niedziela, 23 sierpnia 2015

Wspomnienia Teresy Ostrowskiej z Kalińskich

lac 
foto. Kowel - Leokadia Donajska, Amelia Kalińska, Helena Donajska

http://wdonajski.za.pl/WOLYN/wolyn_Reni_wsp.html

Motto: Są chwile o świcie jak jabłka rumiane, 
południa jak złota gotycka lawina, 
a potem wieczór – ścieżki dnia splątane 
księżycowym sierpem przecina”. 
(Jan Zych)

Marceli Kaliński, syn Mikołaja i Heleny z Bejerów, urodził się 1 września 1896r. w Bukojmie na Wołyniu. Pochodził z zubożałej rodziny szlacheckiej pieczętującej się herbem Jelita i opowiadał o patriotyzmie przodków. W młodości był wcielony do wojska carskiego, w wyniku, czego poznał różne kraje Azji, Europy wschodniej i południowej, o czym zachował wspomnienia do końca życia. Po szczęśliwym powrocie do cywila pracował jako mechanik w parowozowni, później pomocnik maszynisty i maszynista kolejowy kolejnych stopni.
[...] Amelia Donajska, córka Leokadii z Gissyngów i Konstantego Donajskiego, syna Michała, urodziła się 12 czerwca 1908 roku w Radomlu położonym 12 km od Kowla. Ponieważ była dziewczynką i drugim dzieckiem swoich rodziców, szybko spadł na nią obowiązek zajmowania się młodszym rodzeństwem, które kolejno przychodziło na świat. Po latach wspominała, jak mając zaledwie pięć lat musiała dźwigać brata Józefa, a później następnych.
[...] Ojciec Amelii – Konstanty 2 czerwca 1927 r. kupił w Kowlu działkę budowlaną od Hersza Mytnika, a 9 maja 1934 r. dał córce w posagu tę działkę „sadybnej ziemi” o powierzchni 368 całych i 64 setnych metra kwadratowego przy zbiegu ulic Piaskowej (później Sznarbachowskiego 17) i Sadowej w kształcie równobocznego rombu. Działka miała umowną wartość 500 złotych i została przeznaczona pod budowę domu dla młodego małżeństwa.

 Zamieszkano w nim około 1936 czy 1937 roku. Miał 3 pokoje, kuchnię, hol od frontu, korytarz od strony podwórza, łazienkę, dużą spiżarnię z wejściem na strych, piwnicę z wejściem z korytarza. W każdym oknie był 1 lufcik. Od strony podwórza przy wejściu był drewniany taras, skąd też prowadziły drzwi do ubikacji i drewutni. Z tarasu szerokie schody do ogrodu. Od schodów z trzech stron domu biegł chodnik aż do furtki frontowej na ulicę. Do tej samej furtki wchodziło się też z holu przez drzwi frontowe na schody, chodnik i na ulicę Sznarbachowskiego. Działka była ogrodzona siatką ze wszystkich stron. Brama wjazdowa znajdowała się od strony ogrodu, czyli ul. Piaskowej. Przez tę bramę wjeżdżali wozem zaprzężonym w dwa konie i Dziadek Konstanty, i Wujkowie: Józek, Antoś, Stefan. Zawsze byli witani z radością przez domowników, a przez dzieci z euforią.
[...] Syn Marcelego i Amelii Romuald przyszedł na świat 24 maja 1929 roku, a córka Teresa Krystyna 2 września 1931 roku.
Dzieci swe wczesne dzieciństwo miały ciche i bezpieczne. Na wakacje jeździło się do Dziadków na Radomle. Z wielką niecierpliwością wypatrywało się przez okna przyjazdu Dziadka z końmi i furmanką, na której zawsze już były dwa siedzenia dla wygodnej jazdy. Dziecko, które siedziało przy Dziadku, zawsze mogło liczyć, że w czasie drogi dostanie, choć na chwilę lejce do ręki i pocmoka na konie. Niezapomniane przeżycia! Przemiłym też wspomnieniem jest wielka drewniana balia pełna ciepłej wody nagrzanej słońcem stojąca przed domem Dziadków tuż przy żółtym piasku, gdzie można było bawić się do woli. Obok domu był duży sad, dokąd biegało się po smaczne wiśnie, z których sok spływał po rękach aż do łokci. Wokół domu biegła scieżka, którą się przemierzało w obie strony: do zabudowań gospodarczych (jeśli się stało na progu to w lewo) i do furtki (w prawo wzdłuż domu), prowadzącej do drogi wiodącej do kuźni Wujka Józka, skąd słyszało się od rana kucie młotem i dokąd latało się, by dąć w miechy i godzinami słuchać barwnych opowieści Wujka, który był wspaniałym narratorem, nie miał sobie równych w całej rodzinie. Tą samą drogą biegło się dalej wzdłuż ziemi Dziadka do traktu prowadzącego w lewo i prawo przez całą wieś. Na trakcie zbierało się różne kolorowe kamyczki, które zachwycały oczy. Prosto dalej w górę szło się do niedużego cmentarza żołnierzy austryjackich poległych w czasie I wojny światowej. Ziemia Dziadka ciągnęła się jeszcze dalej.
foto. Kowel - Amelia i Marceli Kalińscy
Dom miał dwoje wejściowych drzwi: od frontu – w stronę głównego traktu przez wieś i od strony sadu, ogrodu i zabudowań gospodarczych. Między częścią z sadem i ogrodem a gumnem była studnia z żurawiem, sięgającym nieba. Dzieciom nie wolno było do niej się zbliżać! Przy studni od strony zabudowań gospodarczych stało duże koryto do pojenia zwierząt. Woda była zawsze lodowata i pyszna. Musiała być głęboka ta studnia! Przez podwórko biegło się do drabinki wiodącej na pięterko drewnianego budynku z sianem, wspinało się na górę, wciągało się głęboko w płuca wszystkie wonie rozlicznych ziół, a potem po drugiej stronie zjeżdżało się przez otwór do sieczkarni. To było bardzo przyjemne, oby tylko nie ściągnąć za dużo siana przy zjeżdżaniu! Dziadek tego nie lubił, ale nigdy na nas nie krzyczał. Byliśmy z Romkiem najstarszymi wnukami i kochaliśmy Go bardzo. Czasem udało się nam pokręcić za rączkę wielkie koło sieczkarni, ale ja musiałam stawać na palcach. Cięło się koniczynę…

Trzeba było przebiec przez całe wielkie podwórze wzdłuż obory i stajni, po przeciwnej stronie stodoły, by dostać się do dużej bramy i na krótką już drogę wiodącą do domu i zabudowań Wujka Antosia i Wujenki Meli. Zawsze się tam dostawało coś pysznego do przekąszenia, choć niby dzieci nie miały apetytu! Dom był nowy i piękny, stał po lewej stronie podwórza. Na podwórku, blisko domu rosło kilka wysokich drzew, które miały tak wysoko swoje gałęzie, że nie zapamiętałam, jakie to drzewa. Może sosny? Między nimi stała kuchenka, na której w lecie gotowało się różne smakołyki. Stał stolik i ławki, na których siadała „jaskółka na drucie” – jak mawiał Wujek Antoś. To byłam ja, bo stale kręciłam się koło Wujostwa. Wujenka była młodziutka, nie mieli początkowo dzieci. W pobliżu kuchni znajdowała się studnia, ale bez żurawia, wodę ciągnęło się wiadrem kręcąc korbą, łańcuch nawijał się na wał. Po latach trzeba było bardzo uważać na Tereskę i Heniusia, bo byli jeszcze mali. Czasami chodziło się z Wujenką do Soleckich, gdzie była zawsze serdeczna i uśmiechnięta Ciocia Monika, a także mała Wala i Heniek. Przy tym jednak groźne i wielkie gęgające gęsi z trzepoczącymi skrzydłami, a przy nich jeszcze groźniejsze i budzące przeraźliwy strach syczące gąsiory. Tych się nigdy nie uda zapomnieć! 
W prawo od zabudowań Antosiów była dębina z ogromnymi dębami sięgającymi chmur i wśród nich jeden z huśtawką na długich linach. Wszyscy biegaliśmy tam, by się pohuśtać. Biegała tam i Hela, czasem ze swoimi koleżankami i kolegami, rzadziej Tadzio, bo nie miał czasu na zabawę. Tuż za kieratem, który był za stodołą od strony dębiny, znajdowała się sadzawka, do której się nie wchodziło, bo wierciły się w niej wrogie pijawki. Za to biegało się dokoła wypatrywało, gdzie najbezpieczniej. W dębinie po ciepłym letnim deszczu taplało się na bosaka w powstałych kałużach. Było to szczególnie przyjemne. Oboje z Romkiem uwielbialiśmy tę rozrywkę.
Za dębiną – o kawałek drogi dalej – znajdowała się olszyna i druga sadzawka. Nie były jednak tak ulubione jak dębina ze swoimi atrakcjami. Za olszyną i polem był już las zadybski. Dzieciom tam nie wolno było chodzić, a my byliśmy posłuszni.
[...] Skończyło się jednak beztroskie dzieciństwo. 1 września wraz ze świtem Kowel został zbombardowany, szczególnie tak zwany II Kowel, gdzie mieszkała ciocia Mila, siostra Tatusia, z wujkiem Frankiem Redkowiakiem i Babcia Kalińska. Ich nowy dom nie został jednak zniszczony. W tym pierwszym dniu wojny, wszczętej przez hitlerowskie Niemcy, przeżyliśmy jako dzieci paniczny strach przed zagrożeniem śmiercią. Nigdy dotychczas nie doznaliśmy takiego uczucia. Miałam zaledwie 8 lat, Romek 10. Pamiętam, jak oboje z Romkiem biegliśmy trzymani za ręce przez Mamusię na pole pomiędzy radliny kartofli, by Niemcy na nas nie rzucili swoich bomb i nie ostrzelali nas z karabinów maszynowych z samolotów. Wydawało się nam, że z radlin kartofli wystają nasze chude plecki i Niemiec musi nas dojrzeć. Opodal szła jakaś obca kobieta i męczyła ją uporczywa czkawka. Przez 65 lat pamiętam tę donośną czkawkę przerażonej kobiety… Podobnie wciśnięte mam w pamięci ostrzeżenia: Uwaga, uwaga, nadchodzi… Trzeba też było przeżyć przynajmniej trzy czwarte swego życia, by przestać dygotać wewnętrznie ze strachu, kiedy tylko usłyszy się przelatujący samolot. Niełatwo zapomnieć paniczny lęk z dzieciństwa.
W następnych dniach po wybuchu wojny wraz z przyjaciółmi Rodziców pojechaliśmy na Radomle, by uniknąć bombardowań w mieście. Wszędzie na wsi spotykało się uciekinierów z miasta, także z zachodu Polski, którzy chcieli schronić się przed wojskami niemieckimi. Patrzyliśmy na obcych podejrzliwie, czy może są szpiegami wywiadu.
[...] Wkrótce potem do Kowla wstąpili Sowieci – głośno, z hukiem, butnie i gniewnie – do kraju „panów”. Ubrani byle jak – w parcianych butach, z karabinami na sznurkach. Zaczął się pierwszy okres okupacji – wszystko było skierowane przeciw „burżujom”, bo Polacy to właśnie wyzyskiwacze. Proletariat nauczy ich rozumu! Doszło do licznych aresztowań, najpierw wojskowych, policji, leśników, właścicieli ziemskich i wywózki na Sybir. Żydzi zaczęli się panoszyć i biegać z donosami na Polaków. Wykrzykiwali: Wasze się skończyło! My nie Żydzi, my Jewreje! Wielu z nich przyjechało do Polski z wojskiem sowieckim, ci byli najgorsi. Nikt nie był teraz bezpieczny. Marcel został zwolniony z pracy na kolei, bo tam mogli pracować tylko Rosjanie lub Ukraińcy. Musiał szukać innego zatrudnienia. Przyjęto Go do budowy „bani”(łaźni). Omal nie postradał życia, gdy spadła Mu cegła na głowę, bo takich luksusów jak kask nie było. Dla załatania braków materialnych trzeba było się ścieśnić i wynajmować dwa pokoje Sowietkom, gotować im obiady, by zarobić na życie. Ustawicznie wisiała nad nami groźba wywózki na Sybir. Z rodziny Tatusia – Anuszkiewiczów z Woronczyna wywieziono 7 osób, bo mieli ziemię i młyn (kułacy!). Część z nich zmarła z głodu i mrozu. Noce były zawsze niespokojne, bo może już tej nocy po nas przyjdą? Każdy miał dla siebie przygotowaną torbę do zabrania, bo dawali zwykle wywożonym 20 minut na zebranie się i opuszczenie domu z dorobkiem całego życia. Wywozili też ludzi ze wsi. Nakładali takie podatki i kontyngenty, jakim nikt nie był w stanie podołać. Jeśli komuś cudem się udało z tego wywiązać, dostawał następne. Jeśli już nie miał nic, następowała wywózka na Syberię. Dziadek był już na liście jako „kułak”, chociaż już wcześniej zabrano Mu ziemię. Opowiadano, jak Polacy byli traktowani w czasie transportu, jak wyrzucano na tory zmarzniętych, zagłodzonych i chorych. Groza szła przez polskie miasta i wsie, choć jeszcze nic nie było wiadomo o zabijaniu polskich oficerów, o Katyniu i innych miejscach kaźni. Stalin miał wielkie plany dokonywania zbrodni.

W 1941 roku Niemcy ruszyli na Sowietów, którzy byli tak zaskoczeni, że nie potrafili stawić żadnego oporu. Przecież to dotychczasowi sojusznicy, więc nie spodziewali się agresji z ich strony. Niemcy wkroczyli do Kowla. Weszli cichutko, tak że nikt nie zdawał sobie sprawy ze zmiany najeźdźcy. Gdy wpadli do naszego domu, Mamusia smażyła rybę. „Fleisch, fleisch” – trzeba było ich poczęstować. Nie byli agresywni, nie sprawiali złego wrażenia. Byli mile zaskoczeni, że Tatuś mówi po niemiecku. Zło przyszło dopiero potem. Na razie Tatusia przyjęto do pracy na kolei jako maszynistę. Początkowo ucieszyliśmy się, ale potem okazało się, jak niebezpiecznie było prowadzić pociągi. Partyzanci podjęli walkę przeciw Niemcom i wysadzali transporty. Drużyny parowozowe też padały ofiarą, wylatywały w powietrze. Tatuś cudem ocalał, ale pomocnik stracił obie nogi. Pewnego dnia Niemcy zamknęli w parowozowni drużyny kolejowe, żeby wywieźć do pracy w Rzeszy. Mamusia wysłała mnie – sądząc, że na dziecko nikt nie zwróci uwagi – żebym dowiedziała się, dlaczego Tatuś nie wrócił. Byłam jako dziecko kolejarza, obeznana z parowozownią, ale pobiegłam z duszą na ramieniu. Udało mi się odszukać Tatusia, wzięłam Go za rękę i chyłkiem wysunęliśmy się jakimś bocznym wyjściem. Nikt nas nie zatrzymał, nikt nie krzyknął, nikt nie strzelił. Przez tory i dziurę w płocie po pocisku wydostaliśmy się na ulicę. To był cud! Odtąd Tatuś ukrywał się, Mamusia znów wynajmowała pokoje, tym razem Niemcom i gotowała, jeśli chcieli, bo nie było z czego żyć. Nauczyła się też gotować mydło i sprzedawała kobietom ze wsi. Sadła dostarczał p. Górniak dawny listonosz, a sodę kaustyczną i kalafonię przywożono nam zza Buga. Chleb dostawaliśmy na przydział. Miał dodatek pastewnego łubinu i palił w ustach, gdy się rozgryzło. Dopiero, gdy sczerstwiał, łatwiej dawał się przełknąć. Pamiętam głód, który ściskał jelita, stale chciało się jeść, a nie było co. Byliśmy już więksi, rośliśmy przecież, zaczęły się choroby. Pamiętam, że piłam kobyle mleko i jakiś zaprzyjaźniony ksiądz (chyba ksiądz Piotrowski) przynosił psie sadło, którego łyżkę piliśmy co rano. Miało to chronić przed gruźlicą.
Kiedy zapadłam na czerwonkę, a potem na żółtaczkę (Romek tylko na żółtaczkę), dziwnym zrządzeniem losu Wujek Kazik Kaliński, brat Tatusia z Warszawy (lekarz), odczuł gwałtowną potrzebę przyjechania do Kowla z powodu grożącego nieszczęścia. Narażał życie przekraczając rzekę Bug. Uratował mnie, kiedy już ksiądz z olejami przyszedł przygotować chorą do ostatniej drogi.

Kiedy Niemcy wywozili kobiety do Rzeszy na roboty, Mamusia wypożyczyła sobie czyjeś niemowlę i z nim poszła na wezwanie do urzędu, by uzyskać zwolnienie jako matka karmiąca. Nikt tego nie sprawdził, a więc udało się. Znów zdarzył się cud, uniknęła wywózki. Być może nie wróciłaby stamtąd nigdy.
Kazimierz Kaliński 1938 r.
Romek był starszy ode mnie o dwa lata. Był zawsze chłopcem myślącym, rozsądnym i ambitnym. Miał od dziecka wysokie aspiracje, które jeszcze starała się potęgować nasza Mamusia. Kiedy wybuchła wojna i przyszli Sowieci, miał ukończoną III klasę szkoły powszechnej, zdecydowano, że wszystkie polskie dzieci trzeba cofnąć o klasę niżej, by „wyrównać poziom”. Było to bardzo przykrym przeżyciem, bo nie byliśmy gorsi. Gdy przyszli Niemcy w 1941 roku, na kresach wschodnich nie było w ogóle szkół dla polskich dzieci. Nauka odbywała się wyłącznie na tajnych kompletach, w ukryciu przed władzami niemieckimi, prowadzonych przez polskich nauczycieli, którzy narażali życie dla spełnienia swej misji. Mamusia posyłała nas oboje na te konspiracyjne lekcje, a potem zatrudniła nauczycielkę szkoły średniej, która przychodziłaby nas uczyć w zamian dostając obiady i prawdopodobnie niewiele pieniędzy. Nazwiska tego dzielnego pracownika oświaty niestety już nie pamiętam, ale chyba zachowało się zdjęcie.
Kiedy w 1943 roku, chcąc sobie stworzyć „Samostyjną Ukrainę”, Ukraińcy zaczęli mordować Polaków po wsiach, kiedy co wieczór łuny pożarów rozpościerały się wokół Kowla, a chłopskie wozy z uczepionymi krowami i cielętami wjeżdżały na peryferie miasta, by chronić życie, Mamusia włączyła się w tajną akcję zdobywania broni dla samoobrony z Radomla. Chodziło o to, by Polacy mogli się zbrojnie przeciwstawić ukraińskim zbrodniarzom, którzy pastwili się nawet nad starcami i dziećmi. Mamusia szukała wśród Niemców ludzi, którzy mieli dostęp do magazynów broni i którzy chcieli za jej cenę do swoich rodzin wysłać paczki z żywnością. Kupowała więc broń za złote piątki, tuczony drób, słoninę. Oczywiście przy tym narażała życie swoje i bliskich, ale nie wahała się w potrzebie, bo w samoobronie miała przecież swoich braci, których bezgranicznie kochała. Nieraz też 14 – letni Romek pomagał Mamusi i wynosił pod płaszczem broń na furmankę, by trafiła na wieś. Był bardzo odważny.
W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia 1943 roku Ukraińcy przebrani w mundury niemieckie napadli na Radomle. Polacy sądzili, że to Niemcy, wobec których nie wolno było się ujawnić, więc młodzi ukryli się, a starsi wyszli przed domy. Ukraińcy dokonali okrutnej rzezi, między innymi został zabity nasz Dziadek, Konstanty Donajski, który wcześniej pomógł ukryć się rodzinie i pozasłaniał kryjówki. Kiedy okazało się, że napadli Ukraińcy, było za późno, by obronić zaatakowanych. Wiadomość o śmierci Ojca Mamusia otrzymała następnego dnia, wówczas padła zemdlona na podłogę. Ratowaliśmy Ją wszyscy, jak kto umiał, lecz długo nie można było Ją docucić. W następnych miesiącach jeszcze gorliwiej zabiegała o broń stając się mniej ostrożna, co zauważył Karel – Austryjak, mieszkający w pobliżu i przestrzegł przed takim postępowaniem. Nie wydał jednak odważnej Polki. Może nawet współczuł, bo sam widział czerwone łuny wokół Kowla, które przypominały, że Ukraińcy palą polskie wsie i mordują Polaków.

Kiedy odmieniły się losy wojny i Niemcy zaczęli się cofać, Kowel w maju 1944 roku został otoczony przez wojska sowieckie, które zamknęły Niemców w kotle z miejscową ludnością. Ze wszystkich stron zasypywali miasto ze swoich „katiusz”. Niemcy też odpowiadali ogniem. Na wieży kościoła umieścili swoich snajperów, którzy strzelali do każdego, kto znalazł się na ulicy. Od pocisków, które systemem konika szachowego trafiały w domy, wszystko waliło się w gruzy, powodując ucieczki lub śmierć mieszkańców. W nasz dom też padły pociski. Jeden zburzył część murowanej ściany od sąsiadów, drugi wyciął potężną dziurę w stołowym pokoju od strony ogrodu. Siedzieliśmy w piwnicy, ale teraz już nie było wystarczającej osłony, trzeba było szukać innego schronienia. W tych domach, które jeszcze się nie rozpadły, gromadziły się duże ilości ludzi, niemających już własnego dachu nad głową. Każdy starał się przycupnąć jak najniżej, by było bezpieczniej lub kładł się na podłodze jeden przy drugim. Nie było co jeść i pić, nie można było marzyć o gotowaniu, przez 6 tygodni oblężenia gryźliśmy suchą kaszę, tylko początkowo były suchary potem się skończyły. Brakowało wody, bo studnia z pitną wodą była przy kościele, dokąd nie można było dotrzeć z powodu gradu pocisków.
Po wyjściu z naszego domu zatrzymaliśmy się w pobliskim u p. Kulik, który był jeszcze cały. Ciasno skupili się ludzie na podłodze, wszyscy starali się zająć jak najmniej miejsca, żeby było jak najbezpieczniej. Za nami poklękały jakieś osoby, które wpadły później. Zrobiło się jeszcze ciaśniej. Pociski padały coraz bliżej po jednej i drugiej stronie ulicy, na przemian, zwiększał się huk, coś się rozwaliło, coś się posypało, kurz dławił w gardle, oślepił oczy, a potem wybuchy zaczęły się oddalać, ludzie podnosili głowy. Nasza czwórka ciągle trzymała wspólny różaniec. Po dłuższej chwili przerażona Mamusia wyciągnęła rękę i dotknęła palcami pleców Tatusia, na palcach miała krew, a wyżej na głowie i włosach Ojca rozpryśnięty mózg. Zrobiło się nam bardzo niedobrze, ale poderwaliśmy się znad różańca i co się okazało? To nie była krew Tatusia, to nie był Jego mózg. Za nami przycupnęła jakaś kobieta, która wbiegła później niż my. To jej ścięło czaszkę i zawartość rozniosło na innych klęczących. Matka Boska nas ocaliła… Który to już raz?
Ponieważ w tym domu powstała wyrwa po pocisku, znów pobiegliśmy nisko pochyleni – razem z innymi - do następnych sąsiadów, państwa Kwiatkowskich, którzy mieli okazałą willę w pięknym parku. Tu też było pełno ludzi, znowu jakoś wcisnęliśmy się i położyli na podłodze na kilkanaście następnych dni, a może nawet tygodni, bo czas mi się zatrzymał. Nikt się nie rozbierał, nie mył, nie zmieniał odzieży. Gryzły nas wszy, dokuczał świerzb, fetor potu. Nie można się było odsunąć, zmienić pozycji, jeden leżał przy drugim, w głowach huczało od ustawicznych kanonad. Wydawało się, że już nigdy nie przestanie grzmieć. Czy kiedyś usłyszymy… ciszę? Błagaliśmy Pana Boga o miłosierdzie, a Matkę Boską Częstochowską o opiekę.
Kiedy ochłonęliśmy po wydarzeniach w mieszkaniu p. Kulik, Rodzice postanowili, że za widomy cud ocalenia złożą swoje ślubne obrączki jako wotum dziękczynienia w Częstochowie. Nie zdążyli za swego życia dotrzymać przyrzeczenia, bo ślubna obrączka Tatusia pozostała pod gruzami domu w Kowlu. Dopiero po śmierci Mamusi wypełniłam tamto zobowiązanie. Rysia Donajska z Franciszkiem jadąc do Krakowa złożyli w Częstochowie na Jasnej Górze ślubną obrączkę mojej Mamy i złoty sygnet zamiast nieosiągalnej obrączki Tatusia. Poczułam się spokojniejsza, że na moich Rodzicach nie ciąży już ten święty dług wobec Najświętszej Panienki. Dziękczynne wotum znalazło się po przeszło 50 latach na właściwym miejscu.
W domu państwa Kwiatkowskich pozostaliśmy do końca pobytu w Kowlu. Najbardziej nam tam dokuczało pragnienie. Ustawicznie myślało się o dobrej, chłodnej wodzie, która zwilżyłaby wyschnięte gardło. Na przyległym podwórku była odkryta studnia dla koni, z której wyciągało się wodę wiadrem na linie. Obok był nieuprzątnięty nawóz koński. Jakiś pocisk weń wpadł i spowodował, że znaczna jego ilość rozprysła się, a część wpadła do wody. Tą żółtą wodę, skażoną odchodami końskimi, piliśmy po łyku, kiedy komuś udało się choć trochę wyciągnąć. O dziwo nikt od niej nie umarł.
Co jakiś czas wpadało do domu kilku Niemców i zabierało to z dobytku, co wpadło w oko. Czasem przewracali tobołki, ale nie zabierali nic. Kiedy ktoś z domu na chwilę chciał wyjść na zewnątrz, z wieży kościoła Niemcy ostrzeliwali z karabinów maszynowych. Nie było żadnej możliwości poruszania się.

Pewnego dnia, kiedy kanonady trwały nadal i wydawało się, że już nic się nie zmieni, wpadło znów kilku niemieckich żołnierzy, karabinami rozepchnęli leżących i zaczęli wyganiać ludzi. Wrzeszczeli przy tym, byśmy szli na stację kolejową natychmiast, bo będą strzelać. Ze wszystkich miejsc wyciągali leżących, wkrótce już duże grupy popychane grubiańsko kolbami biegły pochylone nisko w obawie przed snajperem z wieży. Słychać było głośne oddechy, szlochy, pojękiwania. Każdy miał jakiś worek lub plecak na plecach. Ja miałam mały worek zawieszony na ramionach, a w nim 1 łyżkę srebrną z domowego kompletu sztućców, jakąś miseczkę, woreczek kaszy, sweter, zwinięty płaszczyk, coś z bielizny, inni podobnie. Tylko Mamusia miała gdzieś wszyte złote monety, biżuteria została zakopana w domu pod podłogą. Wszyscy wiedzieliśmy gdzie. Mieliśmy nadzieję, że ktoś z nas wróci. Na razie domyślaliśmy się, że wywiozą nas do lagru. Szybko wyczerpały się siły zrodzone ze strachu. Potem już tylko wszyscy się wlekli. Tyle tygodni w bezruchu dawało o sobie znać. Dowiedzieliśmy się wkrótce, że Niemcy przebili się i całą ludność Kowla gdzieś wywiozą. Pogonili nas na rampę kolejową, gdzie ludzie popadali na ziemię. Nastała noc. Przez całe życie nie zapomniałam, jak gorzało niebo porysowane strzelającymi we wszystkie strony smugami ognia. Czerń nocy nie istniała. Trwał grom huku, który nie przemijał, czerwień ognia, który nie przygasał, strach, który obezwładniał i otępiał. Miałam niecałe 13 lat, a Romek 15, ale nigdy nie zapomnieliśmy tamtych przeżyć. Nad ranem podstawiono wagony i kiedy kolbami wepchnięto nas, ruszyły na zachód. Dokąd? Trwoga ściskała nam gardła. Mamusia przyciskała do siebie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i płakała, że opuszcza polski Wołyń. My też szlochaliśmy, Tatuś ukradkiem także ocierał łzy. Mamusia wielokrotnie mówiła kiedyś, gdy inni, zabrawszy dobytek, uciekali za Bug, że nigdy nie opuści swojej ziemi, że jeśli wszyscy będą musieli wyjechać, to Kalińska będzie siedziała w ostatnim pociągu. I właśnie tak się stało. W czasie jazdy modliliśmy się głośno, inni także. To dawało otuchę. Kiedy opuszczaliśmy Wołyń, jakiś człowiek krzyknął: Praszczaj Ukraina! Mamusia go zwymyślała… To nie Ukraina, to nasza polska ziemia. I nie „żegnaj”, bo my tu wrócimy. Po pewnym czasie pociąg stanął. Zobaczyliśmy zwyczajnie chodzących ludzi, a jakaś dziewczyna szła z Niemcem i śmiała się głośno. Byliśmy zaszokowani, wydawało się to jakieś nierzeczywiste… Tatuś nagle poderwał się, pociągnął nas za sobą i szybko weszliśmy między przechodniów, a potem za drzewa i w pole. Nikt nie krzyknął, nie strzelił, oto byliśmy wolni. Jakoś dowlekliśmy się do Chełma. Tatuś miał tam znajomego kolejarza. Przenocował nas na podłodze, a rano dowiedzieliśmy się, że nasz pociąg jeszcze przed Chełmem został zaplombowany i skierowany na Majdanek. Uznaliśmy, że znów Matka Boska Częstochowska nas ocaliła. W tym samym dniu pojechaliśmy do Dęblina kryjąc się na breku. Tam u przyjaciół Rodziców, p. Spinków – Jana i Frydy, którzy wcześniej wyjechali z Kowla, co Mamusia miała im za złe, zmywaliśmy 6 – tygodniowy brud, wszy, zostaliśmy oprani, smarowaliśmy się maścią przeciw świerzbowi, odpoczywaliśmy w ciszy i spokoju. Przez cały tydzień trwał ten raj na ziemi, ale trzeba było szukać miejsca na dłuższy pobyt. Pojechaliśmy, więc do Rawy Mazowieckiej, gdzie mąż siostry Tatusia – Marychny – Adam Chrostowski był leśniczym. W jego leśniczówce już wcześniej zatrzymała się część rodziny Kalińskich, my dołączyliśmy także. Zamieszkaliśmy na poddaszu chlewika. Kupowaliśmy kozie mleko, zbieraliśmy grzyby, brakowało jednak wszystkiego, bo z Kowla wyszliśmy prawie tak, jak staliśmy. Wszystkim tam dokuczał niedostatek. W zimie cisnęliśmy się w małym domku leśniczego. 

Emilia Redkowiak z Kalińskich

Tatuś z wujkiem Frankiem Redkowiakiem zaczęli pracować w jakimś warsztacie ślusarskim. Prawie nic nie zarabiali, ale byli już zameldowani, a przy tym dostawali jeden posiłek Mamusia z Romkiem próbowała pracować u gospodarzy, ale strony tam nieurodzajne, ludzie biedni, nie mieli czym płacić.

Kiedy front sowiecko – niemiecki przeszedł przez Rawę Mazowiecką, wraz z Emilią i Frankiem Redkowiakami przenieśliśmy się do osady Dolna, blisko miasta.
Franciszek Redkowiak

 Gdy tylko front się oddalił, powstało w mieście gimnazjum i my natychmiast zdaliśmy egzaminy wstępne, i zaczęliśmy się uczyć – ja w I klasie, Romek w III klasie gimnazjum. Nie było jeszcze niczego: książek, zeszytów, piór, ołówków, ławek ni krzeseł. Miejscowi przynieśli sobie krzesła z domu, my nie mieliśmy niczego, ale była szkoła i nauczyciele, a to najważniejsze. Pierwsze kroki zostały zrobione. Rodzice bardzo chcieli, byśmy się uczyli, wojna dowiodła, że nic innego nie miało tak trwałej wartości.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Inne fragmenty wspomnień
Te opustoszałe tereny w Kolonii Radomle to własność rodziny Donajskich. Z nienawiści do Polaków zmieciono tu z powierzchni ziemi domy Leokadii i Konstantego, Amelii i Antoniego, zabudowania gospodarcze, sady, ogrody, kilkusetletnią dębinę, olszynę, kuźnię Józefa, do której dzieci Meli biegały z radością, by słuchać wspaniałych opowieści i cudownych baśni wujka Józia. Żyzne pola, które cieszyły oczy bogactwem urodzaju zamieniono w rozległe i ponure nieużytki.

Te miejsca przez nas ukochane śniły się polskim wygnańcom – naszym Dziadkom, Rodzicom, Wujkom i Ciociom do końca ich dni, bo długo mieli nadzieję na powrót. Towarzyszą naszej starości jak najcenniejsza perła wspomnień z dzieciństwa…
Teresa Ostrowska
Miejsce po gospodarstwie Konstantego i Leokadii Donajskich.  Foto T. Dunajski 1975


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz