
jajka święcone na wielkanocne śniadanie ” .
 Dlatego z beztroską patrzyliśmy
jak tak sobie płyną te samoloty po niebie, nawet ja i inni liczyliśmy, ile leci
tych maszyn tym razem. Nieoczekiwanie miny nam skisły, gdy owe wielkanocne
koszyki zaczęły się gwałtownie opuszczać na naszą wieś Bielin. Teraz rozpętało
się prawdziwe piekło, to doprawdy trudno opisać, co działo się tam na moich
oczach. Ja i inni uciekliśmy do małej piwniczki pod domem i tam stłoczeni,
jeden przy drugim modliliśmy się gorąco, wszyscy mówiąc tę samą, tak polską
modlitwę: „ Pod Twoją obronę uciekamy
się….. ”  .
 Drżeliśmy ze strachu,
każdy z nas wiedział, że tu albo życie albo śmierć i choć nikt nie tracił
nadziei, szykowaliśmy się na to drugie. Opatrzność Boża czuwała jednak nad nami
i chociaż ta wielka wieś, która liczyła może nawet 500 numerów w ciągu 15 minut
zamieniła się dosłownie w ruinę, nasz domek i może jeszcze ze dwa ocalały. I
czyż to nie jest prawdziwy cód, na pewno tak, to Matka Boża ze Swojczowa, znów
nas ochroniła, widocznie znów miałam żyć! . Widząc to wielkie spustoszenie ja i
nasza rodzina skryliśmy się do Bielińskiego lasu i tam w żałobnej atmosferze
przeżywaliśmy święta Zmartwychwstania Pańskiego. Trudno uwierzyć w to, ale
pomimo tak wielkich zniszczeń, ofiar w ludziach, o dziwo było mało, z tego co
pamiętam, tylko około 20 osób. Podobnież w jednej z piwnic na raz zginęło 7 czy
9 partyzantów, gdy wielka bomba trafiła tam wprost.

W tych dniach nawet las nie był już biezpiecznym
schronieniem, bowiem Niemcy bomardowali także połacie leśne i w I i w II dzień
świąt. Na domiar złego rozpoczęli działania zbrojne z lądu i napierając ostro
na Bielin wyparli polskich partyzantów do lasu. Gdy więc działania zbrojne
przeniosły się do lasu, my przeszliśmy do polskiej kolonii Turówka, oddalonej
od Bielina około 8 km. Tam zatrzymaliśmy się i tam zagarnęli nas Niemcy, nie
czynili nam jednak krzywdy, o dziwo nakazali nam powrót w stronę Włodzimierza
Wołyńskiego. I rzeczywiście, zatrzymaliśmy się w polskiej kolonii Wodzinów i
tam zamieszkaliśmy od kwietnia aż do lipca 1944 r., kiedy to ruszył front,
błyskawicznie przesuwając się na zachód. W Wodzinowie żyliśmy spokojnie, ale
pracy było, co nie miara, ponieważ jeśli ktoś nie chciał jechać na roboty do
Niemiec, to zmuszany był do kopania okopów dla niemieckich wojsk. Codziennie
wozili nas ciężarówkami niemal pod sam front. Na tym terenie i w tym czasie nie
było Ukraińców, wykurzyła ich polska partyzantka już wcześniej. Około 16 lipca
Niemcy wycofując się na zachód wypędzili nas na drugą stronę rzeki Bug, którą
przeszliśmy mostem. Tam była znowu selekcja ludności, wszystkich młodych
zabierali na roboty do Niemiec, ale mnie nie zabrali. Z całą rodziną
zatrzymaliśmy się w nadburzańskiej wsi Kopyłów na cały tydzień. W tym czasie
minął nas groźny front, a gdy pewnego dnia wyszliśmy na drogę tej wsi,
zobaczyliśmy polskie wojsko. Nasza radość była nie do opisania, witaliśmy
naszych chłopaków kwiatami, błogosławiąc ich na dalszą, jakże trudną drogę.


NA PIĘKNEJ ZAMOJSZCZYŹNIE
Dalsze nasze losy i zmagania nie były łatwe, szybko
bowiem okazało się, że nawet tu na Zamojszczyźnie, po drugiej stronie rzeki Bug
są Ukraińcy, którzy z siekierą w ręku czyhają na nasze życie. Słyszałam od
ludzi, że niemal całe hrubieszowskie spłynęło polską, niewinną krwią, płonęły
polskie domy i całe wsie. W obronie naszej ludności zażarcie walczyła Armia
Krajowa (AK) i Bataliony Chłopskie (BCH) , miejscami toczyła się niemal regularna
wojna. Nawet w okolicach wsi Gdeszyn koło Miączyna na polach rozlokowana była,
dość duża ukraińska wieś (pani Leogadia nie pamięta nazwy tej wsi, ale niemal
na pewno chodzi o słynny już Sahryń). Niestety mieszkańcy tej wsi, także zarażeni
zostali ukraińskim nacjonalizmem tak że, coraz częściej ginęli pojedyńczy
Polacy, oczywiście w „ niewyjaśnionych
okolicznościach ”
 . I skąd my to już, tak dobrze znamy ?!  Świadkowie zdarzeń twierdzili jednak, że
wszystkie ślady prowadziły właśnie do tego banderowskiego gniazda na polach,
(może tu chodzić o Sahryń, lub o jedno z innych osiedli banderowców,
wymienionych na pomniku ustawionym, ku pamięci w ostatnich latach w Sahryniu) .
Mieszkańcy Gdeszyna i innych pobliskich osiedli polskich, coraz poważniej
obawiali się większego pogromu ze strony mieszkających tam faszystów
ukraińskich. Dlatego Armia Krajowa (AK) Ziemi Zamojskiej przeprowadziła akcję
bojową, mającą na celu przeciwdziałanie takiej masakrze polskiej ludzości.
Ukraińska wieś została zdobyta, a wielu banderowców zabitych, w krótkim czasie
po tym ukraińskim osiedlu, ziejącym nienawiścią do Polaków, pozostały tylko
popioły i bezimienne mogiły, oto owoce ich polityki nienawiści, która wygubiła
ich samych. Teraz gdy Sowieci przegonili Niemców, a resztki Ukraińców
przesiedlono na sowiecką Ukrainę, wydawało się nam wszystkim, że w końcu będzie
spokój. Niestety nasz umęczony naród polski, nawet po wojnie nie zaznał
spokoju, powojenna komunistyczna rzeczywistość dawała nam się mocno we znaki. Ale
raz jeszcze trzeba było zawierzyć Bożej Opatrzności i po prostu żyć, mimo to
wszystko….. .

Po pewnym czasie wyszłam za mąż za Edwarda
Michaluka i zamieszkaliśmy we wsi Gdeszyn na Zamojszczyźnie. Ciężka praca na
roli przeplatała się z radością dnia codziennego, urodził się nam syn Romuald,
cieszyłam się ja i moi rodzice Kazimierz i Stefania. Wspomnienia o Wołyniu
często wracały w rodzinnych rozmowach i podczas spotkań rodzinnych w ramach
przeżywanych Świąt czy to na Wielkanoc czy na Boże Narodzenie. Powoli
godziliśmy się wszyscy z myślą, że na Wołyń i do Jasionówki nigdy już nie
wrócimy, jednak nie zapominaliśmy o Tych wszystkich, którzy zostali tam na
wieczną wartę. Byli zawsze obecni w naszych modlitwach, a kiedy w lipcu 1992 r. powstało w Zamościu Stowarzyszenie Upamiętnienia
Polaków Pomordowanych na Wołyniu w latach 1939 -1945, natychmiast ja i wielu
innych Wołyniaków nawiązaliśmy kontakty. W krótkim czasie zorganizowane zostały
wyjazdy na Wołyń
, do miejsc spoczynku naszych rodzin i przyjaciół. Nie muszę
dodować jak bardzo czekałam na pierwszy taki wyjazd, oto po tak wielu latach
spełniały się nasze prośby i intencje modlitewne. Szczególnie mocno przeżyłam
poświęcenie Krzyża w Swojczowie, w miejscu zburzonej w sierpniu 1943 r. przez
Ukraińców świątyni, którą tak bardzo kochałam. To właśnie wtedy spotkałam
Helenę Tomaszewską z naszej kolonii Jasionówka oraz wielu innych których
znałam. Odżywały wspomnienia i dawne znajomości, wracały tamte dni spędźone na
rodzinnej Ziemi Swojczowskiej, tamte swojskie, swojczowskie, kresowe klimaty.

Stowarzyszeniu Wołyniaków w Zamościu zawdzięczam zatem
bardzo wiele, pragnę wyrazić szczególną wdzięczność za urządzenie na zamojskiej
Rotundzie miejca pamięci. Wołyńska Krypta to niejako symboliczna Kaplica
upamiętniająca męczęńską drogę setek tysięcy naszych Rodaków na całych Kresach
II Rzeczypospolitej, a specjalnie Ziemi Wołyńskiej. Od wielu już lat w każdą
drugą niedzielę czerwca, byli mieszkańcy Wołynia, Kresów oraz ich rodziny i
przyjaciele, wspólnie spotykamy się na mszy św., by uczcić pamięć naszych
najbliższych, którzy zostali na wschodzie, już na zawsze. To dzięki staraniom
pani Teresy Radziszewskiej oraz tak wielu innych Polaków, tak mocno zaangażowanych
w pracę dla upamiętanienia tego ludobójstwa, dokonanego na naszych rodzinach na
Wołyniu i w naszej parafii Narodzenia NMP w Swojczowie, udało się po dziś dzień
zrobić tak wiele.

28 września 2004 r. około godziny 15.00 do mojego
domu w Gdeszynie zawitał pan Sławomir Roch z Zamościa, który jako mgr historii
UW pisze książkę o losach polskich rodzin w naszej parafii w Swojczowie podczas
II wojny światowej. Od rana spisywał wspomnienia pani Jadwigi Bożenckiej,
mieszkającej blisko Gdeszyna, tam dowiedział się o mnie i moich
doświadczeniach, zadzwonił do mnie, a ja zaprosiłam go do siebie. Przez kilka
następnych dni pisaliśmy, te powyższe wspomnienia, było bowiem moim gorącym
pragnieniem, by historia naszych zmagań i cierpień na kolonii Jasionówka nie
były zapomniane. I choć poczucie bólu wciąż żyje w mojej pamięci, gdy myślę o
tamtych dniach, to dawno już wybaczyłam ukraińskim zbrodniarzom ich podłe i
nikczemne czyny.

Miłosierna miłość Jezusa Chrystusa rozlana w moim
sercu przez Niepokalane Serce Maryi, od wielu lat należę bowiem do Legionu
Maryi, nieustannie przemienia mój i nie tylko mój ból w zawierzenie i nadzieję.
Pozostaje mi ufność, że nawet z tego tak wielkiego zła, jakim było bez
wątpeinia ludobójstwo dokonane na naszej społeczności, Bóg potrafi wyprowadzić
jeszcze większe dobro, ale w jemu tylko wiadomy czas i sposób. Dlatego wybaczam banderowcom ich zbrodnie oraz
wszystkie inne cierpienia, jakie zadali nam i naszym rodzinom, nie mogę się
jednak pogodzić z tym, by dziś tych samych banderowców nazywano bohaterami. To
się po prostu wyklucza, tego nie da się pogodzić ze zwykłą ludzką uczciwością.

Jeśli bowiem banderowcy, którzy mordowali naszych najbliższych, a nawet swoich,
samych Ukraińców, którzy sprzeciwiali się czynnie ich podłej, zbrodniczej
ideologii, jeśli ci sami banderowcy, to
dziś na Ukrainie bohaterzy, to powstaje proste pytanie, którego niepodobna
pominąć: kim w takim razie są Ich ofiary? Prawdę trzeba powiedzieć do końca,
prawdę o tym kto był ofiarą oraz kto był zbrodniarzem.
 Walka o wolną i
niezależną Ukrainę podczas II wojny światowej, nie może usprawiedliwiać
dokonanego na Polakach ludobójstwa, o którym piszą już dziś nie tylko, wielce
czcigodni państwo Władysław i Ewa Siemaszko z Warszawy.

W swoim życiu nie raz przekonałam się, że nic nie
dzieje się bez przyczyny, dlatego głęboko wierzę, że nad wszytkim czuwa Boża
Opatrzność. W tym wymiarze rzeczy małych i dużych, nawet nasze imiona są darem dla
nas samych, naszych rodzin i całych społeczności. Moje imię Leokadia jest z
pochodzenia greckiego i oznacza: „ troszcząca
się o lud 
” . W każdym razie to wszystko we mnie wciąż żyję i dlatego
zdecydowałam się spisać te wspomnienia, ale nie tylko dlatego, w moim sercu
wciąż pozostają obecni Ci wszyscy nasi najbliżsi, którzy zostali tam na zawsze.
Jest moim naturalnym pragnieniem, by na
Ich mogiłach, specjalnie tych zbiorowych mogły stanąć choćby proste Krzyże, dla
państwa polskiego to tak nie wiele, ale dla nas i dla Tych, którzy tam leżą, to
bardzo dużo! 
Cieszę się, że dzięki ogromnej pracy naszego Stworzyszenia z
Zamościa w wielu takich miejscach Krzyże już stoją, słyszałam że nawet ponad
30, ale mam też świadomość, ile jeszcze takich miejsc wciąż czeka na takie godne
upamiętnienie. Panu Sławomirowi Roch serdecznie dziękuję, że chciał do mnie
przyjechać i wysłuchać mojego świadectwo, niech dobry Bóg wynagrodzi za tą
dobrą pracę dla upamiętnienia losów naszych rodzin z okolic Swojczowa, a także
naszej rodziny Południewskich. Modlę się, aby nowe pokolenia Polaków Bóg
oszczędził od przeżywania takich katuszy, jakim my przez tak wiele lat byliśmy
poddawani. Mam świadomość, że aby tak się stało potrzebna jest nieustanna
modlitwa i formacja młodych ludzi w duchu wiary i miłości bliźniego, ale to co
dostrzegam dziś na co dzień, budzi we mnie różne, także niestety smutne refleksje.

Zatem na koniec przywołam raz jeszcze moje
wspomnienia z naszej swojczowskiej szkoły, ile tam było radości, ile dobra i
miłości potrafili wlać nasi nauczyciele w nasze młode serca. Wspólnej modlitwie
do Krzyża w naszej klasie nikt się nie opierał, nikt nie protestował, a ile
było w nas miłości do ojczyzny, z jaką ochotą śpiewaliśmy pieśni patriotyczne,
a nikt nas przecież nie zmuszał. I do takiej szkoły właśnie chciało się iść, chciało
się tam przebywać, a kiedy trzeba było zostać w domu, to aż żal człowieka ogarniał.
Czy można to porównać z tym, co słyszymy dziś i drugie pytanie: czy człowiek
się zmienił: czy inaczej kocha, śpi, wypoczywa, czy zmieniła się jego
fizjologia? W tamtych latach, nikt z nas dzieci na szkołę nie mówił „ buda ” , nie było uczonych
psychologów, a dzieci choć z różnych narodowości: Polacy, Ukraińcy, Niemcy,
Żydzi, wszyscy żyliśmy we wzajemnym poszanowaniu i zgodzie. Policji blisko nie było, a domów na naszej
kolonii i w całej okolicy, nikt ale to nikt nie zamykał na klucz, przy tym nie
było tylu kradzieży i przestepstw. Młodzież nasza nie ubierała na siebie łańcuchów
i wszlkiej pstrokacizny, a małżeństwa się nie rozsypywały, szczęśliwie dożywali
razem do starości i dzieci były i to ile, duże a wielopokoleniowe, piękne
rodziny.

I kiedy dzisiaj raz jeszcze na to wszystko patrzę,
to tak sobie niekiedy nieśmiało myślę, że może właśnie także za to, za to
piękne świadectwo wiary i miłości szatan, tak bardzo nienawidził naszej i nie
tylko naszej wspólnoty, bo była mu cierniem w oku. Może po temu też wzbudził w
nacjonalistach ukraińskich, tak wielką nienawiść, aż byli w stanie w końcu
targnąć się na tak wielkie świętości, kiedy mordowali ludzi masowo, nawet w
naszych wołyńskich kościołach, w Porycku, Kisielinie i wielu innych miejscach.
Boża to już sprawa….. i domena historii, ponieważ powiadają jednak: „ historia kołem się toczy ” , trzeba nam
uczyć się na naszych trudnych, losowych doświadczeniach, a wszystko po to, by
czuwać! By historia, kiedy zatoczy kolejne koło, była już dla nas łaskawsza, a
my sami dobrze przygotowani. Pomocą niezastapioną będą dla nas właśnie Oni…..,
żywe zastępy Męczenników Wołynia. Wybieleni
we własnej krwi, którzy pozostali tam na wieczną wartę, niejako żywe pochodnie
oświecające ciemności, a zarazem świadectwo obecności naszego Narodu na Ziemi
Swojczowskiej od wielu pokoleń. To dla Nich przede wszystkim są te wspomnienia,
które dziś z serca podyktowałam.


Spisane powyżej świadectwo, osobiście podyktowałam
panu Sławomirowi Roch w moim domu w Gdeszynie w dniach 28.09 – 01.10.2004 r., a
prawdziwość zawartych w nich treści potwierdzam własnoręcznym podpisem.


Leokadia Michaluk


ZIARKO DO ZIARKA I ZBIERZE SIĘ MIARKA
Powyższe wspomnienia pani Leokadii Michaluk z d.
Południweska z kolonii Jasionówka na Wołyniu zostały opracowane 11. 07. 2010 r.
w Glasgow na szkockiej ziemi w 67 rocznicę „Krwawej
Niedzieli”
 na Wołyniu. W odróżnieniu od wielu innych opracowań,
opublikowanych już wcześniej na stronie: www.wolyn.btx.pl
, nie znalazły się (z braku możliwości) w spisanej już w roku 2004 książce: „Prowadź Mario Prowadź Nas Męczenników
Wołynia” 
, której drugą wersję ukończyłem w maju 2005 r. w rodzinnym Zamościu.
Egzemplarze książki przesłałem do kilku ważnych archiwów w Polsce, w tym na
Jasną Górę w Częstochowie oraz na Katolicki Uniwersytet Lubelski w Lublinie (na KUL w 2009 r. , jako
mój protest przeciwko nadaniu prezydentowi Ukrainy Wiktorowi Juszczenko tytułu
doktora h. c.) . Teraz zaś,
opracowane po latach, mają w tej książce miejsce specjalne, jedyne i
oryginalne, tak jak niepowtarzalny jest każdy człowiek, każda rodzina i
wspólnota. Dawniej mawiano, a dziś ochoczo śpiewa się nawet na pielgrzymkach: „ [...]
Bo nikt nie ma z nas, tego co mamy razem, każdy wnosi ze sobą, to co ma
najlepszego, zatem aby wszystko mieć, potrzebujemy siebie razem, siostro,
bracie ręka w rekę z nami idź . ” .

Pozostaję w kontakcie z wieloma osobami z Polski,
które wciąż nadsyłają swoje relacje i uzupełniają ważne informacje o losach
swoich najbliższych, na których wspomnienia natrafili w Internecie. Osoby te
mając dostęp do nowych, nieznanych mi jeszcze faktów, nasyłają bardzo cenne
meteriały, które ja uważnie zamieszczam w książce. I tak, z Bożą pomocą, wciąż
rozrasta się, bezcenna praca: „ Prowadź
Mario Prowadź Nas Męczenników Wołynia ” 
, o losach mieszkańców katolickiej
parafii Narodzenia Najświętszej Marii Panny w Swojczowie, podczas ostatniej II
wojny światowej.

Powyższe wspomnienia pani Lekoadii Michaluk z d.
Południewska zostały opracowane na użytek internetu. Zdaję sobie sprawę, że i
to opracowanie nie jest jeszcze w pełni profesjonalne, ale na pewno bardziej
dostępne dla potencjalnego czytelnika, a przez to, więcej użyteczne. Pragnę w
ten sposób także, gorąco zachęcić wszystkich, żyjących jeszcze parafian ze
Swojczowa i okolic, ale nie tylko, także z całego Wołynia i Kresów do spisania
swoich wspomnień, przeżyć i doświadczeń z tamtych jakże pięknych, a potem jakże
dramatycznych lat. Raz dlatego, by dziedzictwo i ciężka praca naszych przodków,
nigdy nie była puszczona w niepamięć, a dwa by Ci wszyscy, którzy pozostali tam
już na zawsze, w końcu doczekali się choćby, prostego Krzyża katolickiego na
swojej, jakże często zapomnianej już dziś mogile.


Mgr historii
Sławomir Tomasz Roch