niedziela, 21 lipca 2019

Wspomnienia Jana Feliksa Jakubiaka


 KOLONII HIRKI, GM. TURZYSK, POW. KOWEL NA WOŁYNIU 1939 - 1944
Nazywam się Jan Feliks Jakubiak, ur. się 02. 01. 1924 r. w kolonii Hirki, sołectwo Ossa, gm. Turzysk, powiat Kowel, woj. Wołyńskie, w rodzinie chłopskiej. Rodzice Antoni i Janina pochodzili ze wsi Przewale, gm. Tyszowce, powiat Tomaszów Lubelski na Zamojszczyźnie. Po zakończeniu I wojny światowej pobrali się i posiadali razem 6 morgów ziemi uprawnej. Ziemię tę sprzedali i kupili w kolonii Hirki 12 dziesięcin (ponad 12 ha ziemi), na tzw. Karczunku, po wyciętym lesie z parcelacji majątku ziemskiego. Miałem też dwoje rodzeństwa: Marię z roku 1927 i brata Józefa z 1930 r. Szkołę powszechną II stopnia ukończyłem w Ossie, pomagałem jednocześnie rodzicom w pracach gospodarskich.

Po zdradzieckiej napaści Armii Czerwonej na Polskę 17.09.1939 r. rozpoczął się okres okupacji sowieckiej. Rodzice zostali powiadomieni, że jesteśmy zobowiązani uczęszczać do szkoły, mam na myśli siebie i moje rodzeństwo. Ojciec sprzeciwiał się, twierdził, że ja mam już ukończoną szkołę powszechną i nie będzie mnie posyłał do bolszewickiej szkoły. W końcu został zmuszony i zostałem zapisany do klasy VII szkoły niepełnośredniej w Ossie, którą ukończyłem w 1941 r. Była to 8-letnia szkoła, gdzie program, był realizowany według programu tzw. dziesięciolatki. Językiem wykładowym, był język ukraiński, a języki obce to: rosyjski i niemiecki. W czasie późniejszym, przydały mi się wiadomości zdobyte w tej szkole, szczególnie z przedmiotów ścisłych, jak też znajomość języków obcych. W czasie okupacji sowieckiej, występowały trudności z zaopatrzeniem, a szczególnie odczuwalny był brak soli, cukru, nafty (obszar bez elektryfikacji) i wiele innych artykułów pierwszej pomocy (obuwie, ubranie itp.) Po zakupy soli, nafty i innych artykułów chodziliśmy do Włodzimierza Wołyńskiego (oddalonego ok. 25 km), gdzie często trzeba było stać w kolejce dzień i noc. Przy czym, nierzadko, zakupu można było dokonać, dopiero na następny dzień i to bez względu na pogodę. Były przypadki płukania soli potasowej (nawóz) i uzyskiwania, niby czystej soli konsumpcyjnej o smaku bardzo nieprzyjemnym, gorzkiej, a przy tym o nieprzyjemnym zapachu.
W miesiącu lutym 1940 r. rozpoczęły się deportacje Polaków na Syberię. Byliśmy stale przygotowani do tego “wyjazdu”. W domu było przygotowanych stale dwa duże worki sucharów (suszonego chleba). W pogotowiu było ubranie, jak też inne rzeczy. W tym czasie, deportowano do centralnych obszarów Związku Radzieckiego wielu znajomych nam Polaków, byli to naczelnik urzędu pocztowego w Ossie, gajowy z rodziną z lasu prywatnego Jochansona – Żyda (ale właściciel lasu pozostał na miejscu). Na „białe niedźwiedzie” pojechali także: polscy nauczyciele np. pan Teodor Kowalski, żona kierownika szkoły, pani Helena Gąsior z synem Waldemarem.
W tym samym czasie rolnicy, byli zobowiązani do wykonywania rożnych robót w ramach tzw. „szarwarku”. Ojciec otrzymywał nakazy pracy z “podwoda” (konie z wozem) przy budowie polowego lotniska w obszarze przygranicznym t.j. nad Bugiem. Wykonywanie takiego zadania trwało po kilka dni. Na ten okres trzeba było zabrać ze sobą żywność dla koni i dla siebie. W czasie jednego z takich wyjazdów, wiosną 1940 r. został napadnięty przez Ukraińca. Ukrainiec zaatakował ojca siekierą, ranił w głowę i rękę. Ojca wyratowali współtowarzysze pracy, na tych przymusowych robotach. Ojciec wyleczył się z ran, ale Ukrainiec ten nie był sądzony za swój czyn. Sowieckie władze ścigania orzekły, że to był napad rabunkowy.
OKUPACJA NIEMIECKA
22. 06. 1941 r. Niemcy Hitlerowskie napadły na Zwiazek Radziecki. Po kilku tygodniach, ojciec otrzymał wiadomość od znajomego urzędnika w “rejonie” dawnej gminy Turzysk, że została ujawniona lista ludzi wyznaczonych do deportacji w okresie okupacji sowieckiej. Na tej liście była umieszczona m.in. nasza rodzina, z terminem załadowania na wagony w dniu 26 czerwca 1941 r. Wojna niemiecko-sowiecka uratowała nas przed deportacją. Zmienił się okupant, zmieniły się też zagrożenia. Nie było już deportacji całych rodzin, ale indywidualne łapanki i kontyngenty. W konsekwencji, wywózki na przymusowe roboty do Niemiec. Zagrożona była szczególnie młodzież, oczywiście młodzież polska. A ja miałem właśnie ukończone 17 lat, zatem byłem poważnie zagrożony. Na początku 1942 r. trwał nabór do prac w lasach państwowych. Można było wystarać się o pracę w charakterze drwala, a w zamian za to, być zabezpieczonym przed wywózką na roboty do III Rzeszy. Zgłosiłem się zatem, do tej pracy. Było nas kilkunastu Polaków. Zbudowalśmy sobie ziemiankę. Do domu chodziliśmy rzadko, tylko czasem po żywność, i zmianę bielizny dla higieny osobistej. Nadzorował żołnierz niemiecki w starszym wieku: “wachman”, a robotami kierował Polak – gajowy z nadleśnictwa Świnarzyn. Przygotowywaliśmy słupy do trakcji elektrycznej, podkłady kolejowe i gonty na krycie dachów. Roboty w lesie zakończyły się wiosną 1943 r., zaraz po tym jak policja ukraińska, odmówiła posłuszeństwa Niemcom i poszła do lasu, tworząc ukraińską partyzantkę. A w dalszej kolejności Ukraińską Powstańczą Armię (UPA), pod politycznym kierownictwem OUN – Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów.
Na wiosnę 1943 r. dotarły do nas wiadomości, że banderowcy mordują Polaków, przede wszystkim w wieku od 16 do 60 lat, później okazało się jednak to nieprawdą. Dowiedzieliśmy się bowiem, że mordują wszystkich Polaków od niemowlęcia, po staruszków. Mój ojciec nie wierzył, twierdził, że to niemożliwe, żeby ktoś mordował niewinnych ludzi. Duży odsetek Polaków, był podobnego zdania. Niektórzy sąsiedzi Polacy, namawiali jednak ojca, by majątek – wszystko zostawił i czym prędzej wyjechał do Włodzimierza Wołyńskiego. Zabierając ze sobą konie, krowę i część niezbędnych rzeczy. Ojciec nie mógł zdecydować się na ten krok.
W tym czasie, ja ukrywałem się w schronie wykopanym w ogrodzie, koło stodoły. Wychodziłem najczęściej w nocy, ale kiedy przez dłuższy czas w okolicy był spokój, to bywało, że i w dzień byłem poza schronem. Przez pewien czas, nie byłem nawet informowany o masowych morderstwach, dla przykładu we wsi Dominopol, czy Budy Ossowskie. Nic nie wiedziałem o placówkach samoobrony n.p: w Zasmykach, czy na Bielinie. Wiedziałem natomiast na bieżąco o pomordowanych członkach naszej rodziny. Bardzo przeżyłem śmierć mojego dziadka Tomasza Pietruka. 11 lipca 1943 r. wracał on pieszo z Kościoła w Swojczowie (to była nasza parafia oddalona ok 10 km od Ossy). Szedł najkrótszą drogą: przez most na rzece Turia w polskiej, starej i b. dużej wsi Dominopol. Wartownik banderowski nie przepuścił go przez most, wobec czego dziadek postanowił, że przejdzie w innym miejscu, wpław przez rzekę. Wartownik zauważył i strzałami z karabinu zastrzelił tam dziadka. Sytuację tę obserwował Ukrainiec (NN), który prawdopodobnie wyciągnął ciało dziadka z rzeki i zakopał na łące, miejsca niestety nie znamy. Także 11 lipca 1943 r. we własnym domu został zamordowany mój wujek Piotr Obuchowski i pogrzebany we własnym ogrodzie.
Początkowo, w naszej okolicy upowcy mordowali Polaków wybiórczo. Około 15 lipca 1943 r. została zamordowana w czasie ucieczki, moja ciocia Katarzyna Obuchowska. Uciekała z małym 3-letnim dzieckiem Heleną Obuchowską. Kiedy matka Katarzyna, po śmiertelnym strzale upadła, to i tuż obok upadło dziecko, oblane krwią matki. Przestraszone dziecko leżało bez ruchu. Banderowcy byli przekonani, że dziecko nie żyje i tak już ofiary zostawili na pastwę losu. Można powiedzieć, że Helena cudem ocalała. Dziecko znalazła  sąsiadka Ukrainka (NN), która przechowała niemowlę kilka dni, a następnie przekazała ukrywającej się drugiej cioci Dominice Kwarcianej. Ciocia Kwarciana opiekowała się dzieckiem do 1946 r., a następnie moja mama Janina.
ATAK „BOHATERÓW UPA” NA OKOLICE OSSY
„[...] Zachowując przytomność umysłu, w języku ukraińskim pozdrowiła upowców słowami: “Sława Ukrainii”, oczywiście upowcy odpowiedzieli: “Na wieki sława!”, zażartowali w jakiś tam sposób i myśląc, że to Ukraińcy, pojechali dalej.[...]”
Osiedla polskie położone wokół Ossy zostały zaatakowane przez banderowców 13 września 1943 r. Około południa nasz sąsiad Ukrainiec Jaworski zawiadomił nas, że zbliżają się banderowcy. Moja mama z moją siostrą Marią i bratem Józefem byli w polu, a ja z ojcem Antonim. Na słowo ojca uciekliśmy z domu, ale nie do lasu, a na pole sąsiada, który właśnie kopał ziemniaki, było to około 400 m.! Ukrainiec Wasyl Korneluk był dobrze zaprzyjaźniony z naszą rodziną. Kiedy zauważyliśmy, że zbliża się grupa uzbrojonych banderowców to Korneluk stwierdził, że będzie bezpieczniej, kiedy ja ucieknę do lasu, co też zaraz uczyniłem. Uciekłem najkrótszą drogą przez podwórze i sad innego Ukraińca. Banderowcy zauważyli mnie i zaczęli strzelać w moim kierunku z maszynowego karabinu. Na szczęście był tam rów, wykorzystałem te nierówności terenu i szczęśliwie dobiegłem do lasu, uważam że cudem ocalałem od śmierci. Ten Ukrainiec, który strzelał, był zaledwie 100 m. ode mnie.
W środku lasu, było zabudowanie rolnika, Białorusina z pochodzenia Józefa Skiepko, tam za jego wiedzą ukryłem się w stodole, gdzie wcisnąłem się między świeżo ułożone snopy, a ścianę. Potem przez szpary pomiędzy deskami, obserwowałem sytuację na zewnątrz, między innymi drogę, obok tego gospodarstwa. W tym czasie, drogą tą przejechały kilka razy furmanki wypełnione uzbrojonymi upowcami. Do gospodarstwa jednak, na szczęście nie zachodzili. Po dwóch, może trzech dniach Skiepko stwierdził, że boi się mnie dłużej przechowywać, bo jego małe dzieci mogą zauważyć i powiedzieć Ukraińcom, że ja się tu ukrywam. Groziło to wymordowaniem, całej jego rodziny. Nocą poszedłem do zabudowań Wasyla Korneluka. Spotkałem jego żonę Marię, która była moją chrzestną Matką. Zostałem przez nią przyjęty, z propozycją ukrycia się w ich zabudowaniach. Działo się to wszystko na terenie naszej rodzimej kolonii Hirki. Dowiedziałem się wtedy, że mojego ojca z pola zabrali upowcy. Jakiś upowiec rozpoznał mojego ojca i wskazał, że jest Polakiem. Jest mi wiadome, że ojciec był więziony w garnizonie UPA i tam był zarazem zatrudniony w warsztacie szewskim. Ojciec posiadał drugi zawód, był rolnikiem i szewcem. Jako szewc był znany w okolicy z dobrego wykonywania swojego zawodu. Jest nam też wiadome, że ojciec został w terminie późniejszym zamordowany przez Ukraińca Iwana Poliszczuka syna Józefa.
Informacja o śmierci ojca i o jego mordercy pochodzi od Żeni Korneluk (córki Marii i Bazylego), która w końcu lat 70-tych odwiedziła nas w Polsce i przywiozła wycinek z gazety ukraińskiej “Radiańska Wołyń”. Zamieszczony był tam artykuł: “Hańba i przekleństwo. Prawda o nacjonaliźmie” z dnia 14.11.1976 r.  oraz reportaż z rozprawy sądowej przeciwko Iwanowi Poliszczukowi, mordercy m.in. mojego ojca. Choć w artykule tym, jest błędnie napisane nazwisko mego Ojca, jednak Żenia autorytatywnie stwierdziła, że to jest mowa właśnie o Antonim Jakubiaku. Rodzina Korneluków była szczególnie zainteresowana tą sprawą. Znać także, że korespondent gazety zabarwia, przynależnością i obywatelstwem sowieckim. To była dogodna sytuacja chwili, kiedy jeszcze niepodzielnie działała propaganda ustrojowa, lat 70 -tych na sowieckim Wołyniu.
Ale wracam do września 1943 r. . Początkowo, nic nie wiedziałem o losie pozostałej rodziny. Po kilku dniach Bazyli Korneluk odnalazł moją mamę z siostrą i bratem, ukrywających się, u znajomych Ukraińców, koło wsi Bobły. Czego zatem dowiedziałem się później, otóż w tej krytycznej chwili, mianowicie: napadu upowców na naszą kolonię; mama z młodszym rodzeństwem, wozem wracała z pola do domu, właśnie w tym czasie, kiedy upowcy drogą jechali na kolonię Hirki. Zachowując przytomność umysłu, w języku ukraińskim pozdrowiła upowców słowami: “Sława Ukrainii”, oczywiście upowcy odpowiedzieli: “Na wieki sława!”, zażartowali w jakiś tam sposób i myśląc, że to Ukraińcy, pojechali dalej. Tymczasem mama nie zajeżdżając do własnego domu przejechała tylko spiesznie przez kolonię Hirki i pojechała dalej, w kierunku wsi Bobły. Tam dopiero zatrzymała się u znajomego Ukraińca, a dodam, że odjeżdżając tak, słyszeli wszyscy za sobą, przejmujące strzały w naszej kolonii.
NA PARTYZANCKIM SZLAKU
Na początku października 1943 r. Bazyli Korneluk pod osłoną nocy, przeprowadził nas, jemu tylko znanymi ścieżkami do miasta Turzysk, oddalonego około 15 km i tam ulokował nas, u swojego znajomego Ukraińca. Zaś po kilku dniach, znaleźliśmy schronienie, już w polskiej rodzinie, byliśmy jednak bez pracy i bez środków do życia. Ja zatrudniłem się u Niemców, przy rozbiórce domów pozostałych po zamordowanych Żydach. Zarobek był niski, tak że to nie wystarczało mi na żywność. W połowie października 1943 r. przedostaliśmy się do Kowla i zamieszkaliśmy, u kuzynów Łuckiewiczów. Kuzyn Jan Łuckiewicz znalazł mi pracę w niemieckiej firmie: „Handwerkstette” w zakładzie szewskim. Załoga tego zakładu była zorientowana, że ja nie wiele znam się na tym rzemiośle, ale umiałem już wykonywać niektóre czynności. Mama i siostra zatrudniły się w charakterze pomocy domowej, a brat został „pucybutem”. Zarobki nie były wysokie, ale można było przeżyć.
W drugiej połowie grudnia 1943 r. rozpoczęła się mała tajna mobilizacja do oddziałów partyzanckich. Około 20 grudnia 1943 r. wieczorem podzieliłem się opłatkiem z rodziną i nocą w grupie około 10 chłopców z przewodnikiem poszedłem do lasu. Trasa wiodła przez wieś Zielona do wsi Zasmyki. Działała tam prężnie samoobrona i powstawały oddziały partyzanckie. Znalazłem się w oddziale partyzanckim „Jastrzębia”. Dowódcami OP byli najczęściej oficerowie rezerwy, a byli też oficerowie „Cichociemni”, którzy szkoleni byli w Anglii. Posiadali spore doświadczenie i umiejętności w sabotażu i dywersji. Ze sztuką wojenną zapoznawali nas podoficerowie, prowadzili z nami intensywne szkolenia. Ja znalazłem się w plutonie artylerii. Zajęcia były wyłącznie teoretyczne. Brak było nie tylko armat, ale nawet i karabinów. Z trudem udawało się dozbroić nowo przybyłych partyzantów. Byliśmy wyposażeni w b. różną broń: t.j. karabiny polskie i niemieckie „Mansor”, karabiny sowieckie, węgierskie, włoskie, francuskie. Były wielkie trudności w zaopatrzenia w amunicję, właściwą do tych karabinów. Ja miałem karabin niemiecki z końca XIX w., pasowała do niego amunicja typu „Mansor”. Pamiętnym dniem w moim życiu partyzanckim był dzień 16. 01. 1944 r.  W tym dniu na polanie przy wsi Suszybaba, w zimowy słoneczny i mroźny dzień, stanął na białym śniegu Ołtarz Polowy. Na przeciw w czworoboku 300 nowych partyzantów, gotowych do złożenia przysięgi wojskowej. Wypowiadane słowa przysięgi wojskowej ścisnęły za gardło, a łzy z oczu popłynęły przy śpiewaniu Mazurka Dąbrowskiego: „Jeszcze Polska nie zginęła....” Tego hymnu, którego nie można nam było śpiewać przez ostatnich kilka lat. Wyzwoliło się we mnie, tak wielkie uczucie radości, że do dziś nie sposób tego zapomnieć.
W drugiej połowie stycznia 1944 r. z rejonów wschodnich Wołynia w rejon Kupiczowa przybył oddział partyzancki „Bomby”, zdziesiątkowany i bardzo umęczony. Podstępem został aresztowany przez sowieckie NKWD dowódca oddziału „Bomba”, cichociemny kpt. Władysław Kochański, a ponad 10 osób z jego ochrony osobistej, w haniebny sposób wymordowano. W tych tragicznych okolicznościach dowódcą oddziału został ppor. Feliks Szczepaniak ps. „Słucki”. Oddział przeszedł nie mało, po drodze nękany, był także przez tyfus plamisty. Ostatecznie, gdy z okolic Kostopola wyruszyło 500 ludzi to do Kupiczowa dotarło niewiele ponad 100. Utworzone  w okolicach Kowla oddziały liczyły po 300 i więcej osób. Dowództwo zgrupowania postanowiło wzmocnić OP „Bomby”. Wybierano chętnych, przede wszystkim do zwiadu konnego, do którego i ja się zgłosiłem, tak oto zostałem żołnierzem oddziału „Bomby”. Przydzielono mi konia, był to piękny, dereszowaty arab, ale bez siodła. W służbie kwatermistrzowskiej był zakład siodlarski z małą obsadą ludzi. Powiedziano mi, że jeśli chcę jeździć na siodle, to muszę je sobie sam wykonać. Otrzymałem szkielet (konstrukcję) siodła i pod nadzorem rzemieślnika sam uszyłem po kilku dniach siodło w komplecie. Przydały się umiejętności szewskie, wcześniej nabyte, tak oto przez parę dni byłem rymarzem.
W SZEREGACH 27 WOŁYŃSKIEJ DP AK
W styczniu 1944 r. została powołana 27 Wołyńska DP AK. Uformowano pułki, bataliony, kompanie itd. OP „Bomby” został połączony z OP „Gzymsa” i tak utworzony został batalion, był to pierwszy batalion „Gzymsa” 45 pułku piechoty. Ja zostałem zwiadowcą konnym batalionu „Gzymsa” por. Franciszka Pukackiego ps. „Gzyms” – cichociemny. Dowódcą plutonu, zwiadu konnego baonu „Gzymsa” , był wachmistrz Józef Wajdyk ps. „Czarny”, Miał nasz batalion zadanie specjalne t.j. ochrona sztabu dywizji, po prostu byliśmy w dyspozycji szefa sztabu. Wśród najważniejszych zadań, było rozpoznanie terenu związane z planowanymi akcjami przeciwko upowcom i Niemcom. Często stanowiliśmy szpicę rozpoznawczą przed grupą pododdziałów zmierzających do akcji. Przyjmowaliśmy wtedy ogień obrony nieprzyjaciela do czasu dojścia czołówki, głównych sił naszego wojska. Nieraz stanowiliśmy pododdział ochrony oficera wyjeżdżającego do Warszawy po instrukcje, lub też kogoś, kto udawał się do stolicy, po części zamienne do radiostacji, będącej w dyspozycji sztabu dywizji.
Na patrolowanie i obserwację okolic kwaterowania 27 Wołyńskiej DP AK wyjeżdżałem dosyć często t.j. 2-3 razy, a czasem 4 razy w tygodniu. Brałem czynny udział w bitwach z upowcami i Niemcami. Między innymi z UPA pod Ośmigowiczami, Oździutyczami – główne i ciężkie były to walki. Brałem także udział w bitwie przy zdobywaniu stacji kolejowej Turopin, przy której był przejazd łączący drogi z Ossy do Bielina. Załoga ufortyfikowanej stacji kolejowej i przejazdu w Turopinie oraz obrona niemiecka mostu kolejowego na rzece Turii pod Werbą, była mocno uzbrojona i dość liczna. Walki o stację kolejową trwały przez dwa dni. Ostatecznie, stacja Turopin została zdobyta, ale most kolejowy Niemcy utrzymali. Wtedy to, została wyłączona z usług Niemcom linia kolejowa Kowel – Włodzimierz Wołyński. Stało się to faktem, gdy nasze oddziały zdobyły dwie ważne stacje: Turzysk oraz Turopin –Bobły. Na tym odcinku zostały częściowo rozebrane tory i urządzenia kolejowe, a była to już linia przyfrontowa. Był to czas naszej działalności, naszej realizacji na Kresach, na Wołyniu Akcji „Burza”. Opanowywanie Kraju przez nasze wojsko i administrację cywilną, jeszcze przed nadejściem frontu wschodniego. Zadanie to zrealizowaliśmy dobrze, oto wolne były od Niemców i działań UPA południowo – zachodnia część pow. Kowel, południowa część pow. Luboml i północno – zachodnia część pow. Włodzimierz Wołyński.
Batalion „Gzymsa” był zakwaterowany we wsiach Ossa i Rzewuszki (Riewuszki). Ja byłem z kwaterą w Rzewuszkach. W tym czasie patrol naszego zwiadu znalazł w lesie koło Wołczaka dwa dzwony kościelne. Po dokładnych oględzinach rozpoznałem, że są to dzwony z Kościoła w Swojczowie – dzwon duży odlany w latach 30 – tych i dzwon średni. Do czasu przekwaterowania oddziału z Rzewuszek, dzwony stały przy dowództwie I Kompanii.Przed przekwaterowaniem, zapadła decyzja o zabezpieczeniu dzwonów przez zakopanie w ziemi. W zabezpieczeniu, zakopaniu i zamaskowaniu miejsca, brałem udział. Myślę, że te dzwony tam jeszcze leżą.
Nadchodził front, który zbliżył się już pod Kowel. Sztab dywizji przekwaterował się w okolice Lubomla, a mój batalion do wsi Pustynka k. Lubomla. Na początku kwietnia 1944 r. uczestniczyłem w patrolu rozpoznania możliwości przeprawy przez rzekę Bug na zachód. Zbadaliśmy sytuację na rzece Bug od Bindugi do Korytnicy. W skład tego patrolu wchodziło 10 partyzantów sowieckich i 14 z baonu „Gzymsa”. W tym czasie oddział sowieckich partyzantów współdziałał z naszą dywizją. Dowódcą patrolu był nasz porucznik. Stwierdziliśmy, że brak jest możliwości przeprawy dywizji, z uwagi na strome brzegi rzeki i mocną obsadę niemiecką. Z wykonywania zadania powróciliśmy 08 kwietnia – w Wielką Sobotę wieczorem. 09 kwietnia 1944 r. w niedzielę Wielkiej Nocy – po porannej toalecie przystąpiliśmy do śniadania – dzielenia się świątecznym jajkiem. Na to śniadanie, na naszą kwaterę przybył dowódca por. „Gzyms”. Życzył rychłego zakończenia tułaczki żołnierskiej i powrotu do rodzin, ale śniadania nie skończyliśmy jeść, ogłoszono bowiem alarm, gdyż zaatakowali Niemcy. Rozpoczęła się kilkutygodniowa walka z Niemcami w okrążeniu. Otrzymałem zadanie łącznika między dowódcą Odcinka obrony por. „Gzymsem”, a sztabu dywizji. Już w pierwszym dniu walk zostałem lekko ranny odłamkiem w plecy. Po usunięciu odłamka i opatrzeniu rany na punkcie sanitarnym, swoje zadanie wykonywałem do wieczora. Sowiecki OP wycofał się z obszaru walk z Niemcami. Nasza 27 Wołyńska DP AK walczyła z kilkoma liniowymi dywizjami niemieckimi, w tym z dywizją pancerną „Viking”. Gorzej poczułem się 12 kwietnia, skierowano mnie do szpitala polowego, stwierdzono tam że jestem chory na tyfus plamisty.
Dokładnie pobytu w szpitalu nie pamiętam, gorączkowałem, to co zapamiętałem: leżałem w jakiejś wiejskiej chacie w Mosurze. Po atakach niemieckich załadowano nas na furmanki wypełnione sianem i przemieszczono w głąb Lasów Mosurskich. Na raz powstało zamieszanie, okazało się że jakiś oddział w zielonych mundurach zbliża się do nas. Rozpoczęła się strzelanina, szpital był bez ochrony wojskowej. Wszyscy zdrowi żołnierze byli na linii obrony. Powstała myśl obrony, rozpoczęła się nieregularna strzelanina. Ja leżąc na wozie, świadomy sytuacji, zająłem pozycję strzelecką, załadowałem magazynek do mojego karabinu 10-strzałowego, samopowtarzalnego (samozariadka). A tu w momencie wprowadzania naboju do lufy rozleciał się dość skomplikowany zamek – pękła sprężyna urządzenia samopowtarzalnego. Karabin stał się oto bezużyteczny. No i stało się, sprawdziły się słowa piosenki: „...żołnierze strzelają, a Pan Bóg kule nosi....” W każdym razie nie oddałem wtedy żadnego strzału. Nadchodzący żołnierze krzyczeli: „Nie strzelać! (Nicht szisen!)”, strzelali przy tym w powietrze. Okazało się, że to był oddział wojsk węgierskich, którzy wzięli nas wszystkich do niewoli, nie czyniąc nam krzywdy. Byliśmy na tamten czas w przyjaznych kontaktach z Węgrami i ten oddział otrzymał jakieś informacje o naszym szpitalu w lesie. Pierwsze chwile niewoli były dość dziwne. Do niewoli dostało się nas około 100 osób, w tym 10 Sowietów oraz jeden lekarz i 3 lub 4 sanitariuszki. Pacjenci szpitala, którzy byli zdrowi, pozostali lekarze i sanitariuszki, uciekli do lasu. Węgrzy odłączyli od naszej grupy partyzantów sowieckich – losu ich nie znam. Natomiast nas dokładnie zrewidowali, zabrali broń, amunicję, elementy ubrania wojskowego, przebrali w cywilne „ciuchy” i przekazali Niemcom jako szpital cywilny z Kowla – ewakuowany przed frontem. Podstawą do tego twierdzenia było to, że cały sprzęt medyczny był cechowany znakami szpitala w Kowlu. Sprzęt został przemycony do szpitala polowego w okresie wcześniejszym, zaś lekarze i sanitariuszki posiadali służbowe legitymacje pracowników szpitala w Kowlu. Niemcy nie byli w pełni przekonani o wyżej omawianej „prawdzie” , ale oficerowie węgierscy stale nas pilnowali, nie pozwolili uczynić nam krzywdy (były zamiary ze strony niemieckiej zlikwidowania nas). W końcu załadowano nas do wagonów kolejowych i wywieziono do Chełma Lubelskiego. W Chełmie część nas nawet umieszczono w miejskim szpitalu. Moje ubranie już było zdeponowane w magazynie szpitalnym, a ja po dobrej kąpieli, po przebraniu w ubranie szpitalne (piżamę), byłem już na sali szpitalnej. Po krótkim czasie, nakazano nam pobrać ubranie z magazynów i wyjść na zbiórkę. Cofnięto nas na rampę kolejową. Personelowi szpitala w Chełmie nie udało się nas ukryć i tak osadzono nas w obozie koncentracyjnym w Chełmie Oknowie.
OBÓZ KONCENTRACYJNY W CHEŁMIE
Po kilku dniach pobytu w obozie przedstawiciele polskiego Czerwonego Krzyża, Oddział w Chełmie, przybyli do naszego baraku. Otrzymali zezwolenie udzielenia nam pomocy w postaci dożywienia. Przywozili nam chleb dzienny, kompoty, margarynę, papierosy. Około 18 maja był bombardowany Chełm przez lotnictwo sowieckie. Jeden samolot został „schwytany” reflektorami niemieckimi, ostrzelany przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą. Pilot chcąc wydostać się z pola oświetlenia i obstrzału „zwolnił” wszystkie bomby, ratując się szybszym lotem po odciążeniu. Bomby spadły oczywiście na „chybił trafił” i trafiły: jedna w stanowisko działa przeciwlotniczego, następna w środek obozu, niszcząc część baraków, jak też zabijając i raniąc jeńców sowieckich oraz nas Polaków. Ja też wtedy „dostałem” kilka odłamków. Trzecia bomba trafiła w wieżyczkę wartowniczą, w linii ogrodzenia obozu, powstała duża wyrwa po części ogrodzenia. Była oto okazja uciec z obozu, ale nikt nie zauważył, tej sprzyjającej sytuacji, pomimo dobrego oświetlenia, przez lampiony zawieszone na spadochronach przez Sowietów. Dodatkowo teren był oświetlony przez palące się wagony – cysterny z paliwem i wagony z amunicją, bodajże artyleryjską, sądząc po wybuchach. Ranna podczas tego nalotu została także jedna z sanitariuszek. Pierwszej pomocy udzielił nam nasz lekarz i sanitariuszki. Mieliśmy dobrą opiekę.
Pod koniec maja 1944 r. ja całkowicie powróciłem do zdrowia, wygoiły się także rany po bombardowaniu. Ustąpiło zapalenie stawów w nogach t.j. od stóp po kostki, nabyte zapewne podczas wielokrotnych przemrożeń nóg  w trakcie zimowych patroli w partyzantce. Na początku czerwca, po dokładnym zbadaniu przez lekarzy niemieckich, stwierdzono że jestem zdrowy i pewnego dnia wraz z innymi, a było 20 Polaków, załadowano nas do wagonu towarowego. W innych wagonach byli jeńcy sowieccy, ładowani po 40 i więcej osób. Transport ruszył w nieznane. Jadąc śpiewaliśmy polskie piosenki ludowe, jak też i patriotyczne. Transport zatrzymał się w Otwocku. Do naszego wagonu przybliżył się jakiś cywil i pytał nas: „Kto my jesteśmy?” Odpowiedzieliśmy, że Ci co robili „zamieszanie” na Wołyniu. Poinformował nas, że w dniu dzisiejszym rozpoczęła się inwazja wojsk alianckich na Normandię. Zatem musiało to być 06 czerwca 1944 r. Nieznajomy dodał także, byśmy byli gotowi, bowiem jeśli transport zatrzyma się w Warszawie, to będą nas próbowali odbijać. Transport rzeczywiście zatrzymał się na noc w Warszawie, ale jakakolwiek akcja była niemożliwa, bowiem obok stał transport z niemieckim wojskiem.
Jeszcze w Chełmie na drogę otrzymaliśmy torbę sanitarną, której byłem opiekunem. W trakcie przygotowywania torby do drogi, udało mi się razem z watą opatrunkową zapakować techniczny scyzoryk i zapalniczkę do papierosów. Kiedy minęliśmy Lublin rozpoczęliśmy przygotowania do ucieczki, choć wiedzieliśmy że transport jest dobrze strzeżony przez Niemców. Z zachowaniem wszelkiej ostrożności wycinaliśmy w wagonie od wewnątrz otwory, nacinając dość głęboko deski, tuż przy metalowych słupkach. Wycięte szczeliny były maskowane chlebem i maścią ichtiolową, zbliżoną kolorem do wyglądu desek. Niemcy kontrolujący nas nie zauważyli tych otworów. Niestety ucieczka nie doszła do skutku, bowiem Niemcy prowadzili transport tylko w dzień, a nocami stali na bardzo dobrze strzeżonych stacjach. Zawieziono nas aż pod Królewiec w Prusach Wschodnich, do obozu koncentracyjnego w Stablacku. Był to KL „Stalag B”, podzielony na kilka rewirów i tak: rewir jeńców polskich z wojny 1939 r., rewir Francuzów z 1940 r. oraz rewir jeńców sowieckich. Ten ostatni skupiał byłych czerwonoarmiejców, Włochów którzy zbuntowali się przeciw Musoliniemu, Jugosłowian z partyzantki Broz-Tito i nas tez tam osadzono, 20 Polaków z 27 Wołyńskiej DP AK. Pomimo, że Niemcy wciąż nie byli pewni, że byliśmy partyzantami. Najgorsze warunki bytowe, były oczywiście w naszym rewirze. Codziennie specjalnymi wozami, wywożono po kilkunastu martwych jeńców, a szczególnie Włochów i Sowietów. Najbardziej odpornymi na trudne warunki obozowe byli Jugosłowianie, ale i my Wołyniacy trzymaliśmy się dziarsko.
ROBOTY PRZYMUSOWE W PRUSACH WSCHODNICH
Porcje żywnościowe były ilościowo i jakościowo bardzo złe. Dziennie otrzymywaliśmy porcję (nie cały litr) zupy ugotowanej z suchych brukwi i pokrzyw, a ziemniak nie zawsze się trafiał i to był nasz obiad. Na śniadanie i kolację przydzielano małą porcję chleba, łyżkę marmolady i może 2 dkg margaryny. Do pracy chodziliśmy do dość odległej, położonej w lesie, podziemnej fabryki pocisków artyleryjskich. Naszym zadaniem było układanie skrzynek z pociskami w sterty, a następnie ładowanie do wagonów. Wielkim szczęściem, było przydzielenie do załadunku żywności do wagonów. Doszliśmy do takiej sprawności, że w czasie podawania z rąk do rąk (ustawienie łańcuchowe), każdy zdążył ugryźć kawałek chleba. Zatem zdążyliśmy się najeść i chociaż chleby były nadgryzione, tego Niemcy wachmani nie zdążyli zauważyć. Przy załadunku grochu, kaszy lub t.p. „pękały” worki, a materiały sypkie wysypywały się na rampę. My oczywiście oczyszczaliśmy rampę, ale przy tej okazji napełnialiśmy nogawki spodni, ku temu specjalnie wcześniej przygotowane. Po powrocie do obozu, udawało nam się te artykuły ugotować i przygotować, jak na tamte czasy, całkiem smaczne posiłki. Dzieliliśmy się tymi posiłkami z innymi towarzyszami niedoli, zatrudnionymi na gorszych odcinkach pracy.
Pamiętnym dniem był 15 sierpnia 1944 r., tego dnia podczas porannego apelu wywołano nas 7 osób z 20 Wołyniaków. Kapo obozowy zaprowadził nas do pomieszczeń Komendy Obozu. Po pewnym czasie załadowano nas do samochodu ciężarowego, bez podania żadnych informacji, co będzie dalej. Zauważyliśmy, że wywieziono nas, tylko ową 7 – demkę za bramę obozu. W końcu samochód zatrzymał się w mieście, przed okazałym budynkiem „Arbeitzamtu”, tam osadzono nas w okratowanych celach. Przebywaliśmy tam dwie doby nie mając pojęcia, co nas teraz czeka. Doczekaliśmy się „przeglądu”, przyjechało kilku rolników niemieckich, którzy bacznie nam się przyglądali, a po chwili wskazywali, w/g własnego uznania. Ja zostałem wybrany przez rolnika ze wsi Schonwiese o nazwisku Wolf, imienia nie pamiętam. Był właścicielem gospodarstwa rolnego o powierzchni 100 morgów pruskich t.j. około 25 ha. Cała powierzchnia gospodarstwa była uprawna. Inwentarz żywy to 4 konie, 10 krów mlecznych, 10 sztuk młodzieży (tzn. Jałówki i byczki), świnie, owce, kaczki i kury. Gospodarze to starsza pani wdowa, dwie dorosłe córki i ten syn, który przyjechał po mnie. Mężczyzna ten był stosunkowo młody, może 30 lat, ale niezdolny do służby wojskowej – krótkowzroczny. Pracy w polu było bardzo dużo, także przy inwentarzu żywym. Na szczęście, praca ta nie była mi obca. Stosunek niemieckich gospodarzy, był dla mnie przyjazny. Wolfowie byli praktykującymi rzymsko-katolikami i każdej niedzieli jeździli do Kościoła na mszę św. Nabożeństwo sprawowane było w miasteczku Ladsberg Ost Preusen, obecnie Górowo Iławeckie w woj. Warmińsko – Mazurskim. Wiem o tym, bowiem zwykle powoziłem, było około 5 km. Proboszcz tej parafii praktykował „łączność religijną” z obcokrajowcami. Jedna niedziela w miesiącu była przeznaczona dla obcokrajowców. Wtedy też jechaliśmy razem, a ja uczestniczyłem w dwóch mszach świętych tj. o godz. 10.00 i o 11.00 dla obcokrajowców. Kazanie było głoszone w języku niemieckim. Gospodarze szli wtedy do kawiarni na kawę, a po mszy świętej razem wracaliśmy do domu. Od czasu do czasu byłem wołany do oddzielnego pokoju, gdzie wieczorem, około 23.00 byłem proszony o słuchanie radia i tłumaczenie. Było to „Bum-bum” – tak nazywali moi Niemcy radio Londyn. Interesowała ich informacja innych radiostacji, niż niemieckie, o sytuacji na frontach, przy tej okazji ja też, dobrze orientowałem się w sytuacji wojennej. Było mi tam dobrze, wszystkie posiłki spożywaliśmy razem, nie byłem traktowany jak niewolnik.
Ofensywa styczniowa 1945 r. spowodowała zbliżenie się linii frontowej do wsi Schonwiese. Nakazano Niemcom przygotować się do ewakuacji. Trzeba było przygotować zapas żywności. Nie wolno było dokonywać uboju zwierząt hodowlanych bez zezwolenia władz. Moi gospodarze takiego zezwolenia nie posiadali, ale postanowili „samowolnie” dokonać uboju. Zawodowy rzeźnik nie mógł dokonać uboju bez zezwolenia. Gospodyni, starsza pani, zwróciła się do mnie z propozycją dokonania uboju świni, twierdząc że Wy Polacy to chyba potraficie wszystko zrobić. Ja zgodziłem się. Nastąpiła zabawna sytuacja, bo ja nigdy samodzielnie nie dokonywałem uboju. Tym razem też do chlewa poszliśmy we dwójkę z gospodarzem. Kobiety przygotowały gorącą wodę tj. wrzątek. Gospodarz uzbrojony w pistolecik piękny, chromowany, kaliber 7 mm, zaproponował żebym ja zastrzelił wieprza. Ja odpowiedziałem, że nie mogę, nie umiem strzelać, nie jestem upoważniony przez władze do użycia broni palnej. Wtedy gospodarz przyłożył pistolet do łba wieprza, strzelił raz i drugi, a świniak tylko potrząsnął łbem. Wtedy do akcji przystąpiłem ja, ogłuszyłem świniaka 10 kg młotem i spuściłem krew. Jak umiałem, tak rozebrałem ubite zwierzę na poszczególne rodzaje mięsa, a kobiety wszystko przygotowały do słoi.
W końcu stycznia 1945 r. mój gospodarz został powołany do „Volksschturmu” – pospolite ruszenie. My zaś przygotowaliśmy się do ewakuacji. 04. 02. 1945 r. ruszyliśmy na zachód. W ostatniej chwili dołączył do nas mój kolega Wacław Warszewski, który razem ze mną, był zwolniony z obozu koncentracyjnego i pracował w tej wsi, u sąsiada rolnika. On niestety ze swej „służby” nie był zadowolony. W czasie zawieruchy ewakuacyjnej, odłączył się i dołączył do nas, powoził drugą parą koni. Po różnych, mniej ciekawych przygodach, dotarliśmy do Braniewa. Dalsza jazda lądem była niemożliwa, bo Elbląg i okolice były już zdobyte przez Armię Czerwoną. Niemcy postanowili ewakuować ludność cywilną przez Zalew Wiślany z Braniewa do Kątów Rybackich, po lodzie. Grubość lodu wynosiła około 30 i 40 cm. Wozy konne ważono na brzegu braniewskim w Nowej Pasłęce. Nadwaga pozostawała na brzegu. Wyznaczono trasę przez Zalew po lodzie w pięciu rzędach, odległych od siebie około 100 m i wozy w rzędzie w odległości 30 i 40 m. Trasa wiodła z Nowej Pasłęki w kierunku Krynicy Morskiej, a dalej wzdłuż Mierzei Wiślanej, a dalej do Kątów Rybackich. Na wysokości Krynicy Morskiej zostaliśmy zbombardowani przez lotnictwo sowieckie. Każde bombardowanie na lądzie budzi strach, ale niesamowite wrażenie wywołuje bombardowanie na lodzie, gdzie nie ma żadnej możliwości schronienia się. Ja byłem w ostatnim, piątym rzędzie, patrząc od Mierzei. Po bombardowaniu pozostał niesamowity widok, duże przeręble – otwory w lodzie po wybuchających bombach, wypełnione skruszonym lodem, poszarpanym mięsem końskim i kawałkami ludzkiego ciała. Na powierzchni lodu szczątki wozów, ubrań i szczątki ludzi. Z Kątów Rybackich dotarliśmy do Gdańska. Tam umieszczono nas w koszarach wojskowych, pustych – wojska tam nie było.
TEN WYTĘSKNIONY DZIEŃ
W końcu lutego 1945 r. moi gospodarze postanowili dalej ewakuować się statkiem z Gdańska do Szczecina. Z zarządu Miasta Gdańska otrzymali pismo, w którym stwierdzono, że ja (moje nazwisko i imię) jestem zobowiązany doprowadzić dwie pary koni z wozami do Szczecina. Tak się też stało. Moi Niemcy popłynęli droga morską, a ja z kolegą Wackiem drogą lądową. 01 marca 1945 r. dotarliśmy do Starego Glincza na Kaszubach. Tam zatrzymaliśmy się, droga była odcięta bowiem trwały zażarte walki o Kołobrzeg, o czym nie mieliśmy pojęcia. Czekaliśmy tam do 08 marca 1945 r., t.j. do nadejścia frontu. Tego dnia wieś została zajęta przez wojska radzieckie, które okopały się tuż za wsią bowiem przeszkodą była rzeka Radunia. Nakazano nam wycofać się poza linię frontu, tak to zostaliśmy oswobodzeni.
Postanowiłem, że do domu pojadę tymi końmi, udałem się zatem na wschód. Zamierzałem dotrzeć do wsi Przewale na Zamojszczyźnie, gdzie mieszkał mój stryj imiennik – Jan Jakubiak. Mój kolega Wacek nie był zainteresowany posiadaniem koni, ale stwierdził, że pomoże mi dojechać do Przewala. Zamierzał potem przedostać się do swojej rodziny w Chełmie. Ruszyliśmy bez mapy, bez informatora, korzystając z informacji zapamiętanych ze szkoły. Jechaliśmy w kierunku Bydgoszczy, ale zawrócono nas z tej drogi, z uwagi na rozboje i grabieże w tych stronach. Zatem jechaliśmy na Toruń, za Chełmżą zatrzymali nas jacyś cywile z opaskami MD na rękach i z karabinami. Po krótkiej rozmowie stwierdzili, że zabierają nam konie i wozy na potrzeby wojskowe. Bez broni osobistej nie mieliśmy szans z tymi ludźmi, tak oto zostaliśmy „oswobodzeni” z koni i wozów. Ruszyliśmy pieszo i tak dotarliśmy do Torunia. W Komendzie Miasta wydano nam przepustki, upoważniające do poruszania się w kierunku domu, bezpłatnie pociągiem. Dojechaliśmy pociągami towarowymi do Warszawy, wysiedliśmy w zachodniej części miasta. Była to druga połowa marca 1945 r. Przez gruzy zniszczonej Warszawy dotarliśmy do dworca kolejowego Warszawa Wschodnia. Z tego dworca już kursowały do Lublina pociągi osobowe. Podstawiony pociąg do Lublina załadowany był do granic możliwości, nie było miejsca nawet na zderzakach. Ja z Wackiem i jeszcze kilka osób wsiedliśmy na dach, mocno zziębnięci dojechaliśmy do Dęblina, dalej było już dla nas miejsce w wagonie. Z przesiadkami, dojechałem 31 marca 1945 r. do Zamościa, przenocowałem na dworcu.
Rano ruszyłem pieszo do Przewala, była Wielkanoc 01 kwietnia 1945 r. , na miejsce dotarłem około 09.00 rano. Stryj Jan nie poznał mnie, ostatni raz widział mnie w 1938 r., znać że przez 7 lat nieco się zmieniłem. Dowiedziałem się, że moja mama z rodzeństwem mieszkają w Zubowicach, że oto mijałem gospodarstwo, które mama otrzymała jako rekompensata, za mienie pozostawione na Wołyniu. Było to gospodarstwo poukraińskie. W tym czasie, pozostała rodzina stryja wróciła z Rezurekcji z Tyszowiec, zatem wspólnie zasiedliśmy do śniadania. Koło mego życia zatoczyło się ostatnim rokiem, moja poniewierka zaczęła się właśnie od śniadania wielkanocnego 1943 r. Po śniadaniu, stryj zawiózł mnie do Zubowic do domu, ale mamy nie zastałem, była jeszcze w gościach w Perespie. W domu zastałem siostrę Marysię i brata Józefa. Wiadomość o moim powrocie z niewoli niemieckiej, rozeszła się po okolicy, lotem błyskawicy. Mama wprost nie wierzyła, twierdziła, że to niemożliwe, sądziła że to przykry żart na prima-aprilis. A jednak była to prawda. Gorąco i serdecznie przywitaliśmy się, ze łzami radości w oczach. Moja rodzina była w komplecie, z wyjątkiem ojca, który stał się ofiarą ludobójstwa na Wołyniu.
Mama otrzymała gospodarstwo rolne z kompletnymi budynkami gospodarczymi i 15 ha ziemi jako rekompensatę. W tym czasie mieszkały razem z nami jeszcze dwie rodziny polskie z okolic Mircza w powiecie hrubieszowskim. Ludzie Ci byli ewakuowani w obawie przed bandami UPA, które w tym czasie grasowały na tych terenach i masowo mordowały zamieszkałych tam Polaków. Te rodziny powróciły spokojnie do domu dopiero po akcji „Wisła”. Rozpoczęliśmy gospodarowanie dorabiając się od początku, od pierwszej łyżki, noża i widelca. Nie było narzędzi, inwentarza żywego. Stopniowo jednak nasze zasoby powiększały się, ale najbardziej cieszyliśmy się, że żyjemy, że znów oto jesteśmy razem i że w końcu skończyła się ta koszmarna wojna. Nadszedł czas zastanowienia się, co dalej, my młodzi dorastamy i już wiadomo, że wszyscy nie utrzymamy się z tego gospodarstwa. Postanowiliśmy, że w domu zostanie gospodarzyć Józio natomiast ja i Marysia poszukamy innych możliwości i tak się stało. Ja jako żołnierz Armii Krajowej, oficjalnie nie ujawniony, nie byłem mile widziany przez władzę ludową. Zatem zdecydowałem się, że wyjadę w inne rejony kraju. Tak oto od 01 września 1955 r. mieszkam w Prabutach na Pomorzu.
Prabuty, 27 styczeń 2005 r.        Jan Jakubiak                                                                                                                                                              P.S
Powyższe Wspomnienia pana Jana Jakubiaka zostały przesłane w oryginale na mój adres w Zamościu na Lubelszczyźnie. Po latach, w Glasgow, zdołałem je przepisać i opracować, by oto dziś, mogły być dostępne dla zainteresowanych problematyką Kresów. Praca nad wspomnieniami osób pochodzących z Wołynia i Podola, zawsze sprawiała mi wiele satysfakcji, tak było i tym razem. W załączonym do wspomnień liście, zacny pan Jan Jakubiak pisał przed laty: „Na wstępie, z okazji Nowego Roku 2005 składam Panu serdeczne życzenia dobrego zdrowia, pogody ducha, Błogosławieństwa Bożego na każdy dzień oraz pomyślnego zakończenia studiów doktoranckich.
W załączniku przesyłam moje wspomnienia z lat wojny. Przepraszam za tak długi czas pisania, za możliwe popełnione błędy. Jestem słabo widzący i mam trudności z pisaniem. W mojej pamięci dużo faktów z mojego przeżycia, zostało jakby zatartych, lub niepewnych, dla przykładu liczba osób szpitala polowego w Lasach Mosurskich. Ja pamiętam, że do niewoli dostało się około 100 osób, w tym 10 sowietów, a w książkach spotykam liczbę 70 osób. Ale to co pamiętam, z radością Panu przekazuję. Przekazuję też, bezzwrotnie kserokopię gazety ukraińskiej. Z poważaniem Jan Feliks Jakubiak”
Dziś wdzięczny Bożej Opatrzności za świadectwo pana Jana Jakubiak z życia i walki na Wołyniu, z ciężkiej drogi po hitlerowskich obozach oraz zmagań w komunistycznej Polsce, pragnę zachęcić także innych Kresowian, by również zdobyli się na spisanie swoich wspomnień. Czas bowiem jest nieubłagany, szybko odchodzą ostatni świadkowie, tamtych dni grozy, ale i chwały Męczenników. Wiele historii zostało już zapisanych, wiele odeszło na zawsze, ale jeszcze wiele można uratować, dla żywej pamięci w rodzinach, dla następnych pokoleń Polaków, dla naszej narodowej historii.

Z poważaniem
Mgr historii Sławomir Tomasz Roch
05.04.2011 r. Glasgow Scotland

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz