piątek, 7 lipca 2023

Warkoczyk zbryzgany krwią


Zofia Szwal: Odgrzebałam kości i wiedziałam,  że trafiłam na miejsce,  gdzie leżą mieszkańcy Orzeszówki

Zofia Szwal: Odgrzebałam kości i wiedziałam, że trafiłam na miejsce, gdzie leżą mieszkańcy Orzeszówki

Źródło: Fotorzepa fot. Piotr Kowalczyk
Nawet dziś śnią mi się po nocach mordercy, płonie mój dom, dziadkowi odcinają głowę, a ja wyję we śnie, żona słyszy krzyk i widzi, jak macham rękami. Pali się moja wieś Hnilicze, w mojej głowie brzmią śmiertelne krzyki – mówi znany pisarz Stanisław Srokowski.
Każdy z ocalonych z rzezi na Kresach dźwiga swoją historię. Ma swój własny koszmar, który powraca do niego, gdy zamyka oczy.
Żałobna lista
Najdrobniejszy szczegół tej sceny wrył się w pamięć Zygmunta Maguzy. Kiedy wszedł do domu dziadków Stankiewiczów w Witoldowie, zobaczył trzy trupy. Babcia i dziadek leżeli w łóżku porąbani siekierą. Na ciało babci rzucono zmasakrowaną 11-letnią Weronkę, jego młodszą córkę.
– Podłoga zalana była krwią. Krew i kawałki mózgu zbryzgały ścianę. Dziobały je kury, niektóre wskoczyły na stół, leżał tam chleb upieczony przez babcię. Podniosłem za ramiona dziadka, jego czaszka była wbita w klatkę piersiową – mówi Zygmunt Maguza. – Chlusnęły na mnie czarna krew i mózg.
Sąsiedzi opowiedzieli mu, że Weronka uciekała przez podwórko, kiedy trafiła ją kula. Ranną dziewczynkę Ukrainiec przywlókł za nogę do domu.
– To była cicha, nieśmiała dziewczynka. Mówiła „dobryj deń" sąsiadom, niewiele więcej. Tego ranka słyszeli, jak strasznie krzyczy: „Nie zabijajcie mnie" – opowiada Maguza. Łamie mu się głos.
18-letni Henryk Maguza wstąpił potem do 27. dywizji wołyńskiej AK, jeszcze później z armią Berlinga dotarł do Berlina. Forsował Prypeć, gdy przełamywano front, i patrzył, jak innych pochłania rzeka. Widział śmierć na wojnie, koledzy umierali mu na rękach, sam wiele razy cudem ocalał.
Opowiada o tym spokojnie. Nie może jednak powstrzymać łez, gdy mówi o rzezi w rodzinnym Chrynowie. – Była tam siedmioletnia dziewczynka. Mamusia ubrała ją w ładną sukienkę do kościoła, zaplotła warkoczyki i zawiązała kokardę. Ukrainiec zatłukł dziewczynkę kolbą karabinu przed kościołem.
Po prawie 70 latach Maguza potrafi wyrecytować listę krewnych, którzy zginęli na Wołyniu. Jest ona długa, zawiera kilkadziesiąt nazwisk. Jest na niej zastrzelony drugi dziadek, Ignacy Girgilewicz, zarąbani siekierą rodzice chrzestni i ich troje dzieci wrzuconych do studni. Najmłodsza z ofiar ma zaledwie kilka miesięcy.
– Dziecko rozerwano i położono na stole, na urągowisko Lachom. Matkę zostawiono z rozprutym brzuchem na podłodze. Ojciec był na polu, ocalał. Był ze mną potem w dywizji. Kiedy mówił o tym, co zobaczył w domu, miał nieprzytomne oczy, z ust leciała mu piana.
Istnieje granica wytrzymałości, której ocaleni z wołyńskiej rzezi nie są w stanie przekroczyć. Rozmawiałam z ludźmi, którzy przeżyli masakrę w Woli Ostrowieckiej i Ostrówkach
– dwóch polskich wsiach unicestwionych 30 sierpnia 1943 roku. Ich relacja zawsze załamywała się w dwóch momentach – gdy mówili o śmierci swych rodziców. I kiedy przywoływali obrazy agonii najmłodszych mieszkańców wsi.
– Sześcioletnia dziewczynka podniosła się po serii strzałów, którą Ukraińcy zabili kobiety i dzieci spędzone pod las. Zaczęła biec, krzycząc: „Mamo". Strzelano do niej, padała. I znów biegła do nieżywej już matki. Aż w końcu banderowiec zabił ją, uderzając w głowę – mówił Aleksander Pradun, który jako 13-letni chłopiec ocalał przygnieciony ciałami rozstrzelanych ludzi.
Scenariusz zbrodni
Niemal do końca mieszkańcy polskich wsi nie wierzyli, że może ich spotkać zagłada.
– Do naszej przyszła stara Ukrainka, akuszerka z sąsiedniej wsi. Powiedziała, że następnego dnia Ukraińcy będą nas zabijać. Wszyscy muszą się schować, uciec do lasu. Mieszkańcy zaczęli się naradzać i doszli do jednego wniosku: kobiecie na starość rozum się pomieszał – opowiada Teresa Radziszewska.
Jeśli zawsze zgodnie żyliśmy z ukraińskimi sąsiadami, oni przychodzili na nasze wesela i chrzciny, my na ich, a nasze dzieci bawiły się razem, to czego mamy się obawiać? Tak mówiono w lipcu 1943 roku w polskich wsiach na Wołyniu.
– Nie potrafiłem przekonać swoich bliskich, że grozi nam niebezpieczeństwo. Dziadek Ignacy Girgilewicz powtarzał, że nikt mu krzywdy nie zrobi. Jego ukraińscy przyjaciele mówią mu, że może się nie bać. Jest kowalem, wykuwa obręcze na koła wozów, robi podkowy. Kto chciałby skrzywdzić człowieka, który jest wszystkim potrzebny? – mówi Zygmunt Maguza.
Nawet gdy w lipcu 1943 roku przez polskie wsie przetoczyła się już fala mordów, w niektórych powiatach Wołynia ludzie nie mieli o tym pojęcia. Docierały do nich wieści, że popi święcą w cerkwiach siekiery, którymi ma się zabijać Lachów. Widzieli na drogach furmanki wyładowane uzbrojonymi mężczyznami. Atmosfera zagrożenia narastała, nie sądzono jednak, że mogą się zdarzyć rzeczy ostateczne.
Z relacji świadków wynika, że Ukraińcy starali się uśpić czujność wyreżyserowanymi gestami. Masowa zbrodnia ma swoją inżynierię – trzeba opanować panikę ofiar, sprawić, by nie zaczęły uciekać lub stawiać oporu.
– Pojawili się w Ostrówkach nad ranem. Wchodzili do obejść, mieli broń i drewniane kołki. Pytali, dlaczego się boimy, są przecież takimi samymi ludźmi jak my. Mówiliśmy sobie: było tyle strachu, a przecież jest tak dobrze, tak grzecznie – opowiadała mi ponad 80-letnia Helena Popek.
Scenariusz bywał w różnych miejscowościach podobny: ludzi spędzano w jedno miejsce pod pretekstem zebrania, na którym mieli usłyszeć ważne informacje. Tak było i w Ostrówkach, i w Woli Ostrowieckiej. Gdy ukraiński komendant z patosem opowiadał zgromadzonym w szkole ludziom, że będą wspólnie walczyć z okupantem, przed budynkiem kopano już zbiorowe groby.
– Na podwórku naszego domu w kolonii Orzeszyna pojawili się uzbrojeni Ukraińcy. Byli to ojcowie moich szkolnych koleżanek, widziałam znajome twarze, więc nie czułam niepokoju. Powiedzieli, że dla naszego bezpieczeństwa mamy iść pod las, bo we wsi będą się toczyły walki z Niemcami – wspomina Zofia Szwal. Nie mogła wówczas zrozumieć, co się dzieje: rodzice mówią, że nigdzie nie pójdą, sami zatroszczą się o siebie. Pobladły kuzyn, który przyjechał z wizytą, tłumaczy, że jest Ukraińcem i pospiesznie zaprzęga konia. Tata gorączkowo przekonuje do czegoś znajomego Ukraińca, nie ustępuje. Ten w końcu macha ręką, a tata mocno przytula Zosię i wsadza na wóz. Kuzyn zacina konie i to jest ostatni moment, w którym Zofia widzi rodziców.
W pętli lęku
Fala zbrodni rozlała się z Wołynia na Podole i Pokucie.
Najpierw pojawiły się niepokojące sygnały.
– Nasi sąsiedzi, Ukraińcy, poczęli się od nas odwracać. Niby byli tacy sami, ale dało się odczuć chłód, szybkie, nerwowe spojrzenia i ucieczkę oczu. Oni już wiedzieli, co się szykuje. Już zbierali się potajemnie w lasach i naradzali. Widzieliśmy, jak wracali nad ranem, coraz butniejsi i hardzi – wspomina Stanisław Srokowski. Pod koniec lipca zaczęli przybywać przerażeni, często okaleczeni mieszkańcy Wołynia, przynosząc niepojęte wieści o okrutnych morderstwach, wymyślnych sposobach zabijania.
– W naszym domu zbierała się rada starszych – dziadkowie, wujowie, ciotki – i radziła, co robić dalej, by ocalić życie. Słuchałem strasznych historii i powoli zamieniałem się z dziecka w zaszczute zwierzę, które kryje się pod łóżkiem w ciemnościach – mówi Stanisław Srokowski. W październiku w Hniliczach zdarzyła się pierwsza zbrodnia. Uzbrojeni mężczyźni nie zastali na plebanii księdza. Zabrali jego 18-letniego siostrzeńca Stanisława Rybickiego, który przebywał akurat na plebanii z matką. Powieźli w kierunku lasu.
– Tej nocy ludzie w sąsiedniej wsi słyszeli przerażające krzyki. Trwały do rana. Następnego dnia chłopi znaleźli ciało Stasia. Było zmasakrowane. Wydłubane oczy, odcięty język i genitalia. Na głowę wciśnięto mu cierniową koronę. I ja widziałem jego ciało przyniesione na plebanię. Śnił mi się po nocach – mówi Stanisław Srokowski.
Pętla strachu się zaciskała. Najgorszy był ten dawkowany pełzający lęk, świadomość, że śmierć nadchodzi nieuchronnie. W marcu 1944 roku zaczęto mordować całe wsie na Podolu. W sierpniu przyszedł czas i na Hnilicze.
– Mieliśmy być wszyscy wymordowani, co do jednego. Takie były rozkazy UPA. Ostrzegła nas młodziutka sąsiadka, przyjaciółka matki Olga Misiurak. Przemogła lęk i powiedziała: „Chowajcie się, bo przyjdą nasi i was zabiją".
Nie wiedzieli, dokąd pójść, lasy były pełne morderców z UPA. Ośmioletni Stanisław szukał sobie miejsca w stajni pod żłobem, w zbożu. Całą rodzinę ukryła jednak w przygotowanej skrytce Olga Misiurak.
Słyszał strzały, wycie psów, ryk palonych krów, jęki mordowanych. Drżał w gorączce, majaczył, ojciec zakrywał mu usta dłonią. Gdy o świcie wyszedł z kryjówki, zobaczył zgliszcza. Strach naznaczył go na całe życie.
Droga przez martwą wieś
Miała zginąć w loszku na ziemniaki, do którego wrzucono granat. Tak ginęły inne dzieci z jej wsi – te starsze, bo mniejsze topiono w studni. Kiedy 16 lipca 1943 roku Ukraińcy mordowali mieszkańców kolonii Aleksandrówka w powiecie kowelskim, dziewięcioletnia Teresa Radziszewska przetrwała rzeź ukryta w stodole Pawła Kyca, ukraińskiego sąsiada.
Czasem żałowała, że ocalała, lub było jej wszystko jedno. Gdy dwa miesiące później zginęli jej rodzice, nie wiedziała, po co ma żyć dalej.
– Rodzice chcieli przekroczyć Bug, uciec do rodziny na Zamojszczyznę. Serce mi się łamało z rozpaczy, gdy tata spytał, czy nie zostałabym z babcią. Kiwnęłam głową, że tak. Nie chciałam być ciężarem.
Pamięta, jak w strugach deszczu szedł ojciec, niosąc trzyletnią siostrę. Brzemienna mama miała na rękach półtorarocznego brata. Na końcu, ze spuszczoną głową, szedł pięcioletni Henio.
Kiedy usłyszała strzały, zrozumiała, że już ich nigdy nie zobaczy.
Potem długo wędrowała z babcią w kierunku miasteczka. Mijały wsie ukraińskie pełne krzątających się w obejściach chłopów. Po drogach jechały furmanki, mężczyźni mieli widły i kosy, podwinięte rękawy i byli pochlapani krwią.
Gdy przechodziły przez polskie wsie, babcia kazała jej odwracać oczy. Ale i tak widziała dzieci wbite na sztachety, ludzi z rozprutymi brzuchami leżących przy domach.
Babcia ostrzegała, żebym nic nie mówiła, kiedy będą mijać kogoś na drodze i nie okazywała lęku. Niepotrzebnie, była przecież tak otępiała, że nie mogła wykrztusić słowa i nie czuła już nic.
Pierwszy powrót po latach do rodzinnej wsi na Wołyniu był dla wszystkich taki sam. Towarzyszył mu strach.
– Zobaczyłam ludzi pracujących na polu. Mieli kosy i widły. Nie mogłam iść dalej, przestraszyłam się, że moje dzieci zostaną bez matki – przyznaje Zofia Szwal, która już w latach 60. przyjechała na Ukrainę.
Ukraińskie wsie wyglądają tak, jakby czas się zatrzymał. Drewniane chaty, piaszczyste drogi, po których idą bose baby i przejeżdżają drabiniaste wozy. Ale ten idylliczny widok u powracających po latach nie budzi nostalgii. Ta ziemia ma dla nich zapach krwi.
– Zamówiłam u kowala metalowy pręt. Chodziłam pod lasem i kłułam ziemię. W jednym miejscu ziemia się poruszała, zaczęłam kopać. Odgrzebałam kości i wiedziałam, że trafiłam na miejsce, gdzie leżą mieszkańcy Orzeszówki – mówi Zofia Szwal.
Teresa Radziszewska kopała pod krzakiem dzikiej róży, który wyrósł na ugorze. Schyliła się, podniosła czaszkę, na której były jeszcze długie włosy. To była mama. W nogach rodziców pochowano braci i siostrzyczkę.
– Po 47 latach usłyszałam, jak zginęli moi rodzice. Padał deszcz, wstąpili na chwilę do sąsiadów. Przyszedł znajomy Ukrainiec, kazał zaprzęgać konie. Wywiózł ich poza wieś. Uklękli na ziemi, zmówili modlitwę. Błagali, by ich zabił na początku, żeby nie patrzyli na śmierć swych dzieci.
Nie jest łatwo odnaleźć miejsce, gdzie leżą zamordowani. Trudno też odtworzyć przebieg zbrodni.
– Jeśli ktoś zaufa, że się go nie zdradzi, to opowie coś w tajemnicy. Gdy zbiorą się już dwie, trzy osoby, nikt nie chce mówić. Zasłania się niepamięcią – mówi Zofia Szwal.
Ja sama doświadczyłam tej zmowy milczenia, gdy jeździłam po wołyńskich wsiach, szukając świadków zagłady Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Mieszkańcy ukraińskiej wsi Sokół, graniczącej z nimi o miedzę, doznali zbiorowej amnezji. Nie pamiętają, co działo się tu latem 1943 roku, gdy wymordowano tysiąc Polaków. Nawet ci, którzy mieli wówczas kilkanaście lat. Nie wiedzą, czy w ogóle zginęli tam jacyś ludzie. I po co o tym mówić. Bo przecież nikt im życia nie zwróci.
Ale cudownie odzyskiwali pamięć, gdy pytałam, jak było przed wojną? Dobrze żyliśmy z sąsiadami – mówili. – Jeździliśmy do nich do młyna, oni do nas na zabawy.
Uśmiechali się, wspominając polskich kolegów, których kości dawno już zbielały na okolicznych polach.
http://www.historia.uwazamrze.pl/artykul/931578-Warkoczyk-zbryzgany-krwia.html?p=1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz