wtorek, 31 grudnia 2019

Wspomnienia Józefa Donajskiego

http://wdonajski.za.pl/RADOMLE_JANOWKA/wsp_J_Donajski.html

Powrót na Wołyń
Józef Donajski mieszkaniec kolonii Radomle pow. Kowel jako rezerwista został 15 sierpnia 1939 roku zmobilizowany do 50 pułku Strzelców Kresowych w Sarnach. Brał udział w walkach na Pomorzu gdzie dostał się do niewoli niemieckiej. 
Przetrzymywany wraz z innymi jeńcami przez siedem dni bez wody i jedzenia w Terespolu Pomorskim zostaje przeniesiony w okolice Stargardu Szczecińskiego do majątku ziemskiego Aldejbic. Podejmuje dwukrotnie nieudane próby ucieczki. Osadzony w karnym lagrze w okolicach Szczecina pracuje przy budowie autostrady. Przeniesiony do majątku ziemskiego w okolicy Neubrandenburga po raz trzeci ucieka, tym razem skutecznie.



Mobilizacja 
W dniu 15 sierpnia 1939 roku wcześnie rano sołtys dostarczył mi wezwanie mobilizacyjne do 50 pułku Strzelców Kresowych w Sarnach. 
Po zameldowaniu się w pułku otrzymałem przydział do ćwiczenia rekrutów z dyspozycją pozostania w Sarnach. Sprzeciwiłem się chcąc jechać na front. Okazało się jednak, że nie ma dla mnie munduru. Wychodząc przygnębiony spotkałem sierżanta, pytam czy nie załatwił by mi munduru, twierdzi, że to zupełnie niemożliwe. Miałem eleganckie cywilne ubranie więc zaproponowałem sierżantowi zamianę na jego mocno podniszczony mundur. Zgodził się chętnie. Po kilku minutach zameldowałem się u dowódcy w mundurze i dostałem przydział do oddziału frontowego.

Załadowaliśmy się do pociągu, gdzie jako obserwator miałem miejsce na dachu wagonu. Jedziemy na północ na Pomorze. Wyładunek nastąpił w jakimś opuszczonym niemieckim majątku. Rozpoczęły się przygotowania: kucie koni, sprawdzenie wyposażenia. Wymarsz nastąpił 1 września. Już w marszu widzieliśmy jak na majątek przed chwilą przez nas opuszczony spadły bomby. Rozpoczęła się wojna, na pierwszej linii trwają walki. Mój młodszy brat będący w służbie czynnej jest wraz ze swoim oddziałem w akcji...Ucieczka z niewoli niemieckiej 
Do niemieckiej niewoli dostałem się we wrześniu 1939 r. w okolicach Terespola Pomorskiego, gdy gdy oddziały armii gen. Bortnowskiego usiłowały wycofać się z korytarza pomorskiego za Wisłę. Ranny i przetrzymywany w różnych obozach jenieckich, początkowo w nieludzkich warunkach, gdy odzyskałem siły podjąłem próbę ucieczki, niestety nieudaną. Ponowna ucieczka również się nie udała. Po kilkudniowych przesłuchaniach, pobycie w karcerze, zostałem wysłany do karnego majątku ziemskiego.

Doświadczenia z pobytu w niewoli i nieudanych ucieczek sprawiły, że miałem już pewne przygotowanie do radzenia sobie w tak trudnej dla człowieka sytuacji. W karnym majątku ziemskim byłem podkuwaczem koni. Warunki były tu ciężkie, wyżywienie bardzo kiepskie. Niemcom zależało na wydajnej pracy, miałem więc kuć dziennie cztery konie. Ponieważ jedzenie było marne kułem mniej twierdząc, że nie mam siły, zaczęli dawać mi drugie śniadanie. 
Pewnego dnia strażnik kazał nam ustawić się w szeregu mówiąc, że przyjechał po nas kupiec. Wysoki Niemiec chodził wzdłuż szeregu, pytał co kto potrafi robić. Gdy powiedziałem, że jestem podkuwaczem wybrał mnie. Poszedł załatwiać jakieś sprawy do biura, może rzeczywiście płacić za kupionego "niewolnika", kazał mi czekać przy samochodzie. 
Gdy wrócił powiedział, że jedziemy do Neubrandenburga. Usiadł za kierownicą, mnie kazał siadać obok. Gdy wjechaliśmy do lasu skręcił nagle w linię oddziałową i stanął. Byłem przekonany, że to koniec, że Szwab zastrzeli mnie na tym odludziu. Gdy sięgał po teczkę myślałem, że wyjmie pistolet. Już miałem się na niego rzucić w desperackim odruchu ratowania życia, on spokojnie zapytał czy jestem głodny. Z teczki wyjął kanapki i wino.
W majątku ziemskim w okolicy Neubrandenburga pracowałem w kuźni. Nocowałem wraz z innymi pracującymi na polu w strzeżonym i zamykanym baraku. Na noc zabierali nam ubrania i buty. Niemiec właściciel majątku ten, który przywiózł mnie, często wypytywał co w domu. 

Dostawałem już listy od rodziny a nawet paczkę z ubraniem od brata. Niemiec zarządził, że mam dostawać drugie śniadanie od niego, płacił mi też dodatkowo w tajemnicy prawdziwymi markami, normalnie dostawaliśmy tzw. "lager marki".
Przygotowywałem ucieczkę, planowałem rozpocząć ją w połowie sierpnia wcześniej niż pierwszą, która rozpoczęła się we wrześniu 1940 r. Chodziło o to aby na polach i w ogrodach były jeszcze warzywa mające stanowić główne źródło wyżywienia. Umówiliśmy się, że ucieka nas siedmiu. Rozpoczęły się przygotowania, gromadzenie zapasowej odzieży, dorabianie klucza do otwarcia drzwi, wykonanie kompasów. 
Pracowałem w kuźni więc wykonanie klucza i kompasów należało do mnie. Z kluczem sprawa była prosta, ponieważ drzwi do pomieszczenia w którym spaliśmy zamykane były na ciężką żelazną sztabę a skobel tej sztaby przykręcony był zwykłą nakrętką od wewnątrz pomieszczenia wystarczył więc prosty klucz o rozmiarze tej nakrętki. Nakrętka skobla zamaskowana była futryną drzwi.
Wykonanie elementów kompasów również nie stanowiło problemu. Kłopoty pojawiły się przy magnesowaniu wskazówek. Kolega podjął się tego zadania twierdząc, że bez problemu dokona tego przy pomocy prądu. Udając chorego pozostał sam w pokoju i jak opowiadał cały dzień walczył z prądem, lecz czy to z braku odpowiednich narzędzi czy też umiejętności niczego nie osiągnął. Igły namagnesowałem dopiero od magnesu prądnicy w samochodzie.

Właściciel majątku domyślał się co planuję, namawiał abym poczekał aż Niemcy pobiją Sowietów, wtedy on załatwi przepustkę i będę mógł odwiedzić rodzinę na niemieckim Wołyniu. Pewnego ranka wchodząc do warsztatu zauważyłem leżący na kowadle młotek. Było to niezwykłe, gdyż kowadło po pracy zawsze było wycierane a narzędzia ułożone. Pod młotkiem znalazłem kartkę z napisem po niemiecku "Boże prowadź". Na ścianie warsztatu wisiała kurtka a w kieszeni znalazłem starą napoleońską mapę Europy. 

Przed ucieczką umówiliśmy się, że jeżeli ktoś z nas zachoruje w drodze i po trzech dniach nie będzie w stanie kontynuować marszu pozostali bez żalu i pretensji pozostawią go samego. Ustalenia takie były następstwem doświadczenia z pierwszej ucieczki w 1940 r. kiedy to jeden z kolegów Alfons Piontek ciężko zachorował i po kilku dniach czekania nadal nie miał sił na dalszy marsz. Usiłowaliśmy go nieść, lecz on widząc nasze osłabienie kategorycznie żądał aby go pozostawić. Został w krzakach na skraju lasu, nieopodal jakiejś niemieckiej wsi. Następnej nocy zawróciliśmy jednak do miejsca gdzie pozostał nasz kolega, lecz jego już nie było. Znacznie później, już po wojnie opowiedział mi Alfons jakie były jego losy. Nad ranem znalazł go pastuch, który okazał się szczęśliwie Polakiem pracującym w niemieckim majątku. Ukrył chorego w budzie pasterskiej, podleczył go i nakarmił, gdy nabrał nieco sił odprowadził do swojego znajomego w sąsiedniej wsi. Prowadzony w ten sposób od wsi do wsi od znajomego do znajomego Piontek dotarł do Bugu. Po przepłynięciu rzeki, gdy był już prawie w domu złapali go Sowieci. Potraktowany jak szpieg został osadzony w więzieniu w Kowlu. Z więzienia wypuścili go ci od których uciekał -Niemcy po zajęciu Kowla w 1941r. Nas z kolei Niemcy złapali kilka dni po pozostawieniu Piontka gdy zbliżyliśmy się do wsi w poszukiwaniu wody i jedzenia. 

Dostałem list od szwagra Marcelego Kalińskiego z Kowla, pisał o zmianach jakie zaszły na Wołyniu po wejściu wojsk niemieckich, radził aby uciekać właśnie teraz gdy zamieszanie największe.

W nocy 14 sierpnia 1941r. uciekamy odkręcając sztabę zamykającą drzwi. Gryczewski wtajemniczony w plany ucieczki, nie idąc z nami z powodu choroby, przykręcił sztabę od wewnątrz i założył futrynę drzwi maskując skutecznie drogę naszej ucieczki. Jak opowiadał mi później, zwolniony do domu z powodu długiej choroby, Niemcy nie mogli ustalić jak uciekliśmy. Rano strażnik po otworzeniu drzwi sądził, że brakuje tylko mnie, gdy przybyła żandarmeria okazało się, że brak siedmiu i brak śladów ucieczki. Strażnik został natychmiast aresztowany.

Teren był solidnie ogrodzony, lecz przez wcześniej obluzowaną deskę w ubikacji stanowiącej fragment ogrodzenia wychodzimy na zewnątrz. Idziemy całą noc na zachód w odwrotnym od domu kierunku, wchodząc w napotkane pryzmy obornika dla utrudnienia pracy psów ewentualnego pościgu. Dzień spędzamy w zaroślach. Następnej nocy rozdzielamy się czwórka kieruje się na północny wschód to mieszkańcy Litwy i Białorusi. Władysław Kołakowski, Andrukajtis i ja idziemy bardziej na południe na Wołyń. Idziemy tylko nocami, ustalając ogólny kierunek przy pomocy starej mapy i kompasu. Jako punkty orientacyjne mamy gwiazdy, po kilku dniach znamy wszystkie na wschodzie, nadajemy im nasze nazwy. Unikamy wsi i ludzi trzymając się lasów i zarośli. Jemy to co uda się nocą znaleźć na polach. Mniejsze rzeki przechodzimy po nie strzeżonych mostkach i kładkach. Odrę przepływamy przy pomocy pływaków z sitowia.

 W lasach w okolicach Poznania natknęliśmy się niespodziewanie na samotną kobietę jest Polką, pytamy więc czy może nam dać lub sprzedać chleba, odmawia tłumacząc, że jej mąż leśniczy, jest zagorzałym hitlerowcem i ona nie może nam pomóc. Skierowała nas jednak do gospodarstwa polskiej rodziny twierdząc, że tam na pewno nam pomogą. Idziemy nieufnie obawiając się podstępu. Ostrożnie podchodzimy do zabudowań umówieni w ten sposób, że ja pukam do drzwi, koledzy przy stodole ukryci obserwują. Gdyby zaczęło dziać się coś niedobrego podpalą i uciekamy. Drzwi otwiera zakonnica, pytam czy może sprzedać mi coś do jedzenia, popatrzyła i rozpłakała się. Zajęła się nami bardzo serdecznie, nakarmiła i zaproponowała nocleg , sprzeciwiając się stanowczo gdy chcieliśmy jak najszybciej opuścić gościnny dom i nie narażać gospodarzy. Zapewniła, że ze strony żony leśniczego nie grozi niebezpieczeństwo. Gertruda Wiśniewska zakonnica pielęgnująca w rodzinnym domu ciężko chorego ojca zajęła się tak troskliwie wynędzniałymi uciekinierami. Do dziś na wspomnienie tamtych chwil pojawiają się łzy wdzięczności . Zostawiłem adres do domu z prośbą o powiadomienie rodziny, że za piętnaście dni będę z nimi. List dotarł szybko ja natomiast spóźniłem się o dziesięć dni, więc rodzina mnie już opłakiwała.

Po odpoczynku ruszamy w dalszą drogę, nadal idziemy tylko nocami. Wisłę przepływamy na znalezionej przy brzegu starej łodzi. Po dobiciu do przeciwległego brzegu, któryś z kolegów szepnął, Niemcy, uciekamy w krzaki i po chwili orientuję się, że jestem sam. Dziwne, nieprzyjemne uczucie. Mieliśmy umówione sygnały miauczenie, szczekanie itp. więc miauczę i czekam na odpowiedź. Świta, ścieżką ktoś idzie, chwila nadziei, że kolega, okazuje się jednak, że to kobieta. Śmiało podchodzę, jestem przecież w Polsce, pytam co to za miejscowość, mocno zdziwiona wyjaśnia, że są to lasy podwarszawskie, tłumaczy jak najwygodniej przejść najbliższą okolicę, pokazuje mi kierunek na Lublin życząc szczęśliwej drogi. Idę teraz sam. 

Na Lubelszczyźnie przedzierając się o świcie w gęste krzaki aby spędzić tam spokojnie dzień, na niewielkiej polance spostrzegam nagle szereg żołnierzy w sowieckich mundurach. Przez chwilę nie mogłem zrozumieć co to znaczy, nagłe strzały karabinu maszynowego uzmysłowiły mi potworną rzeczywistość. Niemcy dokonali egzekucji na jeńcach. 

Doszedłem wreszcie nad Bug, październikowe przymrozki skuły rzekę cienkim lodem. Postanawiam pomimo chłodu pokonać rzekę wpław i nie ryzykować przy końcu wędrówki przechodzenia po moście. Zawiązuję ubranie w węzełek i wchodzę do wody, przepływam główny nurt, nie ma tu lodu, przy drugim brzegu gdzie woda spokojniejsza lód jest gruby, z trudem udaje mi się go łamać przed sobą. Opadam z sił walcząc z lodem, ostatkiem sił chwytam gałąź i przy jej pomocy wydostaję się na brzeg. Ubieram się i możliwie szybko staram oddalić od rzeki, nie wiem czy Niemcy nie patrolują brzegu, jestem potwornie zmęczony. Idę przez zamarznięte nadrzeczne moczary. Nagle zapadam się, woda z lodem dostaje się za kołnierz, podrywam się, następny krok i powtarza się to samo. Potworne zmęczenie i strach, że w tym bagnie zakończy się moja droga powodują paniczny pośpiech a to z kolei sprawia, że przy kolejnych krokach zarywa się lód i padam w wodę. Wreszcie skrajnie wyczerpany nakazując sobie zachowanie spokoju, pomału i ostrożnie posuwam się do przodu. Jest wczesny ranek, słońce tego dnia zaczyna świecić mocno, więc przytulony do nagrzanej kory grubej sosny ogrzewam się i suszę odzież.

 Nie orientuję się dokładnie w którym miejscu przekroczyłem Bug. Wieczorem pytam napotkaną na drodze Ukrainkę gdzie jestem, zdziwiona moim wyglądem i pytaniem informuje, że jestem niedaleko Turzyska. Są to więc już moje rodzinne strony, do Radomla około 12 kilometrów. Późnym wieczorem idę przez przedmieście Turzyska, nagle dostrzegam światełko kilkanaście metrów przed sobą, nieruchomieję przy jakimś płocie. To Niemiec z dwuosobowego patrolu zapalił papierosa. Czekam cierpliwie aż się oddalą. Miałem szczęście omal nie wyszedłem prosto na nich, przy moim wyglądzie i braku jakichkolwiek dokumentów trudna droga mogła zakończyć się tak blisko domu. Przez cmentarz wychodzę z miasta, pokonuję bez większego trudu rzekę Turię i dochodzę wreszcie do pól naszego gospodarstwa w Radomlu, przeczołgując się pod płotem ogradzającym łąkę straciłem przytomność a może tylko zasnąłem, tak reagował organizm na wielotygodniowe napięcie.

 Gdy się ocknąłem była późna noc, lecz w oknach naszego domu świeciło się jeszcze światło. Zajrzałem przez okno, w domu pełno młodzieży, tańczą, tatuś gra na harmonii. Obszedłem dom i tylnymi drzwiami wszedłem do sieni. Nagle do sieni wpada siostra Zosia, krzyczy Józef , jest ciemno skąd wie że to ja? Cicho nikt obcy nie może wiedzieć, że wróciłem. W naszym domu odbywało się tego dnia tarcie lnu. Był taki zwyczaj, że młodzież zbierała się na tarcie lnu spędzając wieczór po pracy na zabawie.

14 października 1941r. dotarłem wreszcie do domu. Dwa miesiące nocnej, pieszej wędrówki lasami odbiło się bardzo na moim zdrowiu. Opuchnięty z otwartymi ciężko gojącymi się ranami długo odzyskiwałem siły. 
Nie było mi dane cieszyć się spokojem domu rodzinnego ponieważ rozpoczynał się na Wołyniu straszny okres mordów ukraińskich na polskiej ludności.




Napad na Radomle 25 grudnia 1943r.
 ( spisane dnia 10.03.1998 r. ) 
O możliwości napadu na naszą wieś w święta Bożego Narodzenia ostrzeżeni zostaliśmy przez Ukraińca Piaseckiego. W wigilię więc ogłosiłem służbę dla wszystkich żołnierzy samoobrony 
( ok. 30 ludzi, jedynie kilka osób pozostało z rodzinami)*.Zaledwie kilka osób miało pozostać z rodzinami. Pozostali podzieleni na dwie grupy pełnili służbę. Stach Kowalewski z częścią ludzi objął służbę o godzinie 18 w wigilię, ja z pozostałymi w pogotowiu nocowaliśmy w ubraniach i z bronią razem w moim domu. Zmiana miała nastąpić o 6 rano w pierwszy dzień świąt. 
Kilka minut po 5 rano przyszedł Stach Kowalewski i ponieważ nie spałem, prosił, abym obudził swoją grupę i wcześniej objął służbę. Motywował to tym, że ze swoimi chce iść rano do kościoła. Ponieważ żołnierze jeszcze spali a do 6 pozostało już niewiele czasu oświadczyłem, że rozpoczniemy służbę tak jak, było ustalone. Po ok. piętnastu minutach wpadł znowu Stach twierdząc, że(
była informacja  od Jastrzębia z Zasmyk, że idą Niemcy, dopisek ołówkiem „Jastrząb był w Kupiczowie”)* otrzymał polecenie od "Jastrzębia" z Zasmyk, aby wycofać uzbrojonych ludzi ze wsi, ponieważ zbliżają się Niemcy i nie należy podejmować z nimi walki. Podobno słychać już niemieckie rozmowy i ruch zbliżających się. Było jeszcze zupełnie ciemno. Stach zabrał natychmiast obie grupy i wycofał się do lasu. Ja zostałem na obserwacji. Po pewnym czasie od zachodu, od zabudowań Frejera, padły pierwsze strzały. Zapłonęły pierwsze zabudowania Radomla. Atakowali Ukraińcy. Ta pomyłka, a może celowa dezinformacja, okazała się tragiczna w skutkach. 
Skuteczną, bohaterską obronę podjął jako pierwszy mieszkający na skraju wsi Wacek Solecki, który kupionym za słoninę karabinem ratował życie swoje i rodziny. Broniły się i inne pojedyncze domy. Z bratem Antonim też zajęliśmy stanowiska obok naszych budynków przy sadzawce. Dołączył do nas Malinowski z Lublatyna, a z nim młody chłopak, jeszcze dziecko. 
(Przy sadzawce zajęliśmy stanowisko we trzech: Ja, Antonii kapral z Lublatyna,/dopisek dd-ca samoobrony z Lublatyna/, dołączył uciekinier Zawadzki z synem mieszkający 200m. od nas w opuszczonych przez Niemców budynkach )* (jest nas 5 osób, Stach Kowalewski z ludźmi nie wrócili)* Zmieniliśmy stanowisko w kierunku południowym, gdzie pokazali się Ukraińcy na koniach, strzelaliśmy, padł koń przygniatając jeźdźca. Ukrainiec żył, usiłował się wydostać, jego broń leżała obok. Chłopiec już czołgał się w kierunku konia po leżącą broń. Nie mogliśmy strzelać, bo głowa chłopaka była na linii strzału. W ostatniej chwili, gdy Ukrainiec już wydostał się spod konia, chłopak nacisnął spust i cała seria kończy tę niebezpieczną sytuację. Automatyczny karabinek, choć z pustym już magazynkiem, był cenną zdobyczą. Dołączyła do nas reszta oddziału z Lublatyna.(Dworakowski Julek z Lublatyna, było nas już ok. 20)*. Gdy przyszła pomoc z Zasmyk, Kupiczowa, (z kierunku )* Gruszówki, Ukraińcy zaczęli się wycofywać. Szliśmy za nimi aż do Turii. Most na Turii był pod naszym ostrzałem. Część Ukraińców przeprawiała się po lodzie. Pojawiło się działo ciągnięte przez konie. Ukraińcy usiłowali z nim przejechać przez most. Leżący obok mnie Bielecki strzelił celnie zabijając konia. Niełatwo było celnie strzelać, bo byliśmy zmęczeni pościgiem. Działo pozostało na moście. Obok ataman ukraiński usiłując przejechać rzekę po lodzie zapadł się z pięknym koniem do wody, koń ugrzązł a słychać już było nadjeżdżający pociąg. Przebiegała tędy linia kolejowa Kowel - Turzysk. Julek Dworakowski uparł się wyciągnąć konia, co przy pomocy innych udało się. Czas był najwyższy, gdyż nadjeżdżał pociąg pancerny. Niemcy z pociągu otworzyli silny ogień do Ukraińców, Polacy zdążyli się na czas wycofać. 
W Radomlu było wiele ofiar. Trupy zwożono początkowo do domu moich rodziców, było ich jednak za dużo, więc następne składano w stodole. 
(Włada Solecka miała zbierać trupy Polaków, zwożono ich wozami, układano w stodole, w domu się nie zmieścili)* Spalone zostały budynki: Soleckich, Wielgata, Falickich, Kowalewskich, moje wraz z materiałem na budowę. Zginęli Dominik Kowalewski, Wielgat , Konstanty Dunajski mój ojciec i dużo innych.(Mój ojciec zginął przy furtce obok domu)*W tym czasie w Radomlu przebywało wielu uciekinierów z innych wsi, też padli ofiarą Ukraińców.
Trupów Ukraińców nikt nie sprzątał. Zamarznięte ciała leżały do wiosny, przybierając przez kilka pierwszych nocy nowe, przedziwne pozycje. To rodziny ukraińskie poszukując bliskich obracały zwłoki. Zginął również pop, który święcił banderowcom narzędzia mordu.
Po walce zniknął gdzieś Malinowski, nie było go wśród żywych, ani zabitych. Dopiero rano przeszukując pole znaleźliśmy ślady w śniegu, ktoś czołgał się polem w kierunku krzaków. W krzakach znaleźliśmy nieprzytomnego Malinowskiego z ciężką raną głowy.
(dostał w głowę rykoszetem, za zamordowanie rodziny wymierzał sprawiedliwość na własną rękę)* Zabraliśmy rannego do naszego domu gdzie moja mama Leokadia otoczyła go opieką. Rana wyglądała bardzo groźnie, wgnieciona kość czaszki. Mama ściągnęła lekarza sowieckiego. Po zabiegu Malinowski szybko doszedł do sił. 
(przy tym fragmencie wspomnień dodatkowa notatka: obok majątku Szumowskiego na oddział Jastrzębia Ukraińcy zrobili zasadzkę. Jastrząb był na to przygotowany)*
*dopiski dodane w 2010 r. z odręcznych notatek z 1998 r

Samoobrona w kolonii Radomle 
Spisane w Straszewie 18.03.1998 r.
Brałem udział w kampanii wrześniowej w stopniu starszego sierżanta i dostałem się do niewoli niemieckiej w okolicy Terespola Pomorskiego.
Po dwukrotnych nieudanych próbach ucieczki z niewoli, dopiero trzecia mi się powiodła i po dwumiesięcznej ustawicznie zagrażającej życiu wędrówce przez teren Niemiec i okupowanej Polski dotarłem do rodzinnej wsi Radomle w powiecie kowelskim 14 października 1941 roku.
Nie mając dokumentów, będąc uciekinierem, nie nocowałem w domu, lecz w magazynie w gospodarstwie mojego ojca Konstantego. Pewnego październikowego ranka słyszałem ze swojej "sypialni" kłótnię pomiędzy ojcem a grupą Ukraińców żądających wydania plonów z tegorocznych zbiorów. Spór dotyczył tego, że po odebraniu ojcu gospodarstwa przez władzę sowiecką w 1939 r. ziemię przydzielono Ukraińcom pozostawiając naszą rodzinę bez środków do życia. Po przejściu frontu ojciec zajął ponownie swoje gospodarstwo pozbawione całkowicie inwentarza zbierając jednak jesienią plony z pól. Atmosfera tego sporu oraz informacje dochodzące z innych wsi o podejrzanym znikaniu pojedynczych osób - Polaków powodowała powstanie poczucia zagrożenia. Osobiście zagrożenie to odczułem bezpośrednio, gdy pewnego dnia pracujący w mojej kuźni Ukrainiec Piasecki ostrzegł mnie w tajemnicy, że będzie na mnie napad ze strony jego rodaków. Po pewnym czasie doniósł mi, że są już w lasku w pobliżu kuźni, wymknąłem się, więc i ukryłem w olszynach w odległości 200 metrów. Kilkunastu Ukraińców otoczyło warsztat, a po jego przeszukaniu udało się do domu Stanisława Kowalewskiego i zabrało go ze sobą. Po pewnym czasie Stach wrócił. Ukraińcy wypytywali go o mnie.
Nie mając żadnych dokumentów nie mogłem się swobodnie poruszać. Ponieważ ojciec zobowiązany był dostarczyć władzom niemieckim kontyngent ziemniaków, pojechałem z nimi do Kowla za ojca. Otrzymałem kwit za dostawę na swoje imię, był to już jakiś dokument. Przy okazji oświadczyłem Niemcom, że kontyngentu zboża i mięsa nie dostarczymy, ponieważ w gospodarstwie po Sowietach nic nie zostało. Po dwóch dniach przyjechali do Radomla sprawdzić. W oborze zostały jedynie łańcuchy przy pustych żłobach i jeszcze nieuprzątnięty obornik. Przyznali nam wówczas trzyletnie zwolnienie z kontyngentu.
Tymczasem docierało coraz więcej informacji o mordach dokonywanych przez Ukraińców. Ludność zaczęła opuszczać wsie i chronić się w Kowlu. W Radomlu również zatrzymała się grupa uciekinierów zajmując opuszczone wcześniej przez rodziny niemieckie gospodarstwa.
Jako podoficer biorący udział w kampanii wrześniowej miałem przygotowanie wojskowe. W Zasmykach - sąsiedniej wsi działała przed wojną organizacja Strzelec przygotowująca młodzież do służby wojskowej. Aktywnie działali m.in. Śladewski i Wacław Sulencki, który przed wojną był komendantem. Namawiałem, więc kolegów do tworzenia samoobrony. Wiedzieliśmy, że grupy samoobrony powstawały w tym czasie w innych wsiach. W sąsiedniej wsi Janówce samoobronę organizował Tadeusz Paszkowski, powstawała też samoobrona w Lublatynie. W Radomlu zebrało się około 16 osób m.in. Stanisław Kowalewski, jego brat Jan, Antoni Wielgat, Narcyz Sieńko, moi bracia Antoni i Tadeusz Dunajscy,
 /Wacek SoleckiWalerek Sulęcki - zajmował się szkoleniem, zmajstrował przeziernik, uczył celowania. W Lublatynie zgłosiło się ok. 15 osób m. innymi zięć Gorzkiewicza z własną bronią. Z początkowo 14 osób samoobrona w Radomlu rozrosła się do ok. 60 ludzi/*.
Problem stanowiło uzbrojenie, stare strzelby myśliwskie nie mogły skutecznie tego rozwiązać. Mając dokumenty wybrałem się w odwiedziny do siostry w Kowlu. Mieszkał u niej pastor Niemiec. Rozumiał trochę po polsku, ja po pobycie w niewoli rozumiałem trochę po niemiecku. Rozmawialiśmy, więc o różnych sprawach, a także o mordach ukraińskich i o bezbronności Polaków. Pastor interesował się tym problemem. Obiecał pomoc w załatwieniu jednego lub dwóch karabinów zaznaczając, że będzie to kosztować. Umówiliśmy się, że następnego dnia o określonej godzinie ulicą obok domu siostry w Kowlu przechodzić będzie żołnierz z karabinem. Jeśli lufa będzie skierowana ku dołowi, a pasek od czapki nie będzie pod brodą, lecz uniesiony, to śmiało można nawiązać z nimi rozmowę. Rzeczywiście o ustalonej z pastorem porze nie jeden, lecz dwóch Niemców zjawiło się przed domem. Umówione znaki się zgadzały, więc zacząłem z nimi rozmowę. Byli to Ślązacy mówiący po polsku. W drewutni dobiliśmy targu. Za dwie złote pięciorublówki kupiłem dwa karabiny, po 25 sztuk naboi do każdego i dwa granaty. Ślązacy byli zadowoleni, pytali, czy na takich warunkach kupię więcej broni, zaznaczyli, że jeżeli będą problemy ze złotem mogą przyjąć słoninę 16 funtów (8kg.) za karabin. Umówiłem się oczywiście na kolejną transakcję. Wieczorem jeden karabin załadowałem i pieszo przyniosłem do Radomla (ok.12km.). Nad ranem w ten sam sposób drugi i granaty dotarły do wsi.
Ślązacy pracowali w rusznikarni w Kowlu. Zakupiłem u nich łącznie 22 karabiny po 25 sztuk amunicji do każdego i 22 granaty. Pojawiły się jednak problemy finansowe. Mieszkańcy Radomla byli ogołoceni ze wszystkiego po okresie okupacji sowieckiej. Na mój apel o zbiórkę środków jedynie Wacek Solecki zakupił broń za słoninę. Tak, więc dla samoobrony w Radomlu 21 karabinów kupiłem za własne uciułane z ciężkiej przedwojennej pracy pieniądze.

Wszystkie te transakcje odbywały się w obejściu mojej siostry i szwagra Amelii i Marcelego Kalińskich w Kowlu. Broń była ukrywana do czasu jej przetransportowania w węglu lub pod podłogą domu. Amelia Kalińska gorliwie zabiegała o zakupienie od Niemców koniecznej broni. Z narażeniem życia swego i rodziny nawiązywała kontakty z Niemcami pracującymi w magazynach broni. Przysięgała dostawcom, że broń zostanie użyta wyłącznie do obrony przed Ukraińcami.
Broń przechowywana była w schronach w sadzie mojego ojca Konstantego po dwa karabiny w jednym miejscu. Warty z bronią pełnione były w nocy, w dzień broń była chowana. Te środki ostrożności podejmowano w celu nie prowokowania Niemców. Znalezienie przez nich broni groziło pacyfikacją wsi. Do Radomla przybył z Osiecznika kuzyn Bolesława Sulęckiego przedwojenny podoficer Henryk Nadratowski. Skierowałem go do sąsiedniej dużej polskiej wsi Zasmyki. W Zasmykach samoobrona nie była jeszcze zorganizowana. Po kilku dniach pojawił się z grupą 12 uzbrojonych ludzi nieznany mi człowiek. Wyjaśniał, że był nauczycielem w Osie, musiał z tamtego terenu zniknąć i szuka dla siebie i swoich ludzi miejsca. Względy konspiracji i ciągłe zagrożenie powodowały konieczność sprawdzenia przybysza. Powołał się na znajomość z rodziną Frankowskich. Znałem Frankowskich, mieszkali w sąsiedniej wsi Janówka. Udaliśmy się we dwóch do Janówki. Oboje Frankowscy zaprzeczyli, że go znają. Sytuacja stawała się trudna. Przybysz mocno speszony przypomniał sobie, że poznał na chrzcinach w Klusku jeszcze kogoś z naszych okolic, nie pamiętał jednak nazwiska, ale opis i zapamiętane charakterystyczne powiedzenie niby kto­ wyrażenie wskazywało na mego stryja Konstantego Dunajskiego z Radomla. Sprawa szczęśliwie się wyjaśniła. Po odpoczynku, nowoprzybyłych poprowadziłem, do Zasmyk. Tam przed kapliczką zatrzymał nas wartownik uzbrojony w widły osadzone na długim trzonku. Tak silna i uzbrojona grupa zmieniła natychmiast dotychczasowy stan samoobrony zasmyckiej. Jak się okazało, przybyszem tym był por. Jastrząb Władysław Czermiński. Jastrząb szybko i energicznie rozwinął samoobronę do oddziału partyzanckiego, który poza ochroną miejscowej ludności dokonywał dalekich patroli na tereny zamieszkane przez Ukraińców. Wywołało to zaniepokojenie ukraińskich bandytów. Okres bezkarnych mordów na ludności polskiej się kończył. Podejmowali, więc kilkakrotnie próby likwidacji zasmyckiego zgrupowania. Przybycie Jastrzębia zapoczątkowało na naszym terenie proces przekształcania się samoobrony w odziały partyzanckie, wcielone później do 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej. 
*/wstępujący w szeregi samoobrony składali przysięgę, ja składałem przysięgę przed Zamościńskim w moim warsztacie kowalskim, miałem ubrudzone ręce i z tego pseudonim „Brudny”./ 
*/członkowie samobrony z wojskowym przeszkoleniem byli wykorzystywani jako dowódcy wart i patroli. Broń mieli tylko pełniący służbę, pozostała była przechowywana w schronach w obrębie gospodarstwa ojca Konstantego Donajskiego po 3 sztuki. Członkowie Samoobrony znali te schowki. Wacek Solecki zabierał swój karabin kupiony za słoninę i ukrywał w domu/.         
*(przy tym fragmencie wspomnień dodatkowa notatka: pojawił się ni stąd ni zowąd por. Prawdzic, za kilka dni leśnik p.por. Borsuk – Mróz. Był to okres późniejszy, organizowały się oddz. 27 Dywizji. Przysłani byli prawdopodobnie przez majora Kowala. Samoobrona przekształcała ...)
*dopiski dodane w 2010 r. z odręcznych notatek z 1998 r.
Atak Niemców na Zasmyki  19.01.1944 r.
Do Radomla przybiegł goniec z wiadomością, że Niemcy wraz z Ukraińcami napadli na Zasmyki. W tym czasie nie było w Zasmykach oddziału "Jastrzębia". Oddziały samoobrony z Radomla i Janówki poderwane alarmem ruszyły w kierunku Zasmyk.
(spotkaliśmy się ok. 1 km. od kościoła za cmentarzem)  Słychać już było strzały z broni maszynowej. Z oddziałem z Janówki spotkaliśmy się przy cmentarzu w Zasmykach. Z wieży kościoła ostrzelał nas niemiecki ciężki karabin maszynowy. Zajęliśmy stanowiska za nagrobkami na cmentarzu. Z okrągłego okienka nad chórem ciągle strzela karabin maszynowy. Strzelamy pojedynczym ogniem w to okienko i ckm. milknie. Narasta strzelanina od strony lasku Giesinga, zmieniamy więc stanowiska przesuwając się w tę stronę. Niemcy z lasku ostrzeliwują nas, lecz po chwili wycofują się. Teraz strzały słychać od strony zabudowań Zamościńskich.(zmieniamy stanowiska jest nas ok. 20)* Dołącza do nas Brudek z Zasmyk z wiadomością, że Niemcy zabrali (zabili?)* Zamościńską i opuszczają zabudowania. Po krótkiej wymianie ognia w pobliżu zabudowań Zamościńskich Niemcy zaczęli opuszczać Zasmyki. Do Zasmyk w czasie strzelaniny ciągle przybywały uzbrojone grupy okolicznej samoobrony. Nas z Radomla i Janówki było ok. 20 ludzi i pomimo, że nie wszedł do walki oddz. "Jastrzębia" istniała możliwość rozbicia oddziału niemieckiego. Obawy dowództwa o los mieszkańców w razie odwetowej akcji pacyfikacyjnej i konieczność nie ujawniania przed Niemcami dużej siły oddziałów polskich uratowała napastników. *dopiski dodane w 2010 r. z odręcznych notatek z 1998 r.
Wymarsz z Radomla
Gdy front dotarł na Wołyń i Rosjanie byli już pod Kowlem, oddziały 27 Dywizji AK przesuwały się na zachód, samoobrona wcześniej włączona do składu Dywizji również musiała opuścić rodzinne strony. 19 marca 1944r. opuszczaliśmy Radomle z ciężkim sercem wysłuchując przekleństw i złorzeczeń cywilnych mieszkańców mających uzasadniony żal, że pozostawiani są sami na niepewny los. Zagrożenie ze strony band ukraińskich było już jednak znacznie mniejsze. Ukraińcy przycichli przerażeni nową sytuacją, wiedzieli jak bezwzględnie postępuje armia sowiecka ze schwytanymi nacjonalistami.
 
W czasie marszu przednie ubezpieczenie zameldowało, że przed nami za wzniesieniem terenu są Niemcy. Zajmujemy stanowiska przed wzniesieniem, przejście przez wzgórze jest zupełnie niemożliwe z powodu silnego ognia niemieckiej broni maszynowej. Trwa wyczekiwanie przerywane z rzadka pojedynczymi strzałami. Po pewnym czasie dołączył do nas konny oddział partyzantki sowieckiej zaniepokojony prawdopodobnie strzałami. Dowódca tego oddziału niewiele słuchał naszych wyjaśnień o niemożliwości frontalnego ataku, traktując nas jak tchórzy krzykną do swoich „za mnoj” i pogalopowali na wzniesienie. W kilkanaście sekund oddział sowiecki przestał istnieć, ścięty seriami niemieckich karabinów maszynowych, tylko kilka oszalałych ze strachu koni przegalopowało przez nasze stanowiska. Zaczęły strzelać niemieckie sztokiesy, pociski przelatując przez wzniesienie rozrywały się na naszych stanowiskach. Zajmowałem stanowisko przy ciężkim karabinie maszynowym. Pocisk rozrywa się bardzo blisko stanowiska, widzę jak z szyi leżącego obok ładowniczego tryska fontanna krwi, odruchowo sięgam ręka aby ją zatamować, kilka sekund i mój kolega Gołko już nie żył. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że jestem ranny. Kilka odłamków tkwi w przedramieniu. Koledzy opatrzyli prowizorycznie ranę. Wieczorem lekarz zdezynfekował i obandażował ranę, nie zgodził się na usunięcie wyraźnie widocznych odłamków twierdząc, że na razie nie można ich ruszać. Jeszcze tego wieczoru kolega Gryczewski powyjmował większe odłamki, mniejsze i głębiej siedzące wychodziły pod skórę przez kilkanaście lat.
 
Patrol z Lublatyna
Otrzymaliśmy wiadomość o zaginięciu patrolu samoobrony z Lublatyna. Nasz oddział z Radomla wyruszył aby wyjaśnić sytuację. W lesie znaleźliśmy pomordowanych kolegów. Ruszyliśmy śladami bandytów i we wsi ukraińskiej znaleźliśmy ich w stodole. Odpoczywali a czując się na swoim terenie bezpiecznie nie wystawili wart. Walka była krótka a pełne zaskoczenie uniemożliwiło Ukraińcom podjęcie skutecznej obrony. Z naszej strony nie było ofiar. Dokonany mord nie uszedł tym razem bandytom bezkarnie, oddali życie, spłonęła również stodoła. Zdobyta broń zasiliła nasz oddział. 
Z odsieczą Batyniowi
( spisane dnia 10.03.1998 r.)
W Radomlu mieszkało w tym czasie wielu uciekinierów z innych wsi. W naszym domu mieszkała bliżej mi nieznana rodzina Bujaków. Bujakowa miała zwyczaj chodzić po domu w ciężkich drewnianych trepach. Zmęczony położyłem się wcześnie. Nagle budzi mnie jakieś dudnienie. Przekonany, że to trepy Bujakowej, zasypiam. Kolejne dudnienie i teraz wyraźnie słychać strzały. Wyskakuję z łóżka, alarm gwizdkiem, zbiórka.
Strzały słychać od strony Batynia. Tadeusz mój, szesnastoletni brat, upiera się iść z nami. Biegniemy w kierunku strzałów. Nagle zostajemy ostrzelani. Zajmujemy stanowiska na wzniesieniu. Miejsce nieodpowiednie, jesteśmy wystawieni na ostrzał, a zamarznięta ziemia uniemożliwia okopanie się. Widzę jak z plecaka Tadeusza sypią się strzępy. On przytulony do zamarzniętej ziemi nie może się ruszyć. Polecam cofnąć się do mostku, skąd będzie możliwość prowadzenia ognia. Strzelamy do stodoły, aby dym pożaru choć trochę nas osłonił. Wreszcie i Tadeusz może zmienić stanowisko. Gdy zmienialiśmy stanowisko, myślał, że się wycofujemy a jego zostawimy. Szczęśliwie jest cały, ale plecak w strzępach.
Od wschodu słychać nowe strzały. Po pewnym czasie od południa również. Jak się okazało, to Paszkowski z Janówki ze swoimi ludźmi, oraz oddział "Jastrzębia" z Zasmyk weszli do akcji. Ukraińcy zaczynają się cofać. Idziemy za nimi ok.10 km. ostrzeliwując cofają się. Dochodzimy do wsi prawdopodobnie Piórkowicze. Ukraińcy "rozpływają" się w terenie. Oddział "Jastrzębia " idzie dalej. Samoobrona z Radomla i Janówki zostaje. Sprawdzamy wieś - pusto. Mam tu znajomego, idziemy do jego domu, drzwi otwarte wchodzimy ostrożnie. Usiłuję otworzyć drzwi do pokoju, uchyliły się lekko dalej sprężynują - mina? Idę do okna, w tym czasie ktoś melduje, że w studni są trupy. Wchodzimy do domu przez okno. Na drzwiach, które tak sprężynowały, wiszą zwłoki dziecka przybite do drzwi i drewnianej ściany... 
Pierwszy napad bandy ukraińskiej na Radomle
Samoobrona w Radomlu była już zorganizowana. Uzbrojone warty czuwały nad bezpieczeństwem mieszkańców. Młodzież przechodziła przeszkolenie strzeleckie, zajmował się tym kapral Walerek Szulencki. 
Pod moją nieobecność samoobroną dowodził Stanisław Kowalewski. Zajmowałem się w tym czasie zakupami broni w Kowlu. Będąc u siostry Ameli Kalińskiej w Kowlu po odbiór kolejnego zakupionego od Niemców karabinu z lękiem spostrzegłem łunę pożaru z kierunku Radomla. Niepokój siostry, strach o najbliższych stworzył przekonanie, że to płonie rodzinna wieś. Zabrałem nowo zakupiony karabin, 25 sztuk naboi i granat i biegiem ruszyłem do domu. Po drodze w kolonii Zielona dołączyło kilku kolegów ze staroświeckim pistoletem i jakąś strzelbą. Zbliżając się do Radomla stwierdziłem z ulgą, że pali się Białaszów, wieś ukraińska. Dobiegliśmy do Białaszowa, gdzie paliły się budynki. Było już po walce. Ukraińcy uciekli. Ze strony polskiej pomimo intensywnej strzelaniny nie było strat. Ukraińcy mieli prawdopodobnie kilku rannych. Zacząłem na spokojnie wyjaśniać, co zaszło. Okazało się, że niesubordynacja dwóch młodych chłopaków, Mojego brata Tadeusza i jego kolegi, uratowała Radomle przed napadem. Postanowili oni pod moją nieobecność poćwiczyć z bronią w lasku niedaleko wsi. Tadeusz podpatrzył gdzie chowam karabin. Ćwicząc spostrzegli grupę uzbrojonych ludzi podkradającą się w stronę wsi. Był późny wieczór. Zorientowali się, jakie to niebezpieczeństwo. Jeden z nich strzelił zapewne w powietrze. Zaalarmowało to jednak wartę i pozostałych ludzi z samoobrony. Rozpoczęła się strzelanina, dołączyli uzbrojeni Polacy z Lublatyna. Rozpoczął się pościg za wrogiem zakończony w Białaszowie. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz