piątek, 12 czerwca 2020

Adolf Głowacki: LATA BEZPRAWIA, MORDU I POŻOGI


Adolf Głowacki:
"Milno - Gontowa. Informacje zebrane od ludzi starszych - urodzonych na Podolu, wybrane z opracowań historycznych i odtworzone z pamięci". Szczecin 2009
LATA BEZPRAWIA, MORDU I POŻOGI

Naród polski cieszył się wolnością zaledwie 20 lat. 27 sierpnia 1939 roku nocą, goniec wyrywa ze snu wiele rodzin i wręcza mężczyznom wezwania mobilizacyjne, z nakazem natychmiastowego stawiennictwa w punkcie zbornym. Koło sołtysa tłumy ludzi. Krótkie sprawdzenie obecności, pospieszne pożegnania, płacz kobiet oraz wystraszonych dzieci i wozy z piosenką Wojenko, wojenko cóżeś ty za pani - oddalają się w kierunku Załoziec.

O brzasku zapada cisza. Powiało smutkiem i umilkły śpiewy. Wioski ledwie zdążyły zaleczyć rany I wojny, stanęły przed nowym zagrożeniem. 

1 września od zachodu wdzierają się do Polski dywizje niemieckie, a 17 od wschodu rosyjskie. Polska opuszczona przez sprzymierzeńców, skazana zostaje na zagładę, co po miesiącu obrony, staje się faktem. Następuje czwarty rozbiór Polski z granicą na Bugu.

Podole zajmują Rosjanie i rozpędzają kilkudniową "Samostijną" (Niepodległa Ukraina). W okresie przejściowym do głosu dochodzą bandy ukraińskie, które atakują i mordują małe grupy żołnierzy i cywilów polskich, przedzierających się w kierunku Zaleszczyk i Rumunii. Z ich rąk zginął Józef Hawryszczak 69B i Jan Marcinków 146B.

Rosjanie od razu zwołują we wsi zebranie i tłumaczą jakie to szczęście nas spotkało. Zostaliśmy wyzwoleni z jarzma panów i obszarników. Przynoszą nam wolność, świetlaną przyszłość i dobrobyt. To ostatnie trochę się oddala, ale faktem staje się wolność chwalenia radzieckiej władzy i ojca narodów towarzysza Stalina.

Okupant zaczął wprowadzać ustrój sprawiedliwości ludowej, od wysokich obowiązkowych dostaw płodów rolnych, terroru, aresztowań i wywozu Polaków na Sybir.

W pierwszej kolejności zamknęli w więzieniach i zesłali ludzi światłych i zamożnych. Pod hasłami wyzwolenia społecznego, przystąpili do "odcinania narodowi głowy". Do głosu doszli Żydzi i Ukraińcy, którzy jak mogli wspierali ten proces.

U nas zamknięto w więzieniu NKWD w Załoźcach, Jana Zaleskiego 63 z Bukowiny i Jana Zaleskiego 66 z Kamionki. Zarzucono im z podszeptu Ukraińców, wrogą działalność na rzecz ZSRR. Pierwszy był sekretarze gminnym do 1935 roku, drugi do końca działaczem chłopskim. Przez pół roku trzymano ich zimą w celi bez szyb i torturami usiłowano wymusić przyznanie się do absurdalnych zarzutów. Wrócili schorowani i z licznymi odmrożeniami. Długo kurowali się nim wrócili do zdrowia. Janowi 66, przed wojna, przypinano łatkę komunisty, teraz okazało się, że jest wrogiem ludu i antykomunistą.

W 1940 roku, ruszyła masowa deportacja osadników wojskowych i tych, którzy w 1920 roku walczyli z Rosją. Nie ominęła też Milna.

Z kolonii leśnej wywieziono trzy rodziny polskie i jedną ukraińską. Byli to ludzie biedni, a takich ta władza obiecywała chronić. Skalali się jednak walką z młodym państwem radzieckim, więc musieli ponieść karę. Z Parcelacji za to samo, deportowali Antoniego Deca 159K. Do wywozu wyznaczony był też Mikołaj Zawadzki 8B i Józef Łoik 135K. Wywożono wszystkich członków rodzin, łącznie z niedołężnymi starcami i niemowlętami. 

Resztę wysokimi kontyngentami i strachem, próbują wtłoczyć do kołchozów. Ta akcja obejmowała Polaków i Ukraińców. Ludność do końca się jednak nie poddała. W tym wypadku panowała jednomyślność.

W szkole zaczyna się walka z religią i propagandowe ogłupianie dzieci. Każą np. wołać "Boże daj kanfiety (cukierki)" - i nic. Na taką prośbę do Stalina, wnoszono w koszu słodycze, bułki i jakieś drobiazgi.

Na szczęście nie zdążyli zrealizować wszystkich planów, ale plebiscyt się odbył. Głosowanie wykazało, że 99,9 % ludności jest za władzą radziecką i przyłączeniem tych ziem do Związku Radzieckiego.

22 czerwca 1941 roku, zaprzyjaźnione dywizje hitlerowskie przekraczają Bug. To był straszny cios dla Rosjan. Zupełne zaskoczenie. Zawiódł najlepszy sojusznik i metodą rosyjską, zakpił sobie z wszelkich umów. Przez wieś przewalają się kolumny wojsk sowieckich. Wszystko w panicznej ucieczce ciągnie na wschód. W lesie na Skałce pod Ditkowcami, próbują stawić czoła Niemcom, ale zostają kompletnie rozbici. Ci niedawni "pogromcy" wojsk polskich, zatrzymali się jak wiadomo, dopiero pod Moskwą.

Ukraińcy wykorzystują wkroczenie Niemców i znowu ogłaszają Samostijną. We Lwowie powołują rząd, w cerkwiach odprawiane są dziękczynne nabożeństwa. Tworzą też ukraińską policję. Kres temu kładą władze niemieckie. To był duży zawód. Ukraińskie podziemie na ich zlecenie, przez całe dwudziestolecie, prowadziło w Polsce szeroko zakrojoną działalność dywersyjno-sabotażową. Liczyli, że za to Niemcy utworzą Niepodległe Państwo Ukraińskie. Hitler miał jednak inne plany. Niemcy na obszarze Galicji utworzyli Generalne Gubernatorstwo. Resztę włączyli do Rzeszy. Granica przebiegała wzdłuż dawnej austriacko-rosyjskiej. U nas granicy strzegły placówki mieszczące się w gontowieckiej szkole i na plebanii w Bukowinie.

W Gubernatorstwie ludność obłożono (Ukraińców też) wysokimi kontyngentami. Dla swoich potrzeb, pod groźbą więzienia lub obozu koncentracyjnego, nie wolno było zabić nawet kury. Aby zdemoralizować społeczeństwo, za dostawy płacili wódką. Do wioski co rusz wpadało gestapo, aby przyspieszyć dostawy. Wyszukiwali też i niszczyli żarna. Ponieważ wyznaczyli do przemiału bardzo małe ilości zboża, ludzie na żarnach to uzupełniali. 

Z wszystkich kościołów zabrali dzwony. Gontowa swój nocą zdjęła i zakopała. U nas zabrali duży, a mały też został ukryty. Obydwa do dziś spoczywają w ojczystej ziemi.

Niemcy nie tylko utworzony przez Ukraińców rząd rozwiązali, ale głównego przywódcę Banderę, premiera Stećkę i większość ministrów aresztowali i osadzili w obozie. Rozwiązali też ukraińskie bataliony 'Nachtigal' i 'Roland'.

Ukraińcy już wcześniej, utworzyli Organizację Ukraińskich Nacjonalistów (OUN). Szczególnie groźny był odłam Stepana Bandery. Ponieważ pertraktacje z Niemcami nic nie dały, postanowili działać na własną rękę. W tym celu powołali Ukraińską Powstańczą Armię (UPA), która uznała, że główną przeszkodą do utworzenia państwa są Polacy, więc trzeba ich zlikwidować. Fakt, że Polska wówczas nie istniała, zupełnie pominęli. 
A oto dowództwo tej ludobójczej formacji:

Roman Szuchewycz ps.Czupryunka- dowódca
Dmytro Hrycaj ps.Perebyjnos- szef sztabu
Ratysław Wołoszyn ps.Pawłenko- dowódca zaplecza
Josyf Pożyczaniuk ps.Szablak-Suhaj- kierownik Polit.
Mykoła Łebed ps.Ruban- szef służby bezp.
Ojciec Iwan Hrynioch- główny kapelan.


Dowództwo podlegało Stepanowi Banderze ps.Siryj (syn popa), który kierował całością z obozu.

Na rozkaz Bandery, pod dowództwem mordercy Szuchewycza i z błogosławieństwem ojca Hryniocha, sotnie UPA runęły na polskie wioski. Znowu jak za Chmielnickiego, łuny objęły kresową ziemię. Pierwsze wsie zapłonęły na Wołyniu, na przełomie 1942 i 1943 roku. Pierwszego mordu dokonano w Oborkach 31 listopada. Ofiarą sotni UPA padło wówczas 71 osób. Wkrótce rzeź objęła cały Wołyń i wschodnią Galicję.

Do nas wiadomości o mordowaniu Polaków, zaczęły docierać w pierwszych miesiącach 1943 roku. Nieco później dotarli też pierwsi uciekinierzy, którzy potwierdzili tę straszną prawdę. Wszędzie gdzie Polacy nie zdążyli zbiec w porę, ginęli. Ich dobytek był rabowany, a zabudowania palone. Polskie wsie równano z ziemią.

Straszliwej rzezi dokonali banderowcy w klasztorze dominikanów w Podkamieniu. Skryła się tam okoliczna ludność polska z nadzieją, że obroni ją miejsce i grube mury. Banda i SS Galizien istotnie przez dwa dni nie zdołała sforsować klasztoru. Uciekli się więc do podstępu. Zagwarantowali wszystkim nietykalność, jeżeli dobrowolnie opuszczą klasztor. Gwarancję dał też komendant garnizonu niemieckiego. Gdy Polacy zaczęli wychodzić, przystąpili do mordu. Część ludzi wrzucono do głębokiej studni klasztornej. Zginęło 250 osób. W okolicy Podkamienia zamordowano 600, w tym w Palikrowach 300 -jak podaje E.Prus. Ten sam oddział SS Galizien, zwołał zebranie na łące za wioską. Tam Polaków oddzielono od Ukraińców i zamordowano. 

22 lutego 1943 roku, banda zamordowała 131 Polaków w położonej za Gontową Berezowscy Małej. Atak nastąpił nocą. 30 osób spalili w oborze Sesiuka, a ośmioosobową rodzinę Kwaśnickich, powiązanych drutami, w spichrzu. Siedmioro dzieci wdowy Tomków, porąbali na kawałki. Nowakowskiemu odrąbali głowę. Paulinę Ciurys przerżnęli w poprzek piłą. Trzyletniego syna Kurylczuka trzymali nadzianego na bagnecie, aż miotające się dziecko w krzykach i bólach skonało. Jana Szymków rozpruli, owinęli słomą i spalili.

To barbarzyństwo opisał naoczny świadek Władysław Kubów, w książce rPolacy i Ukraińcy w Berezowicy Małejr1;.

Nie rzadkie były wypadki mordowania ludzi zgromadzonych w kościołach. Taki los spotkał Kołodno, Netrebę i Nowiki,. W Kołodnie 14.07.1943 roku w ciągu 2 godzin, zginęło 500 osób, a wieś i kościół zostały spalone.

Podobny los spotkał mieszaną wieś Ihrowicę k.Tarnopola. Atak przypuścili 24 grudnia 1944 roku, gdy ludzie zasiedli do wieczerzy wigilijnej. Zginęło 80 Polaków, w tym ksiądz z rodziną. Ten ksiądz był wzorem służby i ofiarności innym. Miał przygotowanie medyczne i leczył zarówno Polaków jak i Ukraińców. Był na każde zawołanie w dzień i w nocy. Dzicz hajdamacka okrutnie mu się za to odwdzięczyła. Tę tragedię opisał jej mieszkaniec i świadek Jan Białowąs, w książce "Wspomnienia z Ihrowicy na Podolu". Ten dramat rozegrał się już za władzy rosyjskiej.

Takie przykłady można mnożyć bez końca, bo nie było wsi w której nie polała by się polska krew. Przytoczę jeszcze tylko zagładę Huty Pieniackiej w pobliżu Podkamienia. Ukraińcy napadli nocą. Tym razem oddział 1500 żołdaków SS Galizien razem z bandą, zaatakowali o 6 rano. Chodziło o zaskoczenie, bo wieś była dość dobrze uzbrojona. Polacy nie otwierali ognia ze względu na wojsko. Banda szła z tyłu. Od razu rozpoczęli rzeź, ale większość spędzili do kościoła. Tam wybierali ważniejszych mieszkańców, wyciągali na plac i bestialsko mordowali. Gdy już wszystko było zagrabione, około godziny 14, wyprowadzili resztę po 40 - 50 osób, wtłoczyli do budynków i podpalili je. W strasznych niewyobrażalnych mękach, zginęło 868 Polaków.Po wiosce ślad nie został.

Zagładę Huty Pieniackiej, Podkamienia, Wicynia pow. Złoczów, Siemianówki pow. Lwów i innych miejscowości, opisał Władysław Korman w książce "Nieukarane zbrodnie SS Galizien z lat 1943 -1945".

W ten i podobny sposób, zginęło w pobliżu tysiące Polaków. Krwiożercze bandy prześcigały się w wyszukiwaniu takich sposobów uśmiercania, aby przedłużyć cierpienia. Zastrzelenie było łaską.

Obcinano uszy, piersi, nogi i ręce, wydłubywano oczy, wyrywano języki, obdzierano z rąk skórę (rękawiczki), rozrywano końmi, obcinano głowy, przeżynano piłą, palono, wrzucano do studni, wbijano na pal i ćwiartowano. Kobietom ciężarnym wypruwano płód i miażdżono go. Dzieci wbijano na sztachety, rozdzierano za nogi lub cięto w sieczkarniach. Władysław Łuciów pisze, że banderowcy stosowali 350 tortur, kończących się śmiercią.

Jeden z Ukraińców oburzył się, że używam określenia rdzicz ukraińskar1;, bo to kulturalny naród. Skoro tak, to skąd te barbarzyńskie czyny? Dotyczy to oczywiście Ukrainy zachodniej bo wschodnia nie miała z tym nic wspólnego. 

Barbarzyństwo ukraińskich nacjonalistów dokonane na ludności polskiej, nie ma odpowiednika w Europie ani w cywilizowanym świecie. Niestety ta zbrodnia przeciw ludzkości, nie została przez Świat ukarana ani potępiona. Potępiono hitlerowców i stalinowców, a Ukraińcy stawiają mordercom pomniki. Mało tego. Sam prezydent Ukrainy, deklarujący przyjaźń z Polską, odznaczył pośmiertnie największego mordercę naszego narodu, dowódcę UPA Romana Szuchewycza, najwyższym odznaczeniem ukraińskim, Orderem Bohatera Ukrainy. Szokująca to przyjaźń. Tym czynem podniósł nacjonalistów do rangi bohaterów narodu. 

Nie możemy mieć żalu do innych, skoro nasze władze jak dotąd, nie zajęły w tej kwestii zdecydowanego stanowiska. Czy polska krew którą nasiąkły ziemie Podola i Wołynia jest gorsza od krwi ofiar obozów hitlerowskich i łagrów stalinowskich? Czy na gloryfikacji morderców kresowego ludu, mamy budować pojednanie z Ukrainą? 



Milno i Gontowa nie zostały zaatakowane w czasie okupacji niemieckiej. Jak na ironię chronił nas okupant. Niemcy z placówek granicznych nie pozostawiali Ukraińcom złudzeń, że w razie napadu otworzą ogień.

Przełom lat 1943/44 niósł nadzieję i lęk. Nadzieję na wyzwolenie z niewoli hitlerowskiej, likwidację banderowców, spokojne noce i normalne życie. Natomiast lęk przed władzą sowiecka, poznaną z jak najgorszej strony w latach 1939 - 41.

Front szybko się zbliżał. Niemcy robili się nerwowi i w pośpiechu budowali umocnienia na Kułajowej, gontowieckich górach i okolicznych wzniesieniach. Do robót gnali miejscową ludność.

5 lub 6 lutego, Tadeusz Bieniaszewski 31K, odwoził Niemca z placówki granicznej na jakieś wesele na Blichu. Później okazało się, że pojechał w kierunku Zborowa. Pod Olejowem Niemiec zastrzelił go, zwalił do rowu i pojechał dalej. U jakiegoś Ukraińca zostawił konie i kazał mu swoim zaprzęgiem odwieźć się na stację do Zborowa. Niemcy twierdzili, że był to dezerter. Wystraszył się zbliżających Rosjan. Być może bał się, że Tadek po powrocie powiadomi dowódcę. Chciał opóźnić pościg. Tadka przywieziono do Złoziec na komędę w poniedziałek. Miał trzy rany postrzałowe. Pogrzeb we środę 9 lutego, zamienił się w wielką manifestację ludności wioski. Kondukt pogrzebowy miał długość ponad pół kilometra. Chłopak zakończył życie w wieku 20 lat. 

W niedzielę 5 marca 1944 roku, do wioski wkraczają ukraińskie oddziały SS Galizien, celem obsadzenia umocnień przygotowanych na Kułajowej Górze. Mieliśmy już wówczas spore rozeznanie o mordowaniu przez te oddziały ludności polskiej. Wiedzieliśmy między innymi o masakrze w Podkamieniu i Palikrowach. Wytwarza się więc stan lęku i napięcia.

U Czyrwińskich 62, rozlokowała się kuchnia. Grupka dziewcząt idących na nieszpory, zatrzymała się przy kotle. Ja z chłopakami też przystanęliśmy na chwilę. W trakcie pozornie swobodnej rozmowy, jedna z dziewcząt zapytała: "Co przyjechaliście nas wyrżnąć"? Kucharz mieszający w kotle duża kopyścią odpowiedział: "Ja jeszcze nikogo nie zarżnąłem", a stojący tam inni żołnierze wybuchnęli śmiechem.

O świcie z niedzieli na poniedziałek, niespodziewanie, Niemcy i Ukraińcy w popłochu opuszczają wieś. 6 marca cisza przed burzą. Wszyscy są przekonani, że banda była w zmowie z wojskiem i może zaatakować. Przyjeżdża Gontowa. Ludzie szybko kopią schrony. Mężczyźni wyciągają ze schowków nieliczną broń, wyznaczają placówki i przygotowują się do obrony. Jest ogólny niepokój. Pod wieczór z kierunki wsi Basztki, dolatuje terkot karabinów maszynowych, wybuchy granatów, a nawet przytłumione hurra. Byłem w tym czasie na Klińkowej Górze. Stojący tam mężczyźni zastanawiali się, kto z kim walczy, skoro Niemcy już się wycofali.

O zmroku, ku naszemu zaskoczeniu, wpada do wioski patrol rosyjski. Ruky w wierch! Wy kto? Polacy. Charaszo, dawaj zakurim. Przy dymkach ze skrętów wszystko się wyjaśniło. Czołówka wojsk rosyjskich natknęła się pod Baszukami, na duże zgrupowanie banderowców. Była to banda, która razem z wojskiem, miała wymordować Polaków w Milnie i Gontowie.

Wywiązała się walka w której sporo bandytów padło, a resztę Rosjanie pognali na Sybir. Zrozumiała stała się też nagła ucieczka mundurowych - bali się okrążenia.

Tym razem witaliśmy oddziały rosyjskie jako wybawicieli. We wsi się zakotłowało. We wszystkich domach kwaterowało wojsko. Jedne oddziały wyruszały na front koło Załoziec, inne wracały na odpoczynek. Ruch był duży, ale nareszcie mieliśmy spokojne noce. Banda zapadła się pod ziemię.

7 kwietnia 1944 roku, mężczyzn w wieku od 18 do 50 lat, zabrano na wojnę. 

Gdy front przesunął się za Trościaniec, dużo ludzi z tej i innych wsi, ewakuowano do Milna. W maju wioski ze względu na bliskość frontu, razem z nimi, zostały ewakuowane na wschód. W Bukowinie rozlokował się sztab z generałem. Ludność została rozmieszczona w Zarudeczku, Szymkowcach, Reszniówce i innych okolicznych wioskach. Jechaliśmy przez Kobylię, Bolizuby i Kołodno. W ukraińskich wioskach widzieliśmy spalone lub zdewastowane puste zagrody polskie, a Kołodno była jednym wielkim pogorzeliskiem. Zgliszcza częściowo przesłaniały już chwasty. Gdzie niegdzie, po podwórzach kręciły się pojedyncze osoby. Może cudem ocaleni, a może jacyś krewni lub znajomi, oglądali nieme świadectwo barbarzyństwa herosów UPA. Na jednym z podwórek, na studni paliła się świeczka, na innym z kolei, ktoś zapalił na rumowisku budynku mieszkalnego. W tym czasie, zamordowanych grzebano na miejscu Mogiłami były też ruiny i studnie. Sterczące wszędzie kominy, przypominały wyciągnięte w górę ręce, wołające o pomstę do nieba. Robiło to przygnębiające wrażenie. Wierzyć się nie chciało, że człowiek może się posunąć do takiego barbarzyństwa. Wszędzie zalegała martwa cisza. My też przejechaliśmy przez wioskę w milczeniu, tylko poruszające się wargi mamy i babci wskazywały, że modlą się za tych, którzy tu przed rokiem, w mękach opuścili ten świat.

W Szymkowcach we wszystkich lasach stało wojsko. We wsi co rusz wyłapywano ukrytych banderowców i wysyłano na wschód. Kryjówki wypatrywali i wskazywali Polacy.

Z ewakuacji wróciliśmy tuż przed żniwami, gdy front przesunął się na zachód.

Władze rosyjskie od razu, tak jak w 1939 roku, wyznaczyły wysokie obowiązkowe dostawy produktów rolnych. Za nie wywiązanie, groziła zsyłka i łagier.

Żniwa, podorywki, wykopki i jesienne siewy, przebiegały względnie spokojnie, choć mozolnie, niezbyt sprawnie i wolno. Nie było mężczyzn. Kobiety i podrostki szarpały się z nieposłusznymi końmi, pługami i kosami. Często, gęsto, roboty polowe krasiły siarczyste przekleństwa. Nieliczni mężczyźni jak mogli pomagali, a przede wszystkim uspakajali gorące niewieście temperamenty i służyli radą.

Nieliczna grupa wybrała się nawet na odpust do Podkarmienia. Widzieli zdewastowany klasztor, zakrwawione strzępy łachów i zbryzgane krwią ściany. Studnia klasztorna była nieczynna. Gdy wracali, w Zagórzu ukraińskie dzieci rzucały za nimi kamieniami.

Pod jesień ponownie dali znać o sobie banderowcy. Łuny ognia objęły polskie sioła, ocalałe z pogromów w okresie okupacji niemieckiej. Każdy dzień bez mała, przynosił wstrząsające wieści o kolejnych spalonych wsiach i bezprzykładnych mordach. W naszym obszarze krew polska lała się większymi strumieniami, niż za Niemców. Sytuacja Polaków była tragiczna, bo Rosjanie wszystkich mężczyzn zabrali na wojnę. Z kobietami i dziećmi zostali wyłącznie starzy mężczyźni, oraz młodzież do 17 lat. To absolutnie nie wystarczało na zorganizowanie prawidłowej obrony. Sytuację pogarszał brak dostatecznej ilości broni i amunicji. Większość Ukraińców zamiast na wojnę, poszła w las. Nawet wcieleni do armii, dezerterowali do band z bronią w ręku. Wykazy banderowców w książce W.Ołeksiuka potwierdzają, że byli to przeważnie mężczyźni w wieku 18 do 24 lat. Garstka słabo uzbrojonych Polaków, była bez szans w starciu z sotniami. Wycofujący się Niemcy zostawili im masę broni przeciwko Rosjanom, ci natomiast, wykorzystali ją do mordowania Polaków.

Rosjanie nie ścigali banderowców i nie likwidowali panoszących się wszędzie sotni i kureni. Odwrotnie, nawet wspierali te działania. Oddelegowani do band specjaliści od brudnej roboty, podsycali nienawiść do Polaków i czuwali nad poczynaniami band. Przenikali oni do szeregów UPA, w charakterze rzekomych dezerterów. Banderowcy realizowali już nie swoje, lecz rosyjskie cele. Realizowali stalinowskie plany wcielenia polskich ziem wschodnich do Rosji, ale bez Polaków.

Stalin wiedział, że najtrudniej będzie przesiedlić przywiązaną do ziemi ludność wiejską, więc do nacisku wykorzystał działalność UPA. Aby zwiększyć efektywność działań, nie zapewnił Polakom żadnej ochrony. Maszyna sowiecka działała precyzyjnie. W ich poczynaniach nie był przypadków.

Dla utrzymania porządku, powołali pod broń 16-17 letnich Polaków pod dowództwem rosyjskim. Grupy te, od czasu do czasu robiły wypady na ukraińskie wioski, ale w niczym nie zakłócały one działalności banderowskiej.

Fakt przenikania do UPA rosyjskich szpiegów, potwierdził Ukrainiec Władysław Mykytów 52K, który był w Pacholętach u rodziny. Opowiadał, że do UPA zgłaszało się dużo dezerterów, a z nimi wysłannicy NKWD. Gdy Polacy wyjechali, oni zniknęli z sotni, a Rosjanie aresztowali wszystkich banderowców i wywieźli do łagrów. Wyroki były wysokie, naogół 10 do 25 lat. Grupy które się broniły, zlikwidowali. Mieli rozpracowaną całą strukturę organizacyjną i spisy oddziałów.

Pierścień banderowski zaciskał się coraz bardziej. W sąsiednich ukraińskich Baszukach, Ditkowcach, Mszańcu, a także mileńskich Podliskach i Krasowiczynie, wrzało. Odbywały się zebrania organizacyjne, szkolenia i ćwiczenia. Przydzielano zadania. Przecieki mocno niepokoiły. Uczciwi znajomi Ukraińcy, dyskretnie przestrzegali: uważajcie, jest źle. Wrogie spojrzenia miejscowych, potwierdzały to wszystko. Szowinista Łucyk z Krasowiczyny, bez zahamowań głosił, że oni są już przygotowani. Czekają tylko aby Bóg dał im jedną odpowiednią noc, a polska noga nie zostanie.

Zagrożenie narastało, a nie było placówki niemieckiej która by nas chroniła. Każdy dzień przynosił złowrogie sygnały. W naszych dotąd spokojnych lasach, zaczęli się kręcić podejrzani osobnicy. Doświadczyłem tego na własnej skórze.

W sierpniu gdy paśliśmy krowy i konie w lesie, zaskoczyło nas czterech młodych banderowców. Za orła na furażerce, postanowili mnie zastrzelić. Na szczęście kolega jak raz z hałasem wpędził bydło z za krzaków, oni z okrzykiem stój! stój! ruszyli w tamtą stronę, a ja z kolegą wskoczyliśmy na konie i uciekli. Miałem wówczas 12 lat. Tamtemu się upiekło, bo jeden z nich był spokrewniony z jego matką.

W tym czasie na kolonii w lesie, rozegrał się pierwszy dramat. Grupa młodocianych banderowców, przesycona nienawiścią do Polaków, próbowała wedrzeć się nocą do jednego z polskich domów. Gdy zaczęli wyłamywać drzwi, chłopak puścił przez nie serię z pepeszy. Jeden z bandziorów padł, a reszta przerażona uciekła. Po tym wydarzeniu, wszyscy Polacy opuścili kolonię w lesie. 

W pierwszych dniach września, poszła do Baszuków Maria Głowacka 5 z Gontowy i już nie wróciła. 
Pod koniec października - wspomina Maria Zaleska 66K - poszłam na noc do młyna zmielić zboże. Już było niebezpiecznie, ale ciągłe zagrożenie, oswoiło mnie z ryzykiem. Przy mdłym świetle lichtarza, siedziała ze mną Marynka Zawadzka 11 z Gontowy i Bartek Majktut 98B. Młyn obsługiwał Ukrainiec Tomko. Pomys wieczorem zaryglował drzwi i powiedział aby nikomu nie otwierać. Trochę później zaczęli dobijać się bandyci. Tomko zgasił światło i powiedział: "Kryjcie się". Łatwo powiedzieć, ale gdzie ? A tu na dodatek ciemno. Gdy się cofałam, wypadłam przez dziurę na koło młyńskie, a z niego do wody. Potłuczona i pokaleczona, siedziałam pod spodem do rana. O świcie niepodobna do człowieka, zdrętwiała, z trudem wgramoliłam się do młyna, gdzie pomogli mi jako tako dojść do siebie. Doprawdy nie wiem jak ja przeżyłam w tych warunkach. Marynka i Tomko byli Ukraińcami, więc im nie zrobili krzywdy. Od Tomka dowiedziałam się, że tej nocy spalili dom razem z żoną i córką Władka Pomysa na Kopani (kolonia Podlisek). Synowie obronili się w murowanej stajni. Tak oddały ducha, pierwsze ofiary banderowskiego ładu w Milnie. Bartka i ukrytych Pomysów, nie znaleźli.

Były to już wyraźne znaki czasu. Znaki nadciągającego nieszczęścia.


Aby uniknąć zaskoczenia, starzy frontowcy z młodzieżą, zorganizowali na obrzeżach wioski stałe placówki samoobrony i punkty wartownicze. Warty czuwały od zmroku do świtu. Trzymali je mężczyźni, młodzież i kobiety nie obarczone małymi dziećmi. 

W razie napadu, mężczyźni i chłopcy zajmowali punkty obronne, a kobiety i dziewczęta, ostrzegały ludzi zgromadzonych w domach. W sumie zadanie samoobrony sprowadzało się do powstrzymania pierwszego ataku i umożliwienie ludziom ucieczki.
Ukraińców szczególnie drażniła polska Bukowina i Gontowa. Te orle gniazda i bastiony polskości, od dawna spędzały im sen z powiek. W końcu stało się to, co musiało nastąpić w tych warunkach.

14 września około godziny 20, banda wdarła się do Gontowy. Zaatakowali zgodnie przewidywaniami od granicy, ze strony wsi Baszuki. Gdy placówki zaalarmowały wieś strzałami, ludzie wpadli w panikę. Każdy pędził przed siebie. Nasza ulica - wspomina Genowefa Szeliga 7 - uciekała na górę i do kościoła. Zrobiło się widno od kul zapalających. Ja przewróciłam się i zgubiłam mamę. Pobiegłam z innymi do kościoła. Dopiero później zrozumieliśmy, że kościół to żadne schronienie. Banderowcy mogli wyłamać drzwi, lub wrzucić przez okna granaty. Tej nocy spłonął jeden budynek.

Józefa Olszewska 64 z mamą już zasypiały, gdy zaczęli dobijać się do drzwi. Tato był na warcie - wspomina. Mama chwyciła mnie i wyrzuciła przez okno od tyłu. Natychmiast doskoczył banderowiec, ale zobaczył, że to dziecko (11 lat), więc wrócił pod drzwi. Nie wiedziałam co robić. Pobiegłam i kucnęłam pod chlewnią. Banderowcy po wyłamaniu drzwi, przystąpili do rabunku. Mama nim oni się włamali, też uciekła przez okno. Bandyci wyprowadzili świnię i zastrzelili. Krzyczeli, że mnie też zabiją, więc uciekłam w krzaki. W tym czasie wzmogła się strzelanina. Okazało się, że to mężczyźni z samoobrony zaatakowali bandytów i wyparli ich ze wsi.

Gontowa ponownie została zaatakowana większymi siłami, na Wszystkich Świętych. Tym razem nikt już nie krył się z kościele. Wszyscy od razu uciekali na Wielką Górę. Leciało dużo kul zapalających, ale nikt na to nie zwracał uwagi. Część ludzi przetrwała noc w skrytkach kamieniołomów, a część rozproszyła się w polu i lesie. Banderowcy i tym razem nie palili tylko rabowali. Tej nocy zginął Paweł Zaleski 73 i Jan Rożek 61.

Około 8 wieczorem już spałyśmy - wspomina Olszewska, gdy nagle rozległy się strzały. Do domu wpadł ojciec i krzyknął: "Uciekajcie, napad". Nim wybiegłyśmy z domu, tato już był za stodołą, gdzie zobaczył gromadzących się bandytów. Bez chwili namysłu rzucił w nich granat. Rano była tam duża kałuża krwi. My pobiegłyśmy z mama do środka wioski, gdzie zgromadziło się dużo ludzi. Mówili, że wieś jest otoczona, ale wolne jest przejście przez górę. Ruszyłyśmy więc w tą stronę i przez pola dostałyśmy się do Bukowiny.

Z niepokojem oczekiwaliśmy listopadowej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. Napad banderowców na Milno w dniu naszego narodowego święta, był bardzo prawdopodobny. Zagrożona była oczywiście tylko Bukowina i Kamionka.

11 listopada 1944 roku (sobota), noc zapowiadała się bardzo ciemna. Mżył deszcz ze śniegiem i mrok zapadł wcześnie. Na punktach obserwacyjnych wystawiono wzmocnione warty. Wszystkim zalecono szczególną czujność. Około godziny 20, posterunki wyłapały podejrzane odgłosy z Miśkowego Błota i chlupot wody przy rzece. Natychmiast powiadomiono placówki i ludzi czuwających w mieszkaniach. Mężczyźni i męska młodzież zajęli stanowiska obronne.

Łąkami tyralierą skradali się banderowcy. Gdy przekroczyli rzeczkę, wystrzelili rakietę i z okrzykiem hurra, ruszyli na wioskę. W odpowiedzi nasze placówki otworzyły ogień. Zaterkotały karabiny maszynowe i pepesze. Polecały też granaty. Drogę od Wuzera zaryglował morderczym ogniem Krakowiak 144 z synem Władkiem. Z placówki krawcowej, przygwoździł bandziorów do ziemi Mietek Dec 4 z Józkiem Pawłowskim 80 i grupą wartowników. Mietek strzelał z ręcznego karabinu maszynowego, a reszta z automatów i zwykłych karabinów. 

Od stodoły Draganowej, teren ogrodów pokryli seriami karabinów maszynowych, Władek Letki 171 i Mikołaj Szeliga 10. Od Grzybków 19, dostęp do wioski zablokowała placówka Jana Zaleskiego 63, a od Deców 25, Antek Góral.

Bandyci zaskoczeni takim obrotem sprawy, zaczęli się wycofywać i ostrzeliwać wioskę kulami zapalającymi. Od Zakrzewskiej odezwał się moździerz. Zrobiło się jasno, bo od kul zapaliła się stodoła Jindruszkowa 22. Banda przegrupowała się, przesunęła w kierunku Paświska i zaatakowała z ogrodów: Rarogi - Barany. Tam od swojej stodoły, przywitał ich seriami z pistoletu maszynowego, Antoni Głowacki 32.

Ze względu na słabą obronę na tym odcinku, banda wdarła się do wioski, a jego okrążyła. W tej sytuacji Antoni puścił ostatnie serie z automatu, teren obrzucił granatami i wskoczył do stodoły. Banderowcy nie poszli za nim. Bali się. Podpalili budynek i czekali. Płomienie szybko się rozprzestrzeniły i sytuacja stała się dramatyczna. Chociaż wsunął się pod słomę przy samej ziemi, czuł, że lada moment zapali się na nim ubranie. Dym rozrywał płuca i widmo męczeńskiej śmierci było coraz bliższe. Gdy runęła część dachu, bandyci orzekli: "Już po nim" i odeszli. Natychmiast wyskoczył w łęty ziemniaczane okrywające kopiec z ziemniakami i przetrwał tam do odejścia bandy.

Obronę Bukowiny trafnie skoncentrowano na odcinku spodziewanego ataku: od Miśkowego Błota. Miała ona powstrzymać napastników i umożliwić ludności ucieczkę. I to się udało. Nie było sił ani środków na obronę wioski.

Czas odparcia pierwszego ataku i przemieszczanie bandy, ludzie wykorzystali do ucieczki. Ułatwiały ją ciemności i to, że atak nastąpił tylko od północy. Ludność uciekła na południe do lasu. Tam skryła się w zaroślach i szuwarach.

My z Zawadzkimi, skierowaliśmy się na ogród. Ponieważ płonęły już niektóre budynki, babcia wróciła do obory i mimo protestów mamy, zabrała krowy. Gdy doszła do sadu, wybuchł w nim pocisk z moździerza, a ulicą biegli banderowcy. Chwilę wcześniej, mama poleciała do ciotki Zając 71, sprawdzić czy już uciekła. Gdzież tam, spały jakby się nić nie działo. Obudziła ich, pomogła ubrać dzieci i szybko dołączyła do nas. Takim kompletem, jako jedni z ostatnich, ruszyliśmy przez ogrody w kierunku lasu. Zatrzymaliśmy się przy jeziorze Szylingowym, gdzie w zaroślach i oczeretach, było już pełno ludzi. Najwięcej kłopotów sprawiały zmarznięte i przemoczone dzieci. Płacz mógł ściągnąć bandę. Na szczęście zagłębienie terenu, tłumiło te odgłosy.

Grupą wyszyliśmy na wyżej położone pola przy gościńcu, aby zobaczyć jak wygląda wioska. Widok był przerażający. Przed nami rozciągał się długi wąż ognia. Olbrzymie płomienie strzelały w ciemną przestrzeń, zewsząd dolatywał stłumiony ryk palącego się bydła, kwik świń i koni oraz wycie psów. Bandyci biegali z zapalonymi wiązankami słomy i podpalali kolejne budynki. Na chwilę kucnęliśmy, bo gościńcem galopował ktoś na koniu. Zaraz po tym znowu kucnęliśmy. Od wioski biegł z sapaniem człowiek. Był to Jan Zaleski 63. Gdy ochłonął, zaczął opowiadać. Trochę później wycofał się z placówki i gdy sprawdzał czy rodzina uciekła, na podwórzu osaczyli go bandyci. Rzucił w nich granaty i ruszył przez sad. Nim się pozbierali był już niewidoczny, a spóźnione strzały na szczęście chybiły.

Gdy tak staliśmy, nadleciał i okrążył wioskę samolot z zapalonymi światłami. Być może sprawdzał czy podopieczni realizują ustalone zadanie.

Rano z kryjówek zaczęli wyłazić zmarznięci ludzie z trzęsącymi się z zimna i strachu dziećmi i ostrożnie podchodzić do wioski. Z trzaskiem waliły się jeszcze niektóre dopalające konstrukcje. Z lękiem kierowali się do swoich zagród. To co zastali mogło porazić najsilniejszych. Oto nadludzkim wysiłkiem dźwignięta z ruin wieś, znowu zamieniła się w pogorzelisko. 20 lat ciężkiej pracy i wyrzeczeń, dorobek życia, zmienił się w kupkę popiołu. Mężczyźni nie wstydzili się łez. Tymi twardymi, odpornymi na przeciwności ludźmi, wstrząsał szloch. Widok dopalających się budynków, zwęglonych oraz popękanych zwierząt, trupy ludzkie, ścielące się dymy i swąd spalenizny, lament kobiet i płacz przerażonych dzieci, to obraz, który pozostanie w pamięci do końca życia.

Kamionka stawiała mały opór. Banda wkroczyła tam od zaguminek i Zakrzewskiej 1K, sukcesywnie posuwała się w głąb wioski i rabowała. Pierwsza grupa wynosiła dobytek na drogę, a druga ładowała na wozy. Ze względu na mieszany charakter przysiółka, tylko wybrane budynki i zagrody zostały spalone.

W każdym domu ukraińskim, tej nocy paliła się lampa. Był to znak rozpoznawczy. Ponadto miejscowi byli przewodnikami.

Tej nocy zginęło 14 osób: 11 w Bukowinie i 3 w Kamionce. Krakowiak 144B bronił się do końca i zginął z całą rodziną. On z synem zostali zastrzeleni na podwórzu, a żona z dwiema córkami, zakłute nożami przy kiernicy koło Wuzera 2B.
Maria Baran 22B, też zginęła z całą rodziną. Udusiła się z trójką dzieci w piwnicy spalonej stodoły. Pozostali to pojedyńczo zastrzeleni w czasie ucieczki, lub złapani i zamordowani.

Dzicz spaliła w czasie napadu około 100 budynków w Bukowinie i 30 w Kamionce. W większości budynków spaliły się również zwierzęta.

W niedzielę przed południem, zjawili się przedstawiciele władz. Szef NKWD Kiriczenko i Przewodniczący Regionu Rozdolańskij przeszli przez wieś, obejrzeli pogorzelisko, pokiwali głowami i odjechali. Kiryczenko napewno wiedział o planowanym napadzie na wioskę, bo wszędzie miał swoje wtyczki, natomiast Ukrainiec Rozdolańskij współpracował z UPA.

Jan Zaleski 63B gdy rano wrócił do domu, na podwórzu znalazł dużą kałużę krwi. Wiedział, że banderowcy nie darują mu jatki, jaką zrobił im granatami. Ponadto zbyt ważną rolę odgrywał we wsi, więc szybko na niego zapolują. Nie wystarczy im satysfakcja, że wszystko mu spalili. Następnego dnia wynajął furmankę i z rodziną wyjechał do Tarnopola. Była to ryzykowna wyprawa, bo droga prowadziła przez ukraińskie wioski. Dawała jednak większe szanse przeżycia, niż na miejscu. Na wszelki wypadek pod siedzenie wcisnął pepeszę i parę granatów. Nie chciał, jak później wszyscy, przenosić się do Załoziec. Bał się, że mogą go tam łatwo odnaleźć i gdzieś na uboczu zastrzelić.

Końcowym aktem tej apokalipsy, był zbiorowy pogrzeb. Zamordowanych złożono do naprędce skleconych trumien, Krakowiaka z rodziną do szafy i sznur wozów w otoczeniu rodzin i sąsiadów, wyruszył z Księdzem Markiewiczem pod kościół, a następnie na cmentarz. Gdy dobiegała końca żałobna ceremonia, z lasu posypały się strzały. Wieczne odpoczywanie racz im dać Panier30;, zamarło wszystkim na ustach. W pośpiechu zasypano groby, ludzie wskoczyli na wozy i galopem wrócili do wioski. Bandyci uważający się za chrześcijan, nawet martwym nie dali spokoju. Nie pozwolili dokończyć chrześcijańskiego obrządku. Nie ma wątpliwości, że poziom cywilizacyjny i kulturowy tych ludzi, nie różnił się od poziomu zastępów czerni Chmielnickiego.

Był to ostatni i chyba jedyny tego rodzaju pogrzeb, na naszym cmentarzu. Później zamordowanych grzebano we wsi.


Różne dramaty rozegrały się tej nocy. Najtragiczniejsze chwile przeżyli zamordowani, ale oni zabrali swoje tajemnice do grobu. Wielu zajrzało śmierci w oczy lub otarło się o nią. Wszyscy bez wyjątku przeżyli szok psychiczny i moralny. Ta noc pozostawiła trwały ślad na psychice każdego z nas. Podważyła też wiarę w człowieka i zburzyła jego dotychczasowy wizerunek. Ludzie niechętnie wskrzeszają godziny grozy. Są one wciąż żywe, a poruszone jak cierń uwierają. A oto kilka przykładów przeżyć uczestników nocy śmierci i zagłady.

Mieczysław Dec 4B, (17 lat), Rogoziniec.
Gdy wyskoczyłem na podwórze, banderowcy już nacierali. Puściłem z erkaemu kilka serii na stojąco, a następnie z Józkiem Pawłowskim 80 wskoczyliśmy do okopu i rozpocząłem regularny ostrzał. Józek strzelał z kbk i pomagał mi ładować talerze. Stąd strzelał też Edek Prus, Józek Pączek 5 i inni wartownicy. Obok terkotał karabin maszynowy Krakowiaka 144. Banda zaległa, ale po pewnym czasie z głośnym urra, znowu ruszyła do przodu. Na stanowisku wypróżniłem trzy magazynki. W ostatniej chwili z bratem i babcią, ukryliśmy się w wykopie pod zwałem gałęzi. Ledwie zamaskowałem właz, na podwórze wpadli banderowcy. Obserwowałem jak plądrowali budynki i ładowali dobytek na wozy. Po wyjeździe kolumny obładowanych wozów i wymarszu bandy w kierunku Kamionki, pobiegliśmy do siostry Milki Zaleskiej 61. Stała z płaczącym Jasiem i teściową na podwórzu. Napad przetrwały w piwnicy. Miały szczęście, że dom nie został spalony. Obok płonęły budynki Czyrwińskich 62. Zdążyliśmy jeszcze wypuścić zwierzęta i wynieść parę worków zboża. Zewsząd dolatywał ryk płonących zwierząt, wycie psów, trzask walących się konstrukcji i huk płomieni. Udało nam się również ugasić jak raz zapalający się od sąsiednich, dom Tekli 9 oraz zwalić bosakami płonącą strzechę z budynku Botiuka 13.

Wycofującego się z tej placówki Józka 80,ogłuszył pocisk z moździerza. Za Władkiem 76 i Longinem 74, na oświetlonym płomieniami ogrodzie, puścili serię, więc upadli w błoto. Następnie chyłkiem polecieli w kierunku cmentarza. Wrócili rano. Widok był straszny - wspomina Władek. Dopalały się budynki, wszędzie snuły się dymy, a przy zgliszczach lamentowali zrozpaczeni ludzie. Pod krzyżem u sąsiadów leżał zabity Mikołaj Maliszewski 3, Krakowiak 144 z synem na swoim podwórzu, a jego żona z córkami zasztyletowane przy kiernicy koło Wuzera.

Franciszek Majkut 68B, (13 lat), Pacholęta.
Po 2-3 godzinach czuwania u Prasoły 12, do mieszkania wpadła wartowniczka z wiadomością, że koło rzeki słychać chlupot wody. Władek Letki 171 i Mikołaj Szeliga 10 chwycili karabiny maszynowe i wybiegliśmy za stodołę. Władek ustawił karabin i puścił serię w kierunku rzeki. Banderowcy wystrzelili rakiety i z silnym obstrzałem ruszyli do przodu. Po następnej serii zablokowała się taśma. Chociaż poprawiał wciąż mu się zacinała. Mikołaj strzelał z bębenkowca, ale miał tylko jeden magazynek.
Stąd przez drogę polecieliśmy do murowanej stajni Bogacza 67, gdzie skryło się dużo kobiet z dziećmi. Na szczęście ktoś rozsądny krzyknął aby uciekać i wszyscy ruszyli na ogrody. Bogacz jęczał, że nie zostawi dobytku, ale zgromiła go żona i popchnęła za innymi. Ponieważ pożar się rozprzestrzeniał, mama wróciła wypuścić zwierzęta i przy nich została, bo na podwórze wpadli banderowcy. Miała szczęście, że nie weszli do środka i budynku nie podpalili. Dom spłonął. My przetrwaliśmy noc przy Syrotiukowym jeziorze. Rano zastałem zrozpaczoną mamę przy zgliszczach. Obok dopalał się dom sąsiadów. Zdesperowany stary Hawryszczak powiedział do wnuka: "Chodź Jasiu, chociaż zagrzejemy się przy naszym domu"

Antoni Góral 40B, (15 lat). Gorzów.
Na placówce u Deca 25, trzymałem wartę z kobietami. Tylko ja miałem pepeszę. Gdy rozległy się strzały, wyskoczyłem na ogród wypróżniłem wszystkie magazynki oraz wyrzuciłem granaty jakie miałem przy sobie. Wyraźnie słyszałem komendy banderowców: "W lewo! Przechodzić w lewo". Było to przesuwanie bandy w kierunku Rarogi - Barany. W ostatniej chwili przeskoczyłem przez ulicę i poleciałem do lasu. Koło kościoła byli już banderowcy.

Maria Mazur (Stolf) 33B (16 lat). Brójce.
Z Marysią Berezichą 31, byłyśmy wówczas u Pawlów 24. Po pierwszych strzałach, ruszyłyśmy do domu. Nad nami przelatywał rój kul świecących. Ja, jej rodzina i Głowacka 32 z synem, ukryłyśmy się w naszej piwnicy pod stodołą. Przyleciała też któraś od Zadrogi 57 i wrzuciła tobół z pościelą. Zauważył to banderowiec. Otworzył piwnicę i krzyknął; "Wychodzić bo wrzucę granat ! Liczę do trzech". Wyszłyśmy. Gdzie mężczyźni ? Od wiosny na wojnie, odpowiedziałam. Dołączył do nas złapaną rodzinę Mateuszków 34. Ich ojca zastrzelili. Cały czas robił dużo hałasu. Krzyczał, że tu Ukraina, a my już dawno powinniśmy być za Sanem. Podpalił stodołę i oborę, ale wcześniej podpowiedział żeby wypuścić zwierzęta. Poszedł też z Józiem Berezijów, wypuścić ich krowę z płonącego budynku. Później gdy wozy i banda przesunęły się dalej, kazał nam wejść do domu, siedzieć cicho i nie zapalać światła. Myśleliśmy, że podpali budynek razem z nami, a on po prostu poszedł za oddalającą się kolumną. Uczestniczył w tym strasznym dziele, ale nie przestał być człowiekiem. Dzięki niemu, przeżyło w naszej grupie 13 osób. 

Władysław Marcjasz 120B (18 lat), Pacholęta
Ukryliśmy się z innymi, w austriackim bunkrze na łanie. Małego Stacha opatulonego w pieluchy, mama trzymała na rękach. Zimno, ból czy mokro spowodowało, że zaczął płakać. Mama potrząsa zawiniątkiem, a on płacze coraz głośniej. Głos w ciszy nocnej słychać z daleka. W pewnym momencie tato nie wytrzymał nerwowo i powiada do mamy: "Maryna duś, bo jak banderowcy usłyszą, wszyscy zginą". Nakładliśmy na mamę trochę łachów aby stłumić płacz i na szczęście, dziecko stopniowo ucichło. Teraz trąci to groteską, ale moja rodzina przeżyła dramat. Okoliczności wymusiły na ojcu barbarzyńską decyzję. 

Maria Letka 164B (35 lat), Dębno Lubuskie
Poszłam wówczas na nocleg do kuzyna Sobka Głowackiego 83. Jego żona była Ukrainką, więc sądziłam, że tam nie przyjdą. Syn Stach miał przestrzeloną noge. Codziennie musiałam go na plecach nosić z Okopu do wioski i nocować w ciepłym pomieszczeniu. Jak zrobił się ruch, mój i jej Władek schowali się na strychu. Sobek z dziadkiem też gdzieś się ukryli. Stach leży, a ja truchleję ze strachu. Na dodatek świeci się lampa i widać kto jest w domu. Zgaś lampę, powiadam do Hapki. Niech się świeci odpowiedziała i zaczęła się głośno modlić. W tej krytycznej sytuacji, musiałam wyjść na dwór. Gdy wracałam, jakiś drab zastąpił mi drogę. Ty kto? pyta. Zaniemówiłam. Dopiero po chwili wykrztusiłam "ja". Widocznie uznał, że jestem Ukrainką, bo skierował się na drogę, a ja na miękkich nogach do domu. Były to najdłuższe i wówczas myślałam, że ostatnie chwile w moim życiu.

Józef Krąpiec 152B (14 lat), Pacholęta
Jak usłyszałem strzały, chwyciłem pepeszę, a siostra Mańka torbę z magazynkami i ruszyliśmy z Paświska na odsiecz wiosce. W drodze zatrzymał nas Ficzko 159. Gdzie gonisz - syknął. Co z tym zrobisz nawale? r Chowajcie się. Ukryliśmy się z rodziną sąsiadów, w schronie zamykanym klapą z krzaczkiem. Po chwili zaczęliśmy się dusić. Zabrakło powietrza. Wystawiona rurka wentylacyjna, nie wystarczała na tyle osób. Musieliśmy otworzyć klapę. Na szczęście banda nie weszła na Paświsko.

Bronisław Krąpiec 116K (10 lat) Myślibórz
Z mamą pobiegliśmy do stryjka Stacha 42. Ich już nie było. Schowaliśmy się do ich piwnicy w podwórzu, ale ktoś wskazał. Banderowiec otworzył drzwi i krzyknął: rWychodzić bo wrzucę granatr1;. Wyszliśmy. Wy kto ? Drugi zamaskowany coś mu szepnął na ucho. Kazał nam iść do domu. Banderowcy wynosili dobytek na drogę i ładowali na wozy. Nas nie zaczepiali. Widocznie czołówka decydowała kogo zabić, a komu darować życie. Nasz dom już ogołocili. Jak raz zastrzelili świnię i ładowali na wóz. Jeden z nich zdarł mi z nóg trzewiki. Następnie podpalili budynki i poszli dalej. Udało się nam jedynie wypuścić zwierzęta. Życie uratował nam ten zamaskowany, miejscowy. Być może tato złożył mu kiedyś złamanie kości i tak się odwdzięczył.

Antoni Dec 127K (16 lat) Rogoziniec
Po krótkim obstrzale, grupą wycofywaliśmy się do ulicy. Tam stało już pełno miejscowych Ukraińców. O idą nasi, odezwały się głosy, gdy przechodziliśmy przez drogę. Zmyliła ich ciemność i to, że byliśmy uzbrojeni. Przez ogrody dotarliśmy na kapustniki, gdzie przetrwaliśmy do rana.

Większość Polaków z Kamionki uciekła na łąki, kapustniki i rozproszyła się po polach w kierunku Parcelacji. Marysia Zaleska 66K, przeleżała kilka godzin w błocie, pod łętami ziemniaczanymi na skarpie Moskałychy. Przy niej kolumna obładowanych wozów, rozdzielała się w kierunku Krasowiczyny i Baszuków.

Dramat przeżył Władek Pawłowski 8K (15 lat). Pod jesień w czasie szamotaniny, nieumyślnie zastrzelił młodą Ukrainkę. Wydali na niego wyrok śmierci. W czasie napadu, dostał się w okrążenie. Aby uniknąć męczeńskiej śmierci, zdecydował się na desperacki krok: wskoczył otworem zsypowym do piwnicy płonącego domu. Banderowiec strzelił w otwór i ranił go w nogę. Granatu nie wrzucił, bo skróciło by to Władkowi męki duszenia się w kłębach dymu. Wleźć też się bał, bo Władek był uzbrojony. Banda uznała, że najlepiej jak tam zostanie i wolno skona. A jednak cuda się zdarzają. Przeżył.

Edward Prus pisze, że autorem tego strasznego dzieła, był szef sztabu podolskiego okręgu wojskowego rLisoniar1;, major Włodzimierz Jakubowśkyj ps.r1;Bondarenkor1; z Załoziec, przedwojenny oficer polski.
Narada w sprawie napadu odbyła się na Wszystkich Świętych, w Gajach za Rudą koło Załoziec. Akcję zatwierdził na 11 listopada, dowódca "Lisonii" Omelian Polowyj. Jakubowśkyj skoncentrował kureń rizunów składający się z 2 sotni w Baszukach, skąd 11 listopada wieczorem, wyruszyła wyprawa na zagładę Bukowiny i Kamionki.

Bondarenko osobiście dowodził sotnią, atakującą Bukowinę od Miśkowego Błota. Na ogrodach pod silnym ogniem karabinów maszynowych, pepesz i kabeków, poniósł dotkliwe straty. W czasie ataku, od kul naszych obrońców zginęło 26 upowców, a on został ranny. Zanotował to w rocznym sprawozdaniu, prowidnyk OUN z Załoziec, "Żur".

Kamionkę grabiła sotnia, dowodzona przez Fedorowskiego z Tarnopola. Banderowcy byli podzieleni na trzy grupy: pierwsza mordowała, druga grabiła, a trzecia paliła. Wśród rabusiów przeważały kobiety i wyrostki. 

Po napadzie, małe grupy regularnie plądrowały i grabiły wioskę. Nie było mowy o spaniu. Ludzie zgromadzeni w nieopalonych domach, trwali na ciągłym czuwaniu. Każdy dom wystawiał swoje warty. Dzieci spały w ubraniach, a dorośli drzemali przy nich na siedząco. Po wiosce krążyły sfory psów, które zbiegały się z okolic do padliny spalonych zwierząt. Na szczęście zamarzniętej, bo w międzyczasie chwycił mróz. Przy każdym podejrzanym odgłosie, matki porywały śpiące dzieci na ręce i pędziły przed siebie, aby skryć się w ciemnościach nocy. Starsze wyrwane ze snu, chwytały się matczynych spódnic i potykając się o grudy, biegły za nimi. Dorośli nie spali normalnie od dawna, bo w każdej chwili spodziewaliśmy się napadu. Na placówkach już od września regularnie zmieniały się warty.

Swoboda zachowania się banderowców, była zadziwiająca. Poczynali sobie tak, jak by po za nimi, nikt nie sprawował tu władzy. Od jesieni czuli się zupełnie bezkarni.

Rosjanie tłumaczyli to brakiem sił, bo prowadzili wojnę. Ale o swoje interesy dbali. Gdy mieszkaliśmy w Załoźcach, jakiś Ukrainiec zastrzelił oficera rosyjskiego w Czystopadach. Rosjanie w odwecie przykryli wieś ogniem z działa. Uznali zbiorowa odpowiedzialność. Pokazali, że są w stanie poskromić bandę, nawet z zastosowaniem metod z arsenału UPA. Ta zbrodnicza władza była bezwzględna, ale Ukraińcom do czasu pobłażała, bo wykonywali za nią brudną robotę.

Nam powiedzieli, że jeśli chcemy ratować życie, powinniśmy przenieść się do Załoziec i tam załatwiać dokumenty na wyjazd do Polski. 

Banda Panoszyła się wszędzie i robiła co chciała. Na Krasowiczynie koło rSelradyr1;, powiesili na wierzbie Agnieszkę Dec (z domu), żonę Ukraińca. Wywlekli ją z domu nocą. Nie pomogły protesty i błagania teścia Ukraińca. Mąż był na wojnie. Dali kobiecie jedynie czas, na rozpaczliwe pożegnanie z dziećmi. Przyczepili do niej kartkę: "Za język". Prawdopodobnie była to kara, za ostrzeżenia Polaków. Dzielna kobieta uratowała może wiele rodzin polskich i zapłaciła za to najwyższą cenę - oddała życie i osierociła dzieci. Milcząc mogła przeżyć w ukraińskiej rodzinie.

Na początku Krasowiczyny od strony Kamionki, mieszkały dwie polskie rodziny Kułajów. Którejś nocy banderowcy chwycili żonę jednego z nich i w bestialski sposób zamordowali. Wyrwali jej język, wydłubali oczy, obcięli uszy i darli pasy skóry. Kobieta krzyczała wniebogłosy i wzywała na pomoc wszystkie świętości dopóki nie skonała w męczarniach, a bestie w ludzkiej skórze pastwiły się nad nią. Wszystko słyszała ukryta siostra Kułaja. Jej na szczęście nie znaleźli, bo zginęła by tak samo.

Dziewiątego grudnia ponownie zaatakowali Gontowę. Tym razem w dzień, około godziny piętnastej. Czuli się już panami tego terenu i wyczuwali wyraźne błogosławieństwo rosyjskich władz. Do tej pory nie napadali w dzień. Na szczęście warty czuwały i w porę ostrzegły. Ucieczkę ułatwiała lekka mgła.

Józefa Olszewska 64G. Prążeń.
Mama usłyszała ruch, więc wyszła zobaczyć co się dzieje. Przebiegająca kobieta krzyczała: rUciekajcie, bandycir1;. Zaraz pobiegłyśmy za sad, ale mama wróciła jeszcze po chustkę. Ja czekałam. Gdy dołączyła, ruszyłyśmy pod górę. Za nami biegło już dwóch banderowców. Zaczęli strzelać. Mamę trafili w nogę więc się zatrzymała. Ja biegłam dalej. Gdy się obejrzałam, zobaczyłam mamę pochyloną, a nad nią stał bandyta. Dogoniła mnie sąsiadka i obie uciekłyśmy na górę, do kryjówki w skale. Było tam pełno ludzi i tato. Gdzie mama ? Chyba zamordowana bo bandyci ją złapali. O świcie znalazł ją martwą i bez butów. Mama zginęła w strasznych mękach. Wbili ją na pal. 

To barbarzyństwo przekracza granicę ludzkiego rozumu. Nawet Tatarzy mieli swoją godność rycerską i nie wbijali kobiet na pal. Nawet ci, uznawani za dzikusów ludzie, wyczuwali granicę obowiązującą istotę ludzką i nie przekraczali jej. Dzicz hajdamacka nie uznawała żadnych granic. Ci niby ludzie, ba chrześcijanie, po nabożeństwie w cerkwi wyruszali na rzeź i dopuszczali się czynów, które zaszokowały świat.

W tym napadzie Pączka Mikołaja 54G związali, obłożyli słomą i spalili.

Okoliczne sioła, tak jak sobie sowieci życzyli, szybko pustoszały. Ludzie z resztkami dobytku, a wielu bez niczego, przenosili się na kwatery do Załoziec. To miasteczko zamieniło się w zatłoczony do granic możliwości obóz. W każdym domu liczba osób co najmniej się potroiła. Nawet Ukraińcy musieli przyjąć zbiegłe rodziny polskie. Ludzie spali pokotem na rozkładanej słomie, a posiłki gotowali na zmianę. O dokładnym myciu nie było mowy. Ponieważ temperatura spadła poniżej zera, część rodzin, które nie znalazły pomieszczenia dla zwierząt, mimo zagrożenia, trwało w domu. Niektórzy mieszkali w Załoźcach i codziennie chodzili (7 km) robić obrządek przy zwierzętach trzymanych w Milnie.


22 grudnia łuna ognia objęła Gontowę. Ponieważ poza budynkami nic nie zostało, banda postanowiła unicestwić wioskę. Zlikwidować to polskie gniazdo, do którego do końca nie wcisnęła się ani jedna rodzina ukraińska. W tym napadzie zginęło kilka osób, a wieś prawie doszczętnie spłonęła i zakończyła żywot.

Byłam jeszcze z mamą w Gontowie, wspomina G. Szeląga, choć dużo przeniosło się już do Załoziec. Wieczorem gromadziliśmy się w środku wioski pod górą i na zmianę trzymaliśmy wartę. Każdy podejrzany ruch wyganiał nas z ciepłego domu na mróz. W ten pamiętny wieczór gdy padły pierwsze strzały, ruszyłyśmy przez górę pod las. Tam patrzymy, a z krzaków wychodzi mężczyzna. Bandyta, bo kto inny mógł być w lesie. Ale słyszymy woła po polsku: "Chodźcie bliżej, nie bójcie się". Okazało się, że to Szczepko Olejnik 62K. Jak raz był w Gontowie i uciekając dotarł tu chwilę przed nami.

Patrzyłyśmy na płonącą wieś, jak ogień się rozprzestrzenia i pożera nasze domy - jak kona nasze sioło. Sioło które niedawno zaleczyło ostatnie wojenne rany. Stałyśmy jak porażone, nie zdolne do płaczu, ale łzy same toczyły się po policzkach.

Gdy płomienie objęły całą wioskę, nadleciał samolot i dość długo krążył dookoła tego strasznego ogniska. Stąd drogą przez pola, poszliśmy do Bukowiny. Na pogorzelisko wróciłyśmy rano. Tej nocy Maciej Zawadzki został spalony w szopie, Stefcia Szeliga w domu, a Rozalii Miazgowskiej obcięli głowę i wbili na sztachety ogrodzenia.

Ten samolot to nie przypadek. Taki sam krążył wokół Bukowiny i Kamionki w czasie napadu 11 listopada. Nasuwa się więc prosty wniosek: władze wiedziały o mających nastąpić napadach i banderowskich decyzjach spalenia wsi. Na pewno robił zdjęcia i gromadził dowody zbrodni. 

Po tym napadzie, Gontowa całkowicie opustoszała. Ostatni jej mieszkańcy również przenieśli się do Załoziec, podobnie jak polska ludność Milna. Dorośli jeździli jeszcze po ukryte zapasy żywności i paszę, ale na noc wracali do miasta.

Dwa dni po spaleniu Gontowy, kilka furmanek pojechało na pogorzelisko po zakopane zapasy. M.Miazgowska i B.Olszewska chciały ponadto przekazać ocalały sprzęt i trochę zboża krewniaczkom z Ditkowiec, które wyszły za Ukraińców. Po załadowaniu dobytku, wyruszyły w drogę. Wyprawa wydawała im się bezpieczna. Był dzień a w grupie żony Ukraińców. Pod lasem natknęły się na banderowców. Wywiązała się ostra wymiana zdań. Szczególnie pewnie stawiała się Burdyniuk. Pierwszy strzał oddali właśnie do niej, a następnie pozostałe zasztyletowali. Kobiety rozpoznały ich. Hania Bieniaszewska prosiła Iwanie nie zabijaj, ale ci ludzie nie znali już uczucia litości. Dziewczyna pokaleczona długo jęczała, nim w bólach skonała. Burdyniuk była ranna, wszystko słyszała i później opowiedziała o tych potwornościach.

Strzały do kobiet usłyszał Maciej Szeliga 74. Jak zobaczył zbliżających się banderowców, zaczął uciekać przez sad. Zastrzelili go gdy przełaził przez płot. Wisiał tam do wiosny. Tak opisał te zdarzenia Władek Bieniaszewski 76G.

Tuż po zastrzeleniu Macieja, rabusie otoczyli na podwórzu rodzinę Szeligów 69 (Tomasz, Anna, Eugeniusz) i trzy sąsiadki. Bandyci doskoczyli do kobiet i zapytali: "Wy Polki?". Tak, odpowiedziała Anna. Padł strzał i kobieta osunęła się na ziemię. Gienkowi kazali zdjąć wojskowy pas. Gdy między nimi wywiązała się kłótnia kto ma go wziąść, chłopak wycofał się za budynek i opłotkami uciekł do Milna. Tomkowi kazali zdjąć filcowe buty, ale przy zdejmowaniu oderwała się podeszwa, więc zrezygnowali z nich. Przełożyli tylko na swój wóz przed chwilą wykopany kuferek oraz worki ze zbożem i odjechali. Tomek pochował żonę na pogorzelisku stodoły. Już nikt po tym nie odważył się pojechać do wioski. Jest to relacja Jana Szeligi. Znał to z opowiadania ojca i brata. On w tym czasie był na wojnie.

W wigilię zostałem z mamą w domu. Noc przetrwaliśmy w piwnicy spalonego budynku. Tej nocy grupa banderowców wyprawiła się na plebanię. Przy ulicy u Rarogów 32, chwycili Piotra Czaplę 57, który pilnował śpiących w mieszkaniu kobiet i dzieci. Musiał się zdrzemnąć skoro ich nie zauważył. Razem z nim weszli do mieszkania. O dziwo dali się ubłagać i darowali im życie pod warunkiem, że nie pojawią się więcej we wsi. Mikołaj Baran 162, jak raz stał na warcie od strony ogrodów i to uratowało mu życie. Mężczyznę na pewno by zastrzelili. Piotra zabrali, aby zaprowadził ich na plebanię. Od razu przypuścili szturm do głównego wejścia. Ponieważ nie udało im się sforsować mocnych drzwi, ruszyli pod boczne wejście od kuchni. Piotr wykorzystał to i uciekł. Ksiądz też otworzył frontowe drzwi, wybiegł na plac i poza kościół poleciał do ulicy. Przy dzwonnicy przewrócił się. Następnie drogą okrężną dotarł aż na ogród Hajdów 51. Tam ledwie dysząc, padł na kopcu ziemniaków. Obcego zauważył czuwający, ukryty gospodarz. Chciał strzelać, ale tknięty przeczuciem zawołał: Kto tam? Nie strzelajcie Józefie, to ja, ksiądz - usłyszał.

Ponieważ byłem ministrantem, rano udałem się do księdza. Pokazywał mi ograbioną i splądrowaną plebanię. Opowiadał też jak ucieczką ratował życie. 

Około godziny dziesiątej, w kościele zgromadziła się grupka ludzi. Ostatni raz wyprowadziłem księdza do ołtarza w naszej świątyni. Smutna była ta uroczystość pożegnalna, smutne święta, smutny ksiądz i gromadka przygnębionych ludzi. Pierwszy raz prawie pusty był kościół na Boże Narodzenie. Pierwszy raz nie rozbrzmiewał radosnymi kolędami. Ksiądz pożegnał uczestniczących w nabożeństwie parafian i prosił aby przenieśli się do Załoziec, bo już dość męczeńskiej krwi wsiąkło w tą ziemię. Zaufajmy Matce Bożej, a ona przeprowadzi nas przez to morze krwi i nienawiści i doprowadzi do jakiejś spokojnej przystani.

Nie zakończył jak zwykle na święta mszy kolędą, lecz wzniósł oczy na obraz w ołtarzu i zaintonował:
"Matko Najświętsza do Serca Twego"

W kościele rozległ się szloch i ze stłumionych łkaniem piersi wzbiła się skarga, a zarazem prośba:
"... i gdzież pójdziemy i gdzie ratunku szukać będziemy. Twojego ludu nie gardź prośbami..."
Ludzie wychodzili z kościoła przygnębieni, ale z nadzieją, że nasza Opiekunka pomoże nam, da spokojne noce, oddali widmo śmierci i przywróci dawną radość życia.

Na Sylwestra osiem nierozważnych kobiet, które zostały we wsi na noc, poszło spać do Ukraińców. Trzy do Syrotiuka 112, a pięć do Jacychy 88. Ktoś doniósł o tym banderowcom. Od Syrotiuka wyprowadzili Annę Czaplę 113 i Annę Bułę 67 z wnuczką Stefanią Zaleską do domu Czappów 113 i tam je zamordowali. Od Jacychy zabrali kobiety do Gałuszy 90. Anię Krąpiec 30 zastrzelili, Katarzynę Botiuk 13 udusili, a Katarzynę Krąpiec i Katarzynę Zaleską 61, zakłuli kosami.

Rano wszedł tam Ukrainiec Piotr Futryk 94, wyciągnął jednej z kobiet kosę z brzucha i powiedział: "Tak ludzie nie postępują". Był to uczciwy i szanowany człowiek. Jeden z nielicznych którzy nie dali się wciągnąć do rzezi.
Z tej grupy uratowała się tylko Anna Mazur 22, która wsunęła się pod łóżko. Bandytów chyba zaślepiło - wszędzie szukali a tam nie. Według jej relacji, wszystkie się gorąco modliły, a Katarzyna Krąpiec 30, wychodząc na egzekucję powiedziała: "No to chodźmy na tą naszą Golgotę".
Gdy rizuni wrócili, a usłużna gospodyni podała im wodę do obmycia z rąk krwi, jeden powiedział : "Ja nie muszę myć, ja swoją udusiłem".

Rano Hnatów osłupieli, widząc Annę wyłażącą spod łóżka. Jacycha powiedziała tylko: "Hanko, a Wy de buły?"

Przerażona i rozdygotana kobieta wyrwała się ze strasznego domu i półżywa pobiegła drogą do Załoziec.

Rodzina Berezijów 31, codziennie chodziła z Załoziec do domu, nakarmić, napoić i wydoić uratowaną z pożogi krowę. W mieście nie mogli dla niej znaleźć pomieszczenia. Na Sylwestra Annę z córką Marią, szarówka złapała we wsi i musiały zanocować. Chciały dołączyć do grupy kobiet udających się do Jacychy, ale ich nie wzięły. Uznały, że to zbyt duża grupa na jeden dom. Poszły więc na nocleg do spokrewnionych Ukraińców na Kamionkę. Rano wracając do domu, spotkały koło Wuzera biegnącą Annę Mazur. Trzęsąca się jeszcze ze strachu kobieta, opowiedziała im krótko o strasznym mordzie i poleciała dalej. Odmówiły dwie modlitwy: jedną za zmarłych, a druga dziękczynną za uratowanie życia. Już trzeci raz otarły się o śmierć: pierwszy raz 11 listopada u Rarogów 33, drugi w wigilię u Rarogów 32 i teraz trzeci.

Tej nocy na Kamionce banda zamordowała cztery osoby: Annę Dec 43, małżeństwo Dziobów (Mikołaj,Agnieszka) 58 i nocującego u nich Jana Majkuta 128. Annę zamęczyli powolnymi torturami. Miała wyrwany język, wydłubane oczy i liczne rany. Dziobów i Majkuta zamordowano w łóżkach.

Maria Zaleska 65K, cudem przeżyła tę noc. Nocowała u Ukrainki, kuzynki matki. Gdy przyszli po nią nocą (ktoś wskazał), kobieta błagała ich na kolanach, całowała po rękach i przywoływała wszystkie świętości. Udało jej się poruszyć jakąś ludzką strunę w tych zatwardziałych sercach. Darowali Marii życie. Drugi raz udało jej się wyjść cało spod bandyckiego noża. Pierwszy dramat przeżyła we młynie.

Był to ostatni mord w Milnie. Tych 9 bezbronnych kobiet, w tym 2 młode dziewczyny, oraz 2 mężczyzn, złożyło ostatnia ofiarę krwi i życia ojczystej ziemi.

Gontowa taką ofiarę złożyła w wigilię Bożego Narodzenia. W sumie w Milnie zginęło 35 osób: 22 z Bukowiny, 9 z Kamionki, 2 z Podlisek i 2 z Krasowiczyny. Gontowa zamknęła swoje straty liczbą 19 osób, w tym 3 Gontowianki z Ditkowiec.

Liczba ofiar była by znacznie większa, gdyby nie ciągłe czuwanie na punktach obserwacyjnych i nasłuch. Decydująca w tym była oczywiście obrona wioski w dniu głównego napadu, 11 listopada 1944 roku.

Ten rok zakończył dzieje polskiej części Milna i Gontowy, choć ostatni mieszkańcy obydwóch wsi, wyjechali na zachód dopiero wiosną w kwietniu 1945 roku.

24 grudnia dla Gontowy i 31 grudnia dla Milna, można uznać za daty ostatecznego opuszczenia wsi przez Polaków.

Mimo zagrożenia, ryzykanci jeździli po zapasy żywności i paszę, nawet po Nowym Roku.

Maria Baran (Kulpa) 76K. Stary Łom - wspomina. Po Nowym roku pojechałam z ojcem do domu, aby zrobić pranie i upiec chleb na wyjazd. Złapał nas wieczór i musieliśmy zanocować. Tato gdzieś się ukrył, a ja poszłam do krewniaków Ukraińców. Leżę ale oka nie mogę zmrużyć ze strachu. Po północy usłyszałam strzały, a trochę później ktoś puka do okna. To już koniec - myślę. Żeby choć od razu zabili i nie męczyli. Na szczęście był to tato. Chodźmy bo chyba babkę zabili. Zastaliśmy ją żywą ale przerażoną. Przykładali jej lufy do głowy, aby powiedziała gdzie jesteśmy. Ze złości potłukli szyby, naftą polali chleb, podpalili bieliznę i zabili psa. Uratowało ją ukraińskie pochodzenie, a nas to, że nie wiedziała gdzie byliśmy ukryci.

Tuż przed ewakuacją, z ciotką Kupkową 138K i Marysią Taćczyną 139K, pojechałyśmy po paszę dla zwierząt. Też zeszło nam do wieczora i z duszą na ramieniu wracałyśmy o zmroku. Pod Blichem chłopiec ukraiński ostrzegł nas, że dalej stoją banderowcy. Co robić? Ni do przodu ni do tyłu. Podjęłyśmy desperacką decyzję. Ja z ciotką wcisnęłyśmy się w słomę, a Marysia pociągnęła batem po koniach i z kopyta ruszyła do przodu. Rozstąpili się. Zmyliła ich pora. Polacy nie jeździli tak późno.

Przed wyjazdem, Antek Góral 40B poszedł do Mszańca, pożegnać się z ciotką Ukrainką. Nocą - wspomina - przyszło trzech banderowców. Kto to? To mój syn odpowiedziała. Rąbnął ją kolbą w piersi aż się zatoczyła. Dlaczego strzelałeś do nas 11 listopada w Milnie ? Nic nie odpowiedziałem, bo oni i tak już wydali wyrok. O moim pobycie, doniósł sąsiad ciotki. Skierowali się ze mną na Ditkowce. W lesie zatrzymali się na papierosa. Gdy zapalali i ogień trochę ich oślepił, wskoczyłem w krzaki i co sił w nogach pognałem przez las. Udało się. Wychodziłem z założenia, że lepiej zginąć od kuli, niż na torturach. Miałem szczęście. Nie trafili.

Większość Ukraińców akceptowała działalność UPA, ale nie wszyscy. W tym morzu bezprawia, przemocy i okrucieństwa, zdarzały się odruchy ludzkie. Przeżycie 13 osób u Rarogów 33B, czy Bronka Krąpca 11K z matką 11 listopada, dowodnie to potwierdza.

Do tej kategorii z całą pewnością należał Futryk 94B. Uczciwy i powszechnie szanowany człowiek. Swój sąd o rizunach wydał w mieszkaniu Gałuszy. Przy zamordowanych kobietach wypowiedział proste ale znamienne słowa: "Tak ludzie nie postępują".

Piotr Syrotiuk 129B, też nie zaakceptował rzezi. Wstąpił do Wojska Polskiego, a rodzinie polecił wyjechać z Polakami.

Tomko obsługujący młyn Pomysa, prawdopodobnie wiedział gdzie rodzina jest ukryta, ale nie zdradził chlebodawcy. Nie otworzył też od razu drzwi banderowcom i dał czas ukryć się Bartkowi i Marysi Zaleskiej. 

Milka Baran 75K, wracała wieczorem z Kamionki do Załoziec. Na Krasowiczynie spotkała znajomego Ukraińca, który gdy się zorientował dokąd zmierza, bez wahania zaprosił ją na nocleg. Ociąganie przeciął krótkim rChody!r1; (Chodź). Nocą przyszli banderowcy. Chcieli ją zabrać i zamordować, ale on zasłonił ją sobą i powiedział - "Wpered mene" (Najpierw mnie). Odeszli. Miał rozeznanie i wiedział, że nie doszła by wieczorem do Załoziec. Ratował ją z rozmysłem, choć nie spodziewał się za to pochwał od bandy. Był Ukraińcem ale z normalnym ludzkim odruchem.

Suchecka Maria (Małanka) 87B, mogła za ukrywanie Polaków zapłacić życiem. Na pewno się bała, ale nie mogła obojętnie patrzeć na poczynania banderowców i jak mogła ratowała niewinnych ludzi. Na Sylwestra w jej domu nocowała pięcioosobowa rodzina Pawłowskich 80B, a na strychu obory Piotr Czapla 113B. 

O skali zagrożenia, świadczy mord siedmiu kobiet w sąsiednich domach. O skali lęku z kolei, postawa Piotra. Siedząc na strychu, słyszał strzały. Wiedział, że Ukraińcy nie strzelali na wiwat. Rano gdy zobaczył mamę, Stefkę i babkę łuciową, zamordowane w swoim domu, tak się przeraził, że zdołał jedynie poprosić Futryka aby zajął się pogrzebem, zaprzągł konie, wskoczył na wóz i galopem odjechał do Załoziec. Nawet nie wie gdzie mama jest pochowana.

To tylko przykłady. Ukraińców którzy nie akceptowali działalności OUN i UPA było wielu, ale sterroryzowani milczeli. Na otwarty sprzeciw, decydowali się tylko najodważniejsi. Na szali stawiali swoje życie. Syna Nakonecznych z lasu, za ostrzeżenia Polaków, jakby na podkreślenie rodzaju winy, zabili strzałem w otwarte usta.



To czego Ukraińcy nie zrobili za okupacji niemieckiej, nadrabiali z nawiązką za władzy sowieckiej. Ta z kolei wszędzie silna, tutaj była bezradna. Nie mogła zabezpieczyć życia rodzinom tych, którzy razem z nimi walczyli na froncie.

Wiadomo było, że Polacy nie zechcą dobrowolnie opuścić ojcowizny, należało więc wywrzeć nacisk. Terror i zagrożenie życia, zawsze były skuteczne. Rosjanie na każdym kroku przypominali Polakom, że ich miejsce jest za Bugiem. Dawali też do zrozumienia, że na rozległych terenach Sybiru mają dużo miejsca. A nie były to czcze pogróżki. W tych sprawach sowieci byli prawdomówni. Dobrze pamiętaliśmy masową deportację Polaków na Sybir w latach 1940 - 1941. Kilka aresztowań i zsyłek do łagrów potwierdziło, że Rosjanie nie zmienili metod. Stalin się śpieszył. Chciał postawić koalicjantów przed faktem dokonanym. Przy tych zamierzeniach, wzmożona działalność UPA była mu bardzo na rękę.

Efekty tej strategii przerosły chyba nawet sowieckie oczekiwania. W styczniu pod urzędem ewakuacyjnym, stała już długa kolejka po karty ewakuacyjne i przydziały do transportu. Nie byli nawet w stanie dostarczyć odpowiedniej ilości wagonów do przewozu przesiedleńców. Wiele transportów pochłaniał im jeszcze front i nie mało wagonów potrzebowali, aby przewieźć do Rosji zdobycze wojenne.

W połowie stycznia 1945 roku, kolumna wozów ze skromnym dobytkiem, starcami i dziećmi oraz prowadzonymi za nią zwierzętami, wyruszyła na stację do Zborowa. Tam to wszystko wtłoczono do nie ogrzewanych towarowych wagonów i 20 stycznia pierwszy transport ruszył do Przemyśla. Wygnańców osiedlono w Buszkowicach, Batyczach, Bolestraszycach, Orzechowicach i Małkowicach.

30 stycznia, drugi transport odjechał w kierunku Tomaszowa Lubelskiego. Drugiego lutego zatrzymał się w Bełżcu. Ludność została rozlokowana w Łosińcu, Wólce Łosinieckiej, Kunkach, Pasiekach, Korhyniach, Rogóźnie, Zabałdach (Sabaudia) i Majdanku. Trzeci transport który dotarł do Bełżca 15 lutego, osiedlono głównie w Wierszczycy i Jarczowie.

Trzeba przyznać, że trzy pierwsze transporty były sprawnie obsłużone. Wszy nas dopadły, ale nie poucztowały długo. Resztę Polaków z Milna i Gontowy, przetransportowano na stację w ostatnich dniach stycznia i w lutym. Tam na rampie pod gołym niebem, w nieludzkich warunkach, o głodzie i chłodzie, czekali dwa miesiące na podstawienie wagonów. Trawiły ich wszy i choroby. Z wycieńczenia, zimna i głodu zmarła Anna Zając z dwiema córkami. Trzecia Stefania dojechała na zachód, ale schorowana też wkrótce zmarła.

Władza ludu pracującego i tu pokazała swoje prawdziwe oblicze. To że w tych warunkach wielu zachoruje i nie przeżyje, dla Rosjan nie miało żadnego znaczenia. Stalin dla realizacji swoich nieludzkich zamierzeń, poświęcał miliony.

Wagony podstawiono im dopiero pod koniec marca i w kwietniu. Transporty z tymi nędzarzami, skierowano bezpośrednio na Ziemie Odzyskane - jak nazywano wówczas tereny poniemieckie. Najwięcej osiedlono ich koło Zbąszynia, Kluczborka i Gliwic.

5 maja ogłoszono zakończenie wojny. Zapanowała powszechna radość. Po sześciu latach bezprawia, zniszczeń, przemocy, tułaczki i zagłady, nareszcie pokój. Spokojne noce i normalne życie. Każdy poczuł jakby się na nowo narodził. Radość niestety przesłaniał też smutek. Wielu utraciło swoich bliskich, a my również domy. Byliśmy wygnańcami.
Dla grup osiadłych koło Przemyśla i Tomaszowa Lubelskiego nie zakończył się tułaczy los. Po zakończeniu działań wojennych, władze zaczęły zachęcać do przesiedlania w rejon Przemyśla, a nieco później na Ziemie Odzyskane. Kuszono dobrą ziemią i dużymi samodzielnymi gospodarstwami.

Wszystkie rodziny z Zabałd i część z Łosińca, zdecydowały się na Przemyśl. Bo to tereny polskie i bliżej do domu. To wówczas miało jeszcze istotne znaczenie. Wszyscy byli przekonani, że prędzej czy później, wrócimy na swoje.

Po naszym wyjeździe, Rosjanie natychmiast przystąpili do likwidacji band i tłumienia wszelkich przejawów ukraińskiego nacjonalizmu. W tej sytuacji, większość oddziałów upowskich przeniosła się w Bieszczady, założyła tam główną bazę i podjęła terrorystyczną działalność wobec ludności polskiej. Nasze rodziny osiedlone koło Przemyśla, znowu znalazły się w strefie aktywnej działalności UPA.

Do akcji wkroczyło wojsko. Chociaż banda ukryta w przemyślnych podziemnych kryjówkach długo się broniła, nie wytrzymała oblężenia. Miała już bowiem do czynienia z regularnymi oddziałami wojska, a nie bezbronną ludnością. I tu dokonał się jej los. Tu zapłaciła za zbronie dokonane na ludności polskiej. Ci którzy zostali na terenach wschodnich, też zostali przez Rosjan zlikwidowani lub wyłapani i wywiezieni do syberyjskich łagrów. W jednej z takich akcji, zginął Włodzimierz Jakubowśkyj ps. "Bondarenko".

Nasi ludzie gorzko doświadczeni, nie czekali jednak aż padnie ostatni bandyta. Dość szybko, małymi grupami, wyjechali na zachód.

Reszta rodzin osiedlonych koło Tomaszowa Lub., też przeniosła się na Ziemie Odzyskane. Nie było to już masowe przesiedlenie. Wyjeżdżał kto chciał i kiedy chciał. My grupą 18 rodzin, wyruszyliśmy na drugi etap naszej tułaczki na początku lipca, tuż przed żniwami. Na stacji w Bełżcu przeżyłem rzadką radość. Po 6 latach niewoli, dołączył do nas powracający z Niemiec mój ojciec. Przypadek sprawił, że mogliśmy razem wyruszyć na spotkanie nieznanego, nowego życia.

Podróż była długa i męcząca. Po 44 dniach, pociąg zatrzymał się koło Gryfina w województwie szczecińskim. Ostatnią przystanią okazała się mała wioska Pacholęta.
Wkrótce po nas, przyjechała na te tereny druga 27 rodzinna grupa. Osiedlono ich w Sulimierzu i Dzierzgowie koło Myśliborza.

Główne skupiska Milna i Gontowy na Zachodzie:
Milno - koło Gliwic, Gryfina, Kluczborka, Międzyrzecza i Myśliborza
Gontowa - koło Brzegu i Złotoryji.
Koło Tomaszowa zostały trzy rodziny, a koło Przemyśla siedem.

Ludność Milna i Gontowy nie tylko przesiedlono, ale i rozproszono w około 80 miejscowościach. Dawna zwarta, spokrewniona i zżyta społeczność, przestała istnieć.

Szczególna pamięć należy się tym, którzy przelewali za nas krew. Żołnierz z Kresów walczył na wszystkich frontach, gdzie widniały na sztandarach słowa: "Bóg, Honor i Ojczyzna". To głównie z kresowiaków gen. W.Anders uformował armię. To oni stawiali czoła doborowym niemieckim oddziałom w Afryce i zdobywali Monte Cassino. Nie brakowało ich też w walkach we Francji, Belgii, Holandii i fiordach Norwegii.
Na wschodnim froncie, żołnierz nasz oddawał życie pod Lenino, pod Warszawą, na Wale Pomorskim, w Kołobrzegu, na rozlewiskach Siekierek i w Berlinie. Tylko w Siekierkach spoczywa ich ponad 2000. Cały ten szlak, znaczą groby mężczyzn z Milna i Gontowy. Niestety zarówno walczący na wschodzie jak i na zachodzie, zostali wykorzystani i oszukani.

Walczyli oni pod różnymi sztandarami, ale wszyscy przelewali krew za ojczyznę. Obojętnie gdzie czekają na ostatni apel, powinny być wyryte słowa: "Przechodniu powiedz Polsce, że polegliśmy wierni w jej służbie."


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz