środa, 22 kwietnia 2020

Wspomnienia Anny Staniuk z domu Sobczuk

Znalezione obrazy dla zapytania Anna Staniuk Zdjęcia Archiwum rodzinne
Od lewej: Janek, Józefa Sobczuk z Władzią, Marysia, babcia Franciszka Sobczukowa,
przed nią na kocu siedzą Anna z Bronią, siedzi także Bartłomiej Sobczuk, obok niego kuzyni.





Mieszkaliśmy we wsi Borki na Wołyniu, niedaleko Lubomla, około 30 km od granicy polsko-ukraińskiej. Rodzice moi Józefa i Bartłomiej  Sobczuk byli właścicielami dużego gospodarstwa ogrodniczego (12 ha), stawów rybnych, lasów i ziemi. Rodzina było liczna, oprócz mnie Anna (15 lat), Jan (21 lat – rozstrzelany w 1941roku przez Niemców), Marysia (18 lat), Bronisław (10lat) i Władysława (6lat).
Wieś była polsko-ukraińska i liczyła około 150 zagród. Polacy dość zamożni, stanowili 15% ogółu mieszkańców. Większość Ukraińców żyła w biedzie. Różnice majątkowe czy wyznaniowe nie rodziły jednak konfliktów, mieszkańcy żyli w zgodzie, pomagali sobie nawzajem, były mieszane małżeństwa.
Wybuch wojny, okupacja sowiecka, a od 1941 roku niemiecka nie zmieniły dobrosąsiedzkich stosunków w naszej wiosce.
Wiadomość o wymordowaniu mieszkańców polskich wsi Ostrówek i Woli Ostrowieckiej w sierpniu 1943 roku przez ukraińskich nacjonalistów spod znaku UON-UPA, przyjęliśmy z przerażeniem i niedowierzaniem. 
Wkrótce wieść o grożącym nam niebezpieczeństwie przywiózł znajomy ojca, kościelny z pobliskiego Lubomla. Zaproponował byśmy dla bezpieczeństwa przenieśli się do niego. Tak się też stało. Tutaj mieszkaliśmy do marca 1944 roku.
Codziennie, choć nie było to bezpieczne, bo w okolicach grasowały bandy „upowskie”, ojciec wraz ze mną jeździł do Borek po żywność dla nas i zwierząt. W czasie naszej nieobecności w Borkach sąsiedzi Ukraińcy mogli i korzystali jak dawniej, z olejarni i żaren. Nie było w nich wrogości a wręcz zachęcali nas do powrotu. Na ścianach domów widniały napisy: „wracajcie nie zrobimy wam krzywdy”. My jednak baliśmy się, wciąż pamiętaliśmy o masakrze Polaków w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej.
Niełatwe dla mnie były pobyty w domu. Tata sprawdzał stan gospodarstwa, wykonywał różne drobne prace a ja stałam na środku podwórka i pilnie baczyłam czy nie zbliża się ktoś obcy.
Pewnego razu, w styczniu 1944 roku, kiedy wyjeżdżaliśmy ze wsi saniami jacyś nieznani Ukraińcy ruszyli w pościg za nami. Udało nam się uciec, ale nie mieliśmy wątpliwości, że życie nasze wisiało na włosku.
W marcu 1944 roku rodzice i rodzeństwo za namową sąsiadów wrócili do Borek a ja jeszcze tydzień pozostałam na plebani w Lubomlu. Kiedy po tygodniu pojawiłam się w domu, ojciec świadom wciąż grożącego nam niebezpieczeństwa oznajmił mi „ty musisz przeżyć” i nie pytając o zgodę odwiózł do zaprzyjaźnionej z nami ukraińskiej rodziny - matka i ośmioro dzieci -mieszkającej na uboczu, w polu około 3 km od naszej wsi. Tutaj byłam 2 tygodnie, ale pobyt dłużył mi się, tęskniłam za domem, chciałam się przebrać i wykąpać. Marzyłam o powrocie na stałe.
We wsi był spokój, w okolicy także i pewnego dnia nie namyślając się długo wróciłam do domu. Ojciec nie pozwolił mi jednak zostać, musiałam natychmiast wracać do swojej kryjówki. Nie sama już, ale z siostrą Bronią. Dzięki stanowczej decyzji ojca ocalałyśmy. Tej właśnie nocy na nasz dom napadła banda ukraińskich nacjonalistów.
W pobliżu wsi pojawili się już późnym wieczorem. Około 23.00 zapukali do domu, w którym schroniłyśmy się. Dzieci już spały. Kiedy gospodyni otworzyła drzwi weszli bacznie rozglądając się wokół i wypytując czy nie ukrywa Polaków. Uspokojeni przez nią pojechali do wsi.
Około godziny 1.00 w nocy zaczęła się rzeź. Obserwując z oddali wieś domyślaliśmy się, że coś strasznego dzieje się, mieszkańcy nie spali, nasi najbliżsi sąsiedzi uciekali w pola. Nie było słychać strzałów i nie było pożarów. Bandyci bali się Niemców, którzy kwaterowali w pobliskim Lubomlu. Mordowali więc młotkami, siekierami i nożami.
Nasza opiekunka przerażona sytuacją i obawiając się ponownych odwiedzin, które mogły zakończyć się tragicznie dla nas, dla niej i jej dzieci postanowiła uciekać. Około 200 w nocy udaliśmy się do  pobliskiej wioski Kuśniszce, aby tam znaleźć schronienie. Tylko w jednym domu paliło się światło. Do niego weszliśmy. Przy stole siedział młody Ukrainiec ranny w rękę. Na pytanie co się stało, odpowiedział : „to ten s…… Bartosz odgryzł mi palec”. Struchlałam - przede mną siedział człowiek, który prawdopodobnie zamordował mojego ojca. Nie wypytując więc i starając się zachować spokój szybko opuściłyśmy dom.
Na dworze już świtało, kiedy zbliżałyśmy się do naszej wsi. Przerażone i pełne najgorszych przeczuć postanowiłyśmy z Bronią wrócić do domu. Po drodze spotkałyśmy dwóch żołnierzy niemieckich, odprowadzili nas. Widok był przerażający, na podwórzu leżał zamordowany i straszliwie zmasakrowany ojciec, w sadzie leżała Marysia z otwarta raną głowy, mama leżała w przedpokoju - przód czaszki miała głęboko wgnieciony. W domu w pobliżu łóżka leżała ciężko ranna w tył głowy Władzia, na nasz widok zaczęła płakać. Tylko ona z naszej rodziny przeżyła.
Tej nocy zginęło w Borkach około 20 osób. W tym Ukraińcy, którzy przeszli na katolicyzm. Wśród nich była nasza sąsiadka, wdowa po Polaku, który zginął na wojnie. Podczas napadu trzymała mocno w objęciach 9-letnią córeczkę. Upadając pod ciosami osłoniła dziecko własnym ciałem. Dzięki temu  dziewczynka pod zwłokami matki przeżyła. Oprawcom nie wystarczyła śmierć kobiety. Do pokoju wciągnęli krowę, która szarpiąc się wybrudziła łajnem ciało zamordowanej. Był też w tym gospodarstwie ładny koń, bandyci obcięli mu tylne nogi. Jeszcze dziś słyszę jęk tego zwierzęcia, widzę jak rzuca się w konwulsjach w sadzie koło domu. Zastrzelili go Niemcy, którzy rano pojawili się w Borkach. Początkowo chcieli spalić wieś, ale na prośbę ocalałych odstąpili od tego zamiaru. Dali natomiast kilka wozów konnych i w asyście żołnierzy zbieraliśmy ciała pomordowanych, które następnie zawieźliśmy do Lubomla, do opuszczonych domów żydowskich. Tam identyfikowali je krewni. Niektóre zwłoki były strasznie okaleczone. Ze szczególnym okrucieństwem sprawcy pastwili się nad swoimi rodakami, którzy przeszli na katolicyzm i pożenili się z Polakami. Do nich należał nasz sąsiad, mężczyzna wysoki i potężnie zbudowany, długo bronił się. Otoczony i obezwładniony przez zbirów zginął męczeńską śmiercią. Wbili mu w czaszkę olbrzymi gwóźdź od brony.
Ciała ofiar owinięte w prześcieradła pochowane zostały w zbiorowych grobach.
Niemcy umieścili mnie i siostrę Władzię w szpitalu w Lubomlu, Bronia znalazła schronienie u rodziny organisty też w Lubomlu. Po upływie 2 tygodni zabrali nas krewni z Jagodzina. Władzię ciężko ranną  w głowę opatrywała lekarz z oddziału partyzanckiego, który stacjonował jakiś czas w pobliskim Zamłyniu. W Jagodzinie doczekałyśmy końca wojny.

Anna Staniuk
Zdjęcia Archiwum rodzinne

http://www.mojemiasto.slupsk.pl/index.php?id=2661

1 komentarz:

  1. Współczuję z Panią1To niewyobrażalne stracić rodzinę w tak okropny sposób!

    OdpowiedzUsuń