sobota, 28 marca 2020

Wspomnienia Anieli Donajskiej z domu Wereda mieszkanki kolonii Majdan Mokwiński w powiecie kostopolskim



Urodziłam się w kolonii Majdan Mokwiński 16 lipca 1924r. w same żniwa. Po dwóch tygodniach zawieźli mnie rodzice Anna i Stanisław Weredowie do kościoła w Bereznem i ochrzcili nadając imię Aniela. Miałam pięciu braci, trzech starszych: Wacek (ur. 20 marzec 1920r.), Mietek (ur. maj 1921r.), Antek (ur. 16 listopad 1922r.) i dwóch młodszych: Józek (ur. 15marzec 1931r.),Witek (ur. 13 grudzień 1937r.). Dzieciństwo miałam dobre, ponieważ u babci, która mieszkała z nami, wychowywała się Stefka (moja kuzynka) o 13 lat starsza, lubiąca śpiew, książki i stroje; zaprzyjaźniłyśmy się.




Pod koniec września Rosjanie prowadzili jeńców polskich, dwóch polskich żołnierzy przyszło prosić o chleb. Spytałam – skąd idziecie? Okazało się, że są w konwoju jeńców i bolszewicy prowadzą ich do Ludwipola (20km). Zapytałam – a co dalej? Odpowiedzieli – No tam nas rozbroją i puszczą na wolność. Powiedziałam – czy wy w to wierzycie? Radziłam im podać ustny telefon wśród szeregów, ażeby rozbiegli się po zagajniku (była ciemna noc) i uciekali do tyłu, tam są wioski polskie, a przed wami za lasem wieś ukraińska. Nie ufajcie Rosjanom. Mam wrażenie, że nie skorzystali z mojej rady. W 1943r. dowiedzieliśmy się o Katyniu. 
Rosjanie obciążali nas przymusowymi dostawami za bezcen. W roku 1940 dokładnie 22 marca aresztowali ojca, przebywał w więzieniu w Bereznem, Równem, Dubnie, a potem zsyłka na Sybir. Nie mieliśmy żadnych wiadomości. Dopiero po wojnie Stefka spotkała człowieka, który wracał z Rosji do Armii Andersa. Był razem w powracającej grupie z moim ojcem. W obozie był tyfus i ojciec zmarł. Niemcy wkroczyli na nasze tereny 21 czerwca 1941r., obyło się bez walk, Rosjanie uciekli. Walki toczyły się dopiero za wschodnią granicą. Najgorszy był 1943r., gdy Ukraińcy zaczęli mordować Polaków. Z przerażeniem widzieliśmy łuny na niebie płonących wiosek wkoło nas: Janowa Dolina, Lipniki… Z rodziny zginęła rodzina Płomińskich: ojciec i rodzeństwo Stefki, matka uciekła w konopie - uratowała się. Szczurowscy: ojciec i młodsze rodzeństwo Juli zarąbane siekierami, matka ciężko porąbana - przeżyła.
Wacek przymusowo wzięty przez Niemców, pracował w tartaku w Kostopolu. W maju przyjechał do nas i zadecydował, że mamy uciekać do miasta, a nie czekać na okrutną śmierć. W drodze też groziło niebezpieczeństwo, ale Mama z młodszymi braćmi szczęśliwie dojechała, biorąc potrzebne rzeczy na wóz. Mietek i ja zostaliśmy na gospodarstwie. Miałam wyjechać później ze stryjkiem Jankiem, który mieszkał po sąsiedzku i też wybierał się z rodziną do miasta. Ja miałam nakaz pracy do Niemiec, na ten termin musiałam być w Kostopolu. Poszłam do stryjka i pies rozszarpał mi nogę. Lekarz w Kostopolu leczył mi ją i zaświadczenie lekarskie uratowało mnie przed wywózką do Niemiec. Po wyleczeniu dostałam pracę (z nakazu) w szpitalu w Kostopolu, w ten sposób pozostałam z rodziną.

Latem pojechałam na żniwa do Mietka. Nocowaliśmy w polu lub na sianie. Ostatnie kury i gęsi Ukraińcy zarąbali i wzięli, podobnie splądrowali gospodarstwo. Po pewnym czasie zawieźliśmy z Mietkiem żywność do Kostopola. Tej nocy widzieliśmy tyle łun wokół miasta, że nie wróciliśmy już na wieś. Mietek dostał pracę jako furman w żandarmerii. Natomiast ja jako praktykantka w biurze pracy, gdzie przydała się moja samodzielna nauka niemieckiego i ukraińskiego.

Na początku roku 1944, gdy front zbliżał się, trochę w obawie przed Rosjanami i nadal przed bandami ukraińskimi, zgłosiliśmy się, jak wiele innych rodzin na roboty do Niemiec. Wyjechaliśmy 3 stycznia. Po długiej podróży przez Białystok, Łomżę, znaleźliśmy się w Działdowie. Wacek został w Kostopolu. Mietka z Działdowa później wysłali do Templina (za Berlinem).

Zostaliśmy w czwórkę: Mama, Józek, Witek i ja. Mieszkaliśmy w barakach w lagrze. Mama pracowała w dużym majątku Księży Dwór, ludzi dowozili tam furmanką. Józek pasł krowy u bauera. Ja pracowałam u Baznera w ogrodzie warzywnym. Ta niemiecka rodzina traktowała mnie dobrze.
Jak wkroczyli Rosjanie 17 stycznia, ukrywaliśmy się przez noc w polu, potem w piwnicy w pobliskim gospodarstwie (właściciela Ruscy zabili). Nasze baraki miały być przerobione na szpital dla żołnierzy, ale sowieci po pijanemu je spalili. Myśmy zamieszkali w robotniczym baraku u znajomych, z którymi pracowałam u Baznera.

Znalazłam pracę u polskiej rodziny jako pomoc domowa, była tam dwójka małych dzieci. W międzyczasie przenieśliśmy się do małego domu na przedmieściach ( po zabitym Niemcu). Wciąż liczyliśmy na powrót w swoje strony. Przychodziły transporty repatriantów ze wschodu na zachód. W pierwszym transporcie w maju przyjechał Wacek z Kostopola. Latem zaczęliśmy rozglądać się za stałym miejscem. W sierpniu przejechaliśmy do Kwidzyna. Zamieszkaliśmy w pałacu (była szkoła stolarska poniemiecka), gdzie we wrześniu odnalazł nas Mietek. Potem przenieśliśmy się na mniejsze mieszkanie. Przed Bożym Narodzeniem Mietek odnalazł Antka w Koszalinie.

W kwietniu 1946r. zajęliśmy gospodarstwo w Rozpędzinach już spustoszone. Byliśmy na nim przez rok i wrócił właściciel (Polak) Gorczyński z Rosji. My przenieśliśmy się na inne, większe zrujnowane przez Rosjan. Jeszcze w 1946r. Mietek wyjechał na Dolny Śląsk.

Antek wziął ślub z Julą Szczurowską 7 kwietnia 1947r. W czerwcu tego roku Wacek ożenił się z Danką Bielską. Ja wyszłam za Stefana Donajskiego w Boże Narodzenie 1948r. i przeniosłam się do Sztumu na Ostrów Brozie (urzędowo Zajezierze). Gospodarzyliśmy tam przez 30 lat.

--------------------------
Chojnice 17 lipiec 2004r.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Inne fragmenty wspomnień

12 grudzień 1942 r. 

Poszłam do sąsiadki Łosiowej ażeby nauczyć ją robienia na drutach. Wracałam do domu ok. 22 godziny, zaniepokoiło mnie światło na strychu. Zatrzymałam się pod dębem ok.100 m od domu. Rabusie z latarnią przeszli do magazynu. W domu w tym czasie była Mama, i bracia: Mietek, Wacek, Józek ,Witek. Wróciłam do Łosiów ostrzec ich, że u nas Ukraińcy rabują. 
Ukraińcy dobijali się do domu, Wacek uciekł na strych i położył się na bancie. Rabusie wzięli ubranie, buty, koce. Znaleźli Wacka i kazali iść ze sobą, ale Wacek na podwórku uciekł boso do Bujaków, ziemia była zamarznięta, bez śniegu, ciemna noc. Ja miałam ubranie schowane w sieczce, zostało poza kożuszkiem huculskim, który zabrali, do sąsiadów poszłam w starej kurtce. Po wyjściu rabusiów Mama z Mietkiem przyszła do Łosiów, brat trząsł się ze strachu. Wróciliśmy do domu i dwaj młodsi bracia Józek i Witek stali na łóżku objęci i bardzo przerażeni, trzęsący się z zimna i strachu. Pierzyna na szczęście została. Już więcej nas nie grabili, wiedzieli, że wzięli wszystko. Została wyprawiona skóra z konia i Mietek uszył buty, braciom oficerki, a mnie trzewiki. Wełny nie znaleźli więc zrobiłam skarpety. Utkaliśmy materiał: osnowa z konopi, a wątek z nici wełnianych. Potem w bali zalewało się tkaninę ciepłą wodą i międliło nogami i kijankami. Uzyskany materiał był podobny do sukna o szarym odcieniu. Sąsiad Morawski uszył starszym braciom sportowe marynarki z naszywanymi kieszeniami i stójką (frencze), a spodnie bryczesy. 
W Święta Bożego Narodzenia przyjechali z Druchowej Aniela Płomińska z bratem Leonem do kościoła w Annowalu ( u nich była cerkiew). Pojechałam z nimi i byłam do Nowego Roku, robiłam dla Geni sweter. W Nowy Rok wstałam, zjadłam śniadanie, pożegnałam się i wróciłam do domu (8 km). Jeszcze zdążyłam na 11 godzinę na mszę świętą w Annowalu (3km). Leżał śnieg ale drogi nie były zasypane. 
Niedziela 2 sierpień 1943 r.

Święto Matki Boskiej Anielskiej – odpust w Kostopolu. 


Załadowaliśmy na wóz: zboże, młode ziemniaki, jabłka z sadu i ok. 8 godziny wyjechaliśmy z Mietkiem do Kostopola. Jechaliśmy głównym traktem, a potem drogami na Małe Siedliszcze. Udało nam się dojechać do miasta. Po naszym wyjeździe przeszła banda Ukraińców z głośnym śpiewem. Widzieli ich Kuriatowie i martwili się o nas, że zostaliśmy zamordowani. My przejechaliśmy wcześniej i na szczęście nie spotkaliśmy się z nimi. 
Tej samej nocy z 2/3 sierpnia wokoło Kostopola wszędzie było widać łuny pożarów. Mietek wpadł w szał bezsilności, powiedział: już więcej nie pojadę na Majdan. Następnego dnia poszedł do najbliższej wioski ukraińskiej i znalazł kupców na konia i wóz, sprzedał - za zboże i świniaka. Świniaka tuczyliśmy do Bożego Narodzenia i na święta mieliśmy swoje wyroby.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz