niedziela, 10 listopada 2019

Wspomnienia mieszkańców gminy Milno

Ludzie niechętnie wskrzeszają chwile grozy. Są one wciąż żywe, a poruszone jak cierń uwierają. A oto kilka relacji obrońców wioski i zwykłych uczestników, nocy śmierci i zagłady. Relacje Mietka Deca, Józefa Pawłowskiego i Władysława Maliszewskiego podaję w jednym zestawie, bo razem bronili wsi na placówce u Krawców.

http://www.milno.pl/readarticle.php?article_id=193

Józek Baszczyn-Pawłowski (1928-2008) Bukowina, Wschowa
Mietek Krawców-Dec. (1927) Bukowina, Rogoziniec
Władek Zahnibidów-Maliszewski (1928-2006) Bukowina, Ołdrzychowice
JÓZEK. Po obrządku udałem się na placówkę do Mietka. Był już tam Józek Kogutów (Pączek) z mamą Stefką, Michał Baranichy (Pawłowski), Józek Kumareńków (Maliszewski), Władek Zahnibidów, Michał Czaplów (Łoik), Edek Prus z Załoziec i jeszcze ktoś. Jak Dolek Krawców wpadł do mieszkania z wiadomością o napadzie, Mietek chwycił erkaem, ja torbę z nabojami i wszyscy wybiegliśmy na podwórze.
MIETEK. Gdy wyskoczyłem, banderowcy już nacierali. Puściłem kilka serii na stojąco, po czym z Józkiem Baszczynym wskoczyliśmy do okopu i rozpocząłem regularny ostrzał. Józek strzelał z karabinu i pomagał ładować dyski. Inni strzelali z karabinów i automatów. Obok terkotał karabin maszynowy Krakowiaka. Banda zaległa i zaczęła się wycofywać. Na stanowisku wypróżniłem trzy magazynki. Po pewnym czasie rozległo się głośne urra i znowu natarli. W ostatniej chwili z bratem i babcią Marią, ukryliśmy się w rowie pod zwałem galęzi. Ledwie zamaskowałem właz, na podwórze od ulicy wpadli banderowcy. Jeden z nich chciał podpalić stodołę, ale drugi, jakiś nasz krewniak krzyknął: rNy pały!r1; Krakowiak krzyczał jeszcze: rWładek dawaj amunicję!r1; Obserwowałem jak plądrowali budynki i wynosili dobytek na wozy. Były wśród nich kobiety i chłopcy. Wszystkie budynki w pobliżu płonęły. Zewsząd dolatywał ryk zwierząt, wycie psów, huk płomieni i trzask walących się konstrukcji.
JÓZEK. Przeskoczyłem przez ulicę i na podwórzu Baranichy dogoniłem Łoika. Obok wybuchły dwa pociski z moździerza. Obsypało nas ziemią i trochę ogłuszyło. Przez ogrody dotarłem do domu. Mama przygotowała już dzieci do ucieczki. Ja chwyciłem opatuloną siostrzenicę, mama siostrę i z bratem Ludwikiem, przez Zaguminki, uciekliśmy do lasu. Zziębnieci i przemoczeni, wróciliśmy rano. Naszych budynków nie spalili, bo w tej ulicy mieszkali Ukraińcy. Dalej wszystko przesłaniały dymy. Serce się kroiło, gdy oglądałem to pogorzelisko i rozpaczających przy zgliszczach ludzi. Wstrząs przeżyłem na widok pomordowanych Krakowiaków.
WŁADEK. Mietek strzelał z erkaemu, my, z czego kto miał. Z lewej strony terkotał karabin maszynowy Krakowiaka, z prawej Władka Wójtuły i Mikoły Draganowego. Jak zapłonęły budynki i zrobiło się widno, banda ponownie natarła. Widać było ich sylwetki. Od Mietka poleciałem do domu sprawdzić czy rodzice uciekli. Zastałem ich przy stajni. Dołączył do nas Longin Baranichy i razem ruszyliśmy na ogrody. Paliły się już budynki Czyrwińskich. Puścili za nami serię. Padliśmy w błoto. Następnie z nosami przy ziemi polecieliśmy w stronę cmentarza. Pogubiłem kalosze. Gdzieś do trzeciej siedzieliśmy na kępkach Jeziora Baranowego, a później poszliśmy się ogrzać do Szeligów w Okoipie. Wróciliśmy rano. Naszych budynków nie spalili, ale obraz reszty wioski był straszny. Wszędzie unosiły się dymy, a przy zgliszczach stali zrozpaczeni ludzie. Zostało im tylko to, w czym uciekli. Pod krzyżem gierowym leżał zabity Mikoła Krawców-Maliszewski (Kumareńko), na podwórzu Krakowiak z synem, a przy kiernicy zasztyletowana jego żona z córkami.
MIETEK. Po wyjeździe kolumny obładowanych wozów i wymarszu bandy, pobiegliśmy z Dolkiem do siostry Milki Franusiowej (Zaleska). Stała z płaczącym Jasiem i teściową Kaśką na podwórzu. Napad przetrwały w piwnicy. Miały szczęście, że dom nie został spalony. Obok płonęły budynki Czyrwińskich. Zdążyliśmy jeszcze wypuścić zwierzęta i wynieść parę worków zboża. Udało się nam też ugasić jak raz zapalający się dom Tekli Draganowej i zwalić bosakami płonącą strzechę z domu Botiuka. Mama i bratowa Maryna z Pawełkiem i Hanią, ukryły się w piwnicy spokrewnionego Ukraińca Pietra Syrotiuka.
Staszka Draganowa-Szeliga twierdzi, że dom Tekli gasiła też Anna Buła - Łuciowa.
Franek Łuciów-Majkut (1931-2010). Bukowina, Pacholęta
Na placówce u Prasoły (Dec) siedziało kilkanaście osób. Gdzieś po 2-3 godzinach czuwania, do mieszkania wpadła jedna z wartowniczek z wiadomością, że przy rzece słychać chlupot wody. Wybiegł z nią Mikoła Draganów. Postał chwilę, posłuchał, ale wszędzie zalegała cisza. E, coś Ci się przywidziało. Ledwie wszedł do chaty, ona znowu przylatuje i potwierdza chlupot. Tego już nie można było lekceważyć. Władek Wójtuła (Letki) i Mikoła chwycili karabiny maszynowe i wybiegli za stodołę. Władek ustawił karabin na nóżkach i puścił serię w kierunku rzeki. Banda wystrzeliła rakietę i z silnym obstrzałem ruszyła na wioskę. Zaraz poleciały też serie od stodoły krawcowej. Po chwili już wszystkie nasze placówki strzelały. Władek miał kłopoty z karabinem, bo taśma mu blokowała. Mikoła strzelał z bębenkowca, ale miał tylko jeden magazynek. Zapaliła się stodoła Jindruszkowa i zrobiło się widno. Po takim przywitaniu, banda się cofnęła i zaczęła przesuwać w kierunku Paświska. Ponieważ ogień się rozprzestrzeniał, cofnęliśmy się na drugą stronę ulicy, do murowanej stajni Bogacza Łuciowego. Zastaliśmy tam pełno ludzi. Mikoła krzyknął, aby uciekać w pole, bo wszyscy możemy się tu upiec. Kobiety i dzieci biegły przeez sad w kierunku lasu. Bogacz jęczał, że nie zostawi domu, ale zgromiła go żona i popchnęła za innymi. Ktoś zawołał, aby uciekać do kościoła, ale ludzie czuli, że ciemność i pole to najlepsza kryjówka. Zatrzymaliśmy się przy Syrotiukowym jeziorze, gdzie skryło się dużo matek z dziećmi. Przemoczone i zmarznięte dzieci popłakiwały, ale matki tuliły je do siebie i uspakajały. Później wyszliśmy grupą do figury przy gościńcu. Sioło płonęło. Tylko Tamten Koniec gdzie mieszkali Ukraińcy, był cichy i jakby uśpiony. Patrzyliśmy bezradnie jak ogień pożera nasze domy. W głowach się nie mieściło to barbarzyństwo. Wróciliśmy rano. Nasze domy już się dopalały. Stary Hawryszczak wziął wnuka za rękę i ze łzami w oczach powiedział: rChodź Jasiu, chociaż zagrzejemy się przy naszym domur1; Ja przy naszym zastałem mamę. Napad przetrwała w stajni. Ponieważ ogień szybko się rozprzestrzeniał, jak wybiegliśmy ze stajni Bogacza, wróciła wypuścić zwierzęta. Nie zdążyła jednak, bo na podwórze wpadli banderowcy. Miała wyjątkowe szczęście, że żaden tam nie wszedł i nie podpalili budynku. Przez okno widziała jak nasz i sąsiednie budynki podpalali.
Jantek Klińków-Góral. Bukowina, Gorzów
Na zmianę z kobietami trzymałem wówczas wartę u Józwa Pawlówego (Dec). Tylko ja miałem broń. Po zmianie ledwie się troszkę ogrzałem, do mieszkania wpadła Milka Franusiowa. rJantek idą!r1; r11; woła w od progu. Wyskoczyłem na ogród. Słyszę serie gdzieś koło Krawców i bliżej. Nade mną przelatuje rój kul świecących. Ja też otworzyłem ogień. Poczułem się jak na froncie. Wypróżniłem wszystkie magazynki ze swojej pepeszy i wyrzuciłem granaty, jakie miałem. Banda cofnęła się i zaczęła przsuwać w kierunku Baranów. Wyraźnie słyszałem komendy: rW lewo! W lewo! Przesuwać się w lewo!r1; Drugi atak przypuścili z ogrodów w rejonie kościoła. Ja w tym czasie wycofałem się na drugą stronę ulicy i przez Zaguminki poleciałem do lasu. Wróciłem rano.
Gdy zbliżał się wyjazd r11; wspominał dalej, poszedłem do Mszańca pożegnać się z ciotką. Nocą przyszło trzech banderowców. Kto to r11; pyta jeden z nich. To mój syn r11; odpowiada ciotka. Rąbnął ją kolbą aż się zatoczyła. Ubieraj się, mówi do mnie. Dla czego do nas strzelałeś w Milnie? Nic nie odpowiedziałem, bo oni i tak wydali już wyrok. O moim pobycie doniósł sąsiad ciotki. Skierowali się ze mną na Ditkowce. Po drodze zabrali do bandy jednego młodego Ukraińca. W dwóch innych domach nie znaleźli młodych. Chyba się ukryli. W lesie zatrzymali się na papierosa. Gdy zapalali i trochę ich oślepiło, wskoczyłem w krzaki i co sił w nogach pognałem przed siebie. Udało się. Wychodziłem z założenia, że lepiej zginąć od kuli niż na mękach. Miałem szczęście nie trfili.
Antek wyjechał sam. Do swojej karty dopisał go Józef Pitrowskiego (Krąpiec). Matka nie chciała wyjeżdżać, bo była Ukrainką. Osiadł z nimi w Lutolu Suchym. Później urządził się w Gorzowie i dopiero tam sprowadził matkę.
Marysia Rarogowa-Mazur, Stolf (1928- 2005). Bukowina, Brójce Lub.
Z Marysią Berezichą byłyśmy wówczas u Franka Pawlówego (Suchecki). Po pierwszych strzałach ruszyłyśmy do domu. Nad nami przelatywał rój kul świecących. Ja, ona z mamą i bratem oraz sąsiadka Róźka Rarogowa z synem, ukryłyśmy się w piwnicy pod naszą stodołą. Przyleciała też któraś od Zadrogi i wrzuciła tobół z pościelą. Zauważył to banderowiec. Otworzył piwnicę i krzyknął: rWychodzić, bo wrzucę granat! Liczę do trzech!r1; Nie miałyśmy wyboru r11; wyszłyśmy. Kazał wyciągnąć ten tobół, ale gdy zobaczył, że to pościel, kopnął go pod płot. Gdzie mężczyźni? Od wiosny na wojnie r11; odpowiadam. Ustawił wszystkich pod ścianą. Mnie kazał iść za nim do domu. Tam była babcia. Chodzę, ale ledwie się poruszam ze strachu. Tu Ukraina a wy już dawno powinniście być za Sanem. rZa San Lasze, bo tu naszer1;. Za jednego Ukraińca zginą was tysiące - wykrzykuje. Wiadomo, że zginiemy, tylko nie wiemy, kiedy i jak r11; myślę. Na podwórze wpadł inny banderowiec i powiedział, że nie mogą się włamać do Krzomciowej stajni. Ten wyrwał siekierę z naszego pięńka i kazał mi ją tam zanieść. Ponieważ bałam się, poszedł ze mną. U Krzomciów było ich pełno. Podał im bez słowa siekierę i wróciliśmy do nas. Po chwili dołączył do nas płaczącą rodzinę Mateuszków, bo zabili ich ojca, gdy szedł do obory wypuścić zwierzęta. Wypuść swoje, bo się spalą r11; powiada. Na prośbę Berezichy, poszedł z jej synem wypuścić ich krowę. Gdzie mama? Jak w stodole to się spali. Następnie podpalił stodołę i oborę. Jak ogień się rozprzestrzenił, ze stodoły wyskoczyła mama i prosiła by nie strzelał. Dołącz do nich r11; krzyknął. Gdy ogień dokładnie objął budynki, kazał nam wejść do domu, siedzieć cicho i nie zapalać światła. Myślałam, że podpali chatę i spłoniemy żywcem. O dziwo nic takiego nie nastąpiło. On po prostu poszedł za oddalającą się kolumną. Do dziś nie mogę tego pojąć. Był to kaprys bandyty, czy trafiłyśmy na normalnego człowieka. Sądzę, że to drugie r11; wspominała.
To on zastał u Mateuszków całą rodzinę, kazał im siedzieć cicho i nie wychodzić. Jadamko wbrew temu wyszedł i zginął od kuli innego banderowca. Dzięki niemu przeżyło 13 osób.
Niektórzy twierdzą, że przeżyli, ponieważ babka Marysi była Ukrainką. To prawda, ale tylko ją i Pucychę to chroniło, a nikt nie zginął.
Józek Pawłowskiego-Krąpiec (1930-2008). Bukowina-Paświsko,Pacholęta
Jak usłyszałem strzały chwyciłem pepeszę, siostra Mańka torbę z magazynkami i ruszyliśmy na pomoc wiosce. W drodze zatrzymał nas Michał Ficzko. Gdzie gonisz? r11; syknął. Zdurniałeś? Co z tym zrobisz nawale? Chowajcie się. W sadzie mieliśmy schron ziemny z klapą zamaskowaną krzaczkiem. Ukryliśmy się tam z rodziną stryjka Wojtka Pitrówskiego. Po krótkim czasie zaczęliśmy się dusić. Zabrakło powietrza. Wstawiona rurka wentylacyjna, nie wystarczała na tyle osób. Musieliśmy otworzyć właz. Na szczęście banda nie weszła na Paświsko.
Władek Bazylów-Marcjasz (1926-1992) Bukowina, Pacholęta
Ukryliśmy się z innymi, w starym austriackim bunkrze na Łanie. Małego Stacha opatulonego w pieluchy, mama trzymała na rękach. Zimno, ból lub mokro spowodowały, że dziecko zaczęło płakać. Mama potrząsa zawiniątkiem, a on coraz głośniej płacze. Głos w ciszy nocnej słychać z daleka. W pewnym momencie tato nie wytrzymał nerwowo i powiada do mamy: rMaryna duś, bo jak banderowcy usłyszą, wszyscy zginąr1; Nakładliśmy na mamę trochę łachów, aby stłumić płacz i na szczęście dziecko stopniowo ucichło. Teraz trąci to groteską, ale moja rodzina przeżyła dramat. Okoliczności wymusiły na ojcu barbarzyńską decyzję.
Maryna Botiukowa-Letka (1909-1995). Okop, Pacholęta, Dębno Lub.
Poszłam wówczas na noc do kuzyna Sobka Pawłusiowego. Jego żona była Ukrainką, więc sądziłam, że tam nie przyjdą. Stach miał przestrzeloną nogę. Ranił go Władek. Gdy zabijał świnię Stach wyskoczył z krzaków i nieszczęście gotowe. Codziennie musiałam go nosić na plecach z Okopu do wioski i nocować w ciepłym pomieszczeniu, aby rana się nie paprała. Jak zrobił się ruch, mój i Hapki Władek schowali się na strychu. Sobek z dziadkiem też się gdzieś ukryli. Stach leży a ja truchleję ze strachu. Na dodatek świeci się lampa i przez okno widać, kto jest w środku. Zgaś lampę powiadam do Hapki. rNej si świtytr1;-odpowiedziała i zaczęła się głośno modlić. Nie wiedziałam, że tej nocy u wszystkich Ukraińców się świeciło. Po jakimś czasie, Władek woła, że zmarzli. Podała im coś do okrycia i dalej siedzimy. Jest coraz jaśniej od płonących budynków. W tej krytycznej sytuacji musiałam wyjść ze zwykłą ludzka potrzebą. Gdy wracałam jakiś drab zastąpił mi drogę. rTy kto?r1;- pyta. Zaniemówiłam. Dopiero po chwili wykrztusiłam: rJar1;. Widocznie uznał, że jestem Ukrainką (w oknach było światło), bo skierował się na drogę, a ja na miękkich nogach do domu. Były to najdłuższe i myślałam wówczas, że ostatnie chwile w moim życiu. Na zachodzie osiedli w Pacholętach. Później przenieśli się do Dębna Lub. i tam spczęli.
Bronek Krzomciów-Krąpiec. Kamionka, Myślibórz
Z mamą pobiegliśmy do stryjka Stacha, ale ich już nie było. Schowaliśmy się do ich piwnicy w podwórzu, ale ktoś wskazał. Banderowiec otworzył drzwi i krzyknął: rWychodzić, bo wrzucę granat!r1; Wyszliśmy. Wy kto? Drugi z zakrytą twarzą, coś mu szepnął na ucho. Kazał nam iść do domu. Banderowcy wynosili dobytek na drogę i ładowali na furmanki. Nas nie zaczepiali. Widocznie czołówka decydowała, kogo zabić, a komu darować życie. Nasz dom już ogołocili. Jak raz zabili świnię i ładowali na wóz. Jeden z nich zdarł mi trzewiki. Następnie podpalili budynki i poszli dalej. Udało nam się jedynie wypuścić zwierzęta. Pomógł Władek Macułów. Życie uratował nam ten zamaskowany. Być może tato złożył mu kiedyś złamanie i tak się odwdzięczył.
Jantek Chajasiów-Dec (1927-2009 Kamionka, Rogoziniec
Stefka Chajasiowa-Dec,Letka. Kamionka, Pacholęta
Po krótkim ostrzale, wycofaliśmy się do ulicy. Tam stało pełno miejscowych Ukraińców. rO idą nasir1;, odezwały się głosy, gdy przechodziliśmy przez drogę. Zmyliła ich ciemność i to, że byliśmy uzbrojeni. Przez ogrody dotarliśmy na kapustniki i przetrwali tam do rana r11; wspominał Antek.
Jego siostra Stefka z matką i sąsiadami, ukryły się w murowanej stajni u Hrycków. Banderowcy wyłamali drzwi i kazali im wychodzić. Rozległ się straszny lament. Hryckowa błagała: rBierzcie co chcecie tylko nie zabijajcier1; Ostatni wychodził Stach Szymoniów (Dzioba). Padł strzał i mężczyzna osunął się na ziemię. Kobiety z dziećmi zapędzili do domu. Nikomu nic nie zrobili, tylko szyby powybijali. Banderowcy mieli rozkaz zabijania mężczyzn i chłpcó powyżej 15 lat, ale mordowali wszystkich, nawet niemowlęta.
Krzyki i strzały potwierdza Władek Zając z Parcelacji, który z grupą chłopaków siedział ukryty w sąsiedniej stodole. Ich na szczęście nie znaleźli, bo wszystkich by zamordowali.
Marysia Zaleskiego przeleżała kilka godzin w błocie, pod łętami ziemniacznymi koło Moskałychy. Przy niej kolumna obładowanych wozów, rozdzielała się w kierunku Baszuków i Krasowiczyny. Ta jadąca na Basztki, przejeżdżała trochę dalej obok sadu Kandyrały, gdzie w bezlistnych krzakach blisko drogi, siedziała rodzina Barana r11; kowala. Przeżyli tam chwile grozy. Bali się, że na oświetlonym pożarami terenie, mogą ich zauważyć. 
Z trudem uszedł z życiem Władek Pawowski (1929-1997) z Kamionki. Pod jesień Rosjanie aresztowali młodą Ukrainkę i kazali mu jej pilnować. Ta próbowała go odepchnąć od drzwi i w czasie szamotania śmiertelnie ją ranił. Zaczęli na niego polować. W czasie napadu dostał się w okrążenie. Aby uniknąć męczeńskiej śmierci, wskoczył przez okienko do piwnicy płonącego domu. Banderowiec strzelił w okienko i ranił go w nogę. Granatu nie wrzucił. Nie miał, albo uznał, że skróciłoby to Władkowi męki duszenia w kłębach dymu. Skazał go na powolne konanie. A jednak cuda się zdarzają. Przeżył. Osiadł w Bojkowie, spoczywa w Gliwicach.
Brońka Pawłusiowa-Dec (1920-2003) Bukowina, Pacholęta
Jak rozległy się strzały i wybuchły pożary, ukryłyśmy się w rowie na ogrodzie. Siedzimy cicho, łuna coraz większa, aż tu nagle słyszymy tupot i ktoś biegnie prosto na okop. Boże już po nas. Pierwszy wpadł do rowu pies, a za nim ciotka Ludwina Zając z Hanką i Bronią. Jak zaczęło się palić, przybiegły do nas. Ponieważ dom był pusty, skierowały się na ogród i pies nas odnalazł. Myślałyśmy, że to banderowcy zauważyli okop i chwile naszego zycia już są policzone. 
Po przeprowadzce do Załoziec z ciotką Ludwiną r11; wspominała dalej r11; krowy trzymaliśmy u znajomego Ukraińca na Podliskach. Inna Ukrainka ostrzegła nas, że chcą je zabrać banderowcy. Natychmiast z ciotką ruszyłyśmy w drogę. Tam wpadłyśmy do obory, krowy na sznurki i wyprowadzamy na podwórze. Wybiegła gospodyni. Po co ten pośpiech? r11; pyta. Powinnyście to wpierw uzgodnić z moim mężem. Ja mam uzgadniać czy mogę zabrać swoją krowę? Babo, Tobie chyba coś się w głwie pokiełbasiło r11; odpaliła ciotka. Miałyśmy szczęście, że jak raz nie było we wsi banderowców, bo krów byśmy nie odzyskały i same nie wróciły do rodzin. Brońka z rodziną spoczęła w Pacholętach, ciotka we Francji.
Po napadzie małe grupy rabusiów, regularnie plądrowały i grabiły nocą wioskę. Nie było mowy o normalnym spaniu. Ludzie zgromadzeni w niespalonych domach, trwali na ciągłym czuwaniu. Na zewnątrz wszędzie stały warty. Dzieci spały w ubraniach, a dorośli drzemali przy nich na siedząco. Po wiosce krążyły sfory psów, które zbiegły się do padliny spalonych zwierząt. Na szczęście zamarzniętej, bo w międzyczasie chwycił mróz. Przy każdym podejrzanym odgłosie, matki porywały śpiące dzieci i pędziły przed siebie, aby skryć się w ciemnościach. Starsze wyrwane ze snu, chwytały się matczynych spódnic i potykając się o grudy, biegły za nimi.
Kaśka Jantoszkowa-Krąpiec (Bukowina, Dzierzgów) pochodziła z ukraińskiej rodziny Kuszneryków z Kamionki. Mimo to, spalili jej dom. Mąż i starszy syn byli na wojnie. Została z nieletnim Władkiem i Marysią. Którejś nocy poszła na nocleg do rodziców. Nocą przyszli banderowcy i chcieli ich zabrać. Kuszneryk z trudem przekonał ich, że zabiją Ukrainkę, a tego nie wolno robić. Oburzyli się, bo jaka to Ukrainka skoro przebywa w polskim domu. Zwyczajna. Taka, która wyszła za Polaka r11; jak wiele innych. Darowali im życie, ale resztę nocy spędzili w piwnicy swojego spalonego domu. Tam już więcej nie nocowali. 
Banda panoszyła się wszędzie i robiła, co chciała, tak jakby Rosjan tam nie było. 
Na Krasowiczynie powiesili na drzewie Agnieszkę Dec (nazw.pan.), żonę Ukraińca. Wywlekli ją z domu nocą. Nie pomogły protesty i błagania teścia. Dali kobiecie jedynie czas na rozpaczliwe pożegnanie z dziećmi. Przypięli do niej kartkę rZa językr1;. Prawdopodobnie była to kara za ostrzeganie Polaków, lub jakąś krytyczną wypowiedź. Dzielna kobieta uratowała może wiele polskich rodzin, ale oddała za to życie i osierociła dzieci. Milcząc, mogła przeżyć w ukraińskiej rodzinie.
Na początku Krasowiczyny (Pańska Góra) mieszkały dwie polskie rodziny Kułajów. Nocą banderowcy chwycili żonę jednego z nich i w bestialski sposób zamordowali. Wyrwali jej język, wydłubali oczy, obcięli uszy i darli pasy skóry. Kobieta krzyczała wniebogłosy i wzywała na pomoc wszystkie świętości, nim w męczarniach skonała, a bestie w ludzkiej skórze, pastwiły się nad nią. Wszystko słyszała ukryta siostra Kułaja. Jej na szczęście nie znaleźli, bo zginęłaby tak samo. 
Ze względu na ciągłe zagrożenie i zgodnie z zaleceniem władz, ludzie zaczęli się przenosić na kwatery do Załoziec. To miasteczko zamieniło się w zatłoczony do granic możliwości obóz. W każdym domu liczba osób, conajmniej się potroiła. Nawet Ukraińcy musieli przyjąć polskie rodziny. Najtrudniej było ulokować zwierzęta. Rosjanie tłumaczyli, że nie mogą nam dać ochrony, bo prowadzą wojnę, ale o swoje interesy dbali. Jak Ukraińcy zabili jakiegoś Rosjanina w Czystopadach, przykryli wieś ogniem z działa. Po zabitego gdzieś w rejonie Mszańca oficera, wysłali ekspedycję z ciężkim karabinem maszynowym i moździeżem. Ta zbrodnicza władza była bezwzględna, ale Ukraińcom do czasu pobłażała, bo wykonywali za nią brudną robotę.
Przed Bożym narodzeniem, wszyscy byli już w Załoźcach. Kto nocował we wsi, narażał życie. Dorośli jeździli jeszcze po ukryte zapasy żywności, ale rano wyjeżdżali i po południu wracali. Takie wyjazdy również wiązały się ze sporym ryzykiem, bo droga prowadziła przez ukraińską Krasowiczynę, Podliski i Blich. Gdy nasze wozy wracały, oni uzbrojeni jechali na rabunek, ale w dzień Polaków nie zaczepiali. Wiedzieli, że też mają broń i potyczka różnie może się skończyć.
Władek Wójtułów-Letki (1928-2005) Bukowina-Las, Zielęcice
Władek w dzień ledwie uszedł z życiem. Z Brońką Pawłowskiego i jeszcze z kimś, pojechał do domu w lesie, po ukrytą beczółkę miodu. W trakcie odkopywania zauważyli, że mieszkający za łąką Ukrainiec wsiadł na konia i pojechał w kierunku Ditkowiec, powiadomić banderowców. Szybko, więc ją wydobyli, wrzucili na wóz i co koń wyskoczy ruszyli z powrotem. Jak dojeżdżali do cmentarza, z lasu posypały się strzały. Szczęście, że Wójtuła miał dobre konie, bo banderowcy też końmi ich ścigali.
Marynka Baranowa-Baran,Kulpa. Kamionka, Stary Łom, Chojnów. 
Po Nowym Roku pojechałam z ojcem do domu, aby zrobić pranie i upiec chleb na wyjazd. Złapał nas wieczór r11; wspomina r11; i musieliśmy zanocować. Tato gdzieś się ukrył, a ja poszłam do spokrewnionych Ukraińców Darmohrajów. Leżę, ale oka nie mogę zmrużyć ze strachu. Po północy usłyszałam strzały, a trochę później ktoś puka w okno. To już koniec r11; myślę. Żeby choć od razu zabili i nie męczyli. Na szczęście był to tato. Chodźmy, bo chyba babcię zabili. Zastaliśmy ją żywą, ale przerażoną. Przykładali jej lufy do głowy, by powiedziała gdzie jesteśmy. Ze złości powybijali szyby, chleb polali naftą i zabili psa. Uratowało ją ukraińskie pochodzenie, a nas to, że nie wiedziała gdzie byliśmy ukryci.
Tato był kowalem i przez to miał szerokie kontakty. Należał do ludzi o szerszych horyzontach i zainteresowaniach. Ukraińcy nie mogli strawić jego patriotyzmu i od dawna na niego polowali. Tym razem też im się nie udało. 
Tuż przed ewakuacja, z ciotką Kupkową (Bieniaszewska) i Marysią Taćczyną, pojechałyśmy po paszę dla zwierząt. Też zeszło nam do wieczora i z duszą na ramieniu wracałyśmy do Załoziec o zmroku. Pod Blichem chłopiec ukraiński ostrzegł nas, że dalej stoją banderowcy. Co robić? Ni do przodu ni do tyłu. Podjęłyśmy desperacką decyzję. Ja z ciotką wcisnęłyśmy się w siano, a Marysia pociągnęła batem po koniach i z kopyta ruszyłyśmy do przodu. Rozstąpili się. Zmyliła ich pora. Polacy nie jeździli tak późno.
Mietek Dec w książce rWspomnienia dziadka cz.Ir1; pisze, że Baran, kowal z Kamionki, powoził jednym wozem, gdy odwozili urzędników urzędu przesiedleńczego z Załoziec do Tarnopola. Maria zaprzecza temu. Twierdzi, że jej ojciec z nikim nie jeździł w tym czasie do Tarnopola.
W wigilię kilka furmanek pojechało na Gontowę, po zakopane zapasy. W dzień napadli ich bandyci rabusie. Jednego mężczyznę i kobietę zastrzelili we wsi, a sześć kobiet zasztyletowali nożami na skraju lasu. Jedna przeżyła i opowiedziała o tych potwornościach.
Ja z mamą w wigilię byłem w domu. Pod wieczór w oknie pojawiły się dwie sylwetki w szynelach. Zdrętwieliśmy. Jedyna myśl, jaka nam przyszła do głowy to ta, że za chwilę rozstaniemy się z życiem. Na szczęście był to Mikoła Draganów i Władek Pawłowskiego. Nieżle was wystraszyliśmy r11; zażartował. Chowajcie się, bo nocą mogą wpaść banderowcy. Rano już nie żył. Dopadli go, gdy o świcie wyszli z kryjówki i zastrzelili w mieszkaniu Pawłowskich (Gaździckich). Jak na ironię odczytali mu wyrok UPA. Rodzinie darowali życie. Chyba dla zaakcentowania, że są żołnierzami, a nie rizunami. Ale buty wszystkim zdarli. Od dawna polowali na niego. Już w 1939 roku, gdy wkroczyli Rosjanie, mocno pobili go za radio świetlicowe, które trzymał w domu. Mikoła walczył na I wojnie i wiosną został zmobilizowany. Pod jesień wrócił, bo ukończył 50 lat. Od razu włączył się do samoobrony i przyczynił do odparcia pierwszego ataku banderowskiego. Wyniósł życie z pod kul, a musiał je oddać zbirom. 
Rodzina zawiozła go w skleconej w pośpiechu przez Starego Pawłusia trumie na cmentarz i zabrała się za wykuwanie wykopu w zamarzniętej ziemi. Już szarzało, a oni mieli ledwie mały dołek. Ze względu na zagrożenie, ułożyli go w nim i przysypali tą ziemią oraz gliną z rozwalonego budyneczku cmentarnego. Dopiero wiosną, Andrzej Dżul go pogrzebał.
Tej nocy grupa banderowców, wyprawiła się na plebanię po księdza. Koło Rarogów chwycili Piotrka Czaplę (Zadrogi), który pilnował śpiących w mieszkaniu kobiet z dziećmi. Chyba się zdrzemnął skoro ich nie zauważył. O dziwo dali się przebłagać i darowali wszystkim życie za przyrzeczenie, że już więcej nie pojawią się we wsi. Mikoła Baran pilnował od ogrodu i to go uratowało. Piotrka zabrali, aby zaprowadził ich na plebanię. Od razu przypuścili szturm do głównego wejścia. Ponieważ nie udało im się wyważyć mocnych drzwi, przeszli pod boczne, od kuchni. W międzyczasie tędy uciekła służba. Ksiądz wykorzystał ten moment, wybiegł na plac i po za kościół pobiegł do ulicy. Przy dzwonnicy przewrócił się. Następnie drogą okrężną dotarł do Hajdów na Kawałeczku i tam padł na kopcu ziemniaków. Obcego zauważył czuwający gospodarz. Chciał strzelać, ale tknięty przeczuciem zawołał: rKto tam?r1;. Nie strzelajcie Józefie, to ja, ksiądz r11; usłyszał.
My ze Stefką Kogutową, przetrwaliśmy tę noc w piwnicy spalonego domu Jantoszków. Ponieważ byłem ministrantem, rano udałem się do księdza. Pokazywał mi splądrowaną plebanię i opowiadał jak ucieczką ratował życie. Był załamany, bardziej przystępny, a nawet serdeczny. Wyraźnie ucieszył się, że przyszedłem. 
Ostatni raz wyprowadziłem księdza do ołtarza w naszym kościele. Smutna była ta uroczystość, smutny ksiądz i garstka przygnębionych ludzi. Pierwszy raz, prawie pusty kościół na Boże Narodzenie, nie rozbrzmiewał radosnymi kolędami. Tym nabożeństwem żegnaliśmy naszą świątynię, ojczystą ziemię i swoje domy. Ksiądz zaapelował, aby wszyscy opuścili wioskę, bo już dość męczeńskiej krwi wsiąkło w tą ziemię. Zaufajmy Matce Bożej, ona przeprowadzi nas przez to morze krwi i nienawiści i doprowadzi do jakiejś spokojnej przystani.
I tak to kończyliśmy naszą bytność, na uświęconej prochami wielu pokoleń przodków, kresowej ziemi. Tak zamykaliśmy cztery wieki naszych burzliwych dziejów, na Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej. Nasi pra, pra, na początku XVI wieku, jechali tam z nadzieją poprawy bytu, my wyjeżdżaliśmy by ratować życie. Oni zastali ją żyzną i kwitnącą, my opuszczaliśmy spowitą pożogą i przesiąkniętą krwią naszych rodaków. Oni robili to dobrowolnie, nam przystawiono nóż do gardła i pozbawiono elementarnych praw ludzkich. Wyjazd, choć bolesny, był konieczny r11; dawał szansę przeżycia.
W tą wigilię banda dokonała mordu Polaków w oddalonej około 15 km Ihrowicy. Opisał to świadek Jan Białowąs w książce rWspomnienia z Ihrowicy na Podolur1;. Zaatakowali, gdy Polacy zasiadali do wieczerzy. Wioskę zaalarmowały strzały i ksiądz sygnaturką. Autor ukrył się na strychu obory sąsiada Ukraińca, skąd obserwował grabież, słyszał strzały i krzyki. Jak podpalili budynki, na strychu obok rozległ się przeraźliwy wrzask i wołanie o pomoc. Spłonęło tam pięć kobiet i dwoje dzieci. 12 letnią Stefcię która spadła z sufitem ganku, wyniesiono, ale miała spalone nogi oraz popękane ciało i zaraz zmarła. Księdza Szczepankiewicza z matka, siostrą i bratem, zamordowali siekierą. Był to wspaniały ksiądz, który pomagał i leczył zarówno Polaków jak i Ukraińców. Gdy banderowcy wahali się czy zabić księdza, dowódca sotni W. Jakubowśkyj powiedział: rZa godzinę chcę mieć jego serce na dłonir1;. I tak się stało. Ksiądz miał rozciętą pierś r11; pisze E. Prus. 
W dzień osaczyli patrol stribków na Chomach. Sierżant Siemionow popełnił samobójstwo, a K.Litwinowi po torturach odcięli głowę. Dwóch zbiegło i zameldowało o zgrupowaniu bandy. Naczelnik NKWD z Hłuboczka obiecał pomoc. Dotarła po wycofaniu się bandy. Grupa stribków obroniła się w domu ludowym. Tej nocy zginęło 80 osób, a łącznie z mordami w innym czasie, 90. Ta spóźniona pomoc to nie przypadek. Działalność UPA wspierała dzieło wypędzania Polaków za Bug. Partyzantka rosyjska stacjonująca w Hucie Pieniackiej, też opuściła wioskę dzień przed napadem. Rosjanie współpracowali z bandami.
Na Sylwestra osiem kobiet, które zostały na noc we wsi, poszło spać do Ukraińców. Trzy do kowala Syrotiuka i pięć do Jacychy. Czwóraczychę oraz babkę i Stefkę Łuciową, zamordowali u Czwóraka. Od Jacychy zabrali cztery kobiety do Gałuszy. Hanię Krzomciową (Krąpiec) zastrzelili, Kaśkę Botiukową udusili, a Kaśkę Krzomciową i Franusiową (Zaleska) zakłuli kosami. Rano wszedł tam Piotr Futryk, wyciągnął jednej z nich kosę z brzucha i powiedział: rTak ludzie nie postępująr1; Tymi prostymi słowami pozbawił bandytów człowieczeństwa. Był to uczciwy i szanowany człowiek. Jeden z nielicznych Ukraińców, którzy nie dali się wciągnąć do rzezi. Z tej grupy uratowała się tylko Anna Mazur (Jindruszki), która wsunęła się pod łóżko. Bandziorów chyba zaślepiło. Wszędzie szukali, a tam nie zajrzeli. Jak opowiadała później, wszystkie się gorąco modliły, a Kaśka Krzomciowa (Krąpiec) wychodząc powiedziała: rNo to chodźmy na tą naszą Golgotęr1;.
Gdy rizuni wrócili i usłużna gospodyni podała im wodę do obmycia rąk, jeden z nich powiedział: rJa nie muszę myć, ja swoją udusiłemr1;. Krążyła później pogłoska, że Anna po głosie rozpoznała zięcia Mikołaja Botiuka. Ich córka Maria potwierdziła, że mama nie miała żadnych śladów krwi. Po wojnie pytała o to ojca w Wiedniu, ale zdecydowanie zaprzeczył. Jest to, więc wiadomość nieudokumentowana. 
Rano osłupieli, widząc Annę wyłażącą z pod łóżka. rHanko, a wy de buły?r1;- zapytała Jacycha. Przerażona i rozdygotana kobieta wyrwała się ze strasznego domu i pobiegła drogą do Załoziec.
Rodzina Berezijów (Bukowina, Rola) codziennie chodziła z Załoziec do domu nakarmić, napoić i wydoić krowę. W mieście nie mogły dla niej znaleźć miejsca. Na Sylwestra, Hankę z córką Marysią szarówka złapała we wsi i musiały zanocować. Chciały dołączyć do grupy idących do Jacychy, ale ich nie wzięły. Uważały, że to zbyt duża grupa na jeden dom. Rozżalone poszły na nocleg do spokrewnionych Ukraińców na Kamionce. Rano wracając do domu, spotkały koło Wuzera biegnącą Annę. Trzęsąca się jeszcze ze strachu kobieta, opowiedziała im krótko o strasznym mordzie i poleciała dalej. Straciła dwie córki. 11 listopada Maria zginęła z rodziną w piwnicy płonącej stodoły, a teraz Katarzyna została zamordowana. Berezichy odmówiły dwie modlitwy: jedną za zmarłych, drugą dziękczynną za uratowanie życia. Trzeci raz otarły się o śmierć: pierwszy 11 listopada u Pucychy, drugi w wigilię u Rarogów i teraz trzeci. 
Tej nocy na Kamionce, banda zamordowała cztery osoby: Hankę Czumakową (Dec), małżeństwo Dziobów i nocującego u nich Jaśka Karaimowego (Majkut). Annę zamęczyli powolnymi torturami. Miała wyrwany język, wydłubane oczy i liczne rany. Agnieszkę i Mikołaja Dziobów oraz Majkuta, zamordowali w łóżkach.
Marysia Zaleska cudem wówczas przeżyła. Nocowała u Ukrainki, kuzynki matki i ktoś doniósł. Gdy przyszli po nią nocą, kobieta błagała ich na kolanach, całowała po rękach i przywoływała wszystkie świętości. To przecież niewinne dziecko r11; tłumaczyła. Udało jej się poruszyć jakąś ludzką strunę w tych zatwardziałych sercach. Darowali Marii życie. Drugi raz udało się jej wyjść cało z pod bandyckiego noża. Pierwszy dramat przeżyła we młynie.
Na Sylwestra byliśmy w domu r11; wspominał Józek Baszczyn (Pawłowski). Rodzina poszła spać do Ukrainki Małanki (Suchecka), a ja z Józkiem Kogutkowym (Pączek) i Bolkiem Baszczynichy (Letki), chodziliśmy po wiosce. Po północy zmęczony i senny, dołączyłem do rodziny. Ledwie się zdrzemnąłem, w pobliżu rozległy się strzały. Małanka kazała mi wejść na strych i zagrzebać się w plewy. Rano okazało się, że była to egzekucja u Czwóraka i u Gałuszy. Widok zwłok w kałużach krwi, nie pozostawiał złudzeń, co nas czeka. W tym dniu ostatni raz przekroczyłem próg swojego domu.
Tej nocy, na strychu stajni Małanki siedział Piottr Czwóraka (Czapla). Słyszał pokrzykiwania i strzały. Wiedział, że Ukraińcy nie strzelają na wiwat. Rano jak zobaczył w domu zamordowaną mamę i Stefkę Łuciową z babką, tak się przeraził, że zdołał tylko poprosić Futryka by zajął się pogrzebem, wskoczył na wóz i galopem pognał do Załoziec. Nawet nie wie gdzie mama jest pochowana. 
Na pewno na cmentarzu, bo Futryk nie obawiał się oddalenia od wioski.
Był to ostatni mord w Milnie. Tych 9 bezbronnych kobiet i 2 mężczyzn, złożyło ostatnią ofiarę krwi i życja, ojczystej ziemi. Sąsiednia polska Gontowa, taką ofiarę złożyła w wigilię Bożego Narodzenia. W sumie na Milnie zginęło 35 osób, a na Gontowie 19.
Choć ostatni mieszkańcy wioski wyjechali na Zachód dopiero w kwietniu 1945 roku, 24 grudnia dla Gontowy i 1 stycznia dla Milna, można uznać za daty opuszczenia wsi przez Polaków.
Ksiądz A. Markiewicz po przeniesieniu do Załoziec, napisał pismo do Kurii we Lwowie, w sprawie mordów, swojej sytuacji i ewakuacji ludności. Ks. J. Wołczański zamieścił je we wspomnianej wcześniej książce.
Do Najprzewielebniejszej Kurii Metropolitarnej ob. łac. We Lwowie
1. Uprzejmie powiadamiam, że wskutek napadów i pożarów, około 50 osób poniosło śmierć. Gontowa prawie doszczętnie została spalona 20.XII.1944 r. W Milnie 10.XI.1944 około 70 budynków spalono. Wobec niebezpieczeństwa napadów, parafianie w 100% wyjechali do Załoziec, a stąd odeszły trzy transporty na Zborów do Zamościa, Przemyśla, Chełmu i Krasnostawu.
2. Trwałem na placówce do św. Szczepana i ostatni raz odprawiłem w Milnie mszę św. w ten dzień. W nocy z Bożego Narodzenia na św. Szczepana, o godz. 1¼ po północy był napad w celu zamordowania i rabunku, cudem jednak unikłem morderstwa ja i służba. I tego samego dnia wyjechałem do Załoziec i mieszkam w domu p. Szawłowskiej. Kościół w Milnie ocalał nizniszczony, probostwo zaś po wyjeździe w części pozbawione jest okien i drzwi frontowe rozrąbane po ponownym napadzie nocnym. Majątek kościoła w części ocalony r11; część zabrali ludzie, a część ja sam.
3. Ks. Szczepankiewicz z Ihrowicy w wigilię Bożego Narodzenia zginął z rodziną i około 60 osób poniosło śmierć.
4. W II połowie 1944 r. w dniu świąt zniesionych i supressis odprawiłem mszę św. za parafian, ponieważ nie otrzymałem z Kurii Metropolitarnej innego zarządzenia.
5. W marcu br. reszta parafian z Milna wyjeżdża na Zachód, nie wiadomo którego dnia i gdzie, a ponieważ parafianie porozwożeni są w różnych miejscowościach, a także w diecezji przemyskiej, więc ja chcę wyjechać do przemyskiej diecezji, o ile będzie możliwe, dlatego proszę o łaskawe pozwolenie, poświadczenie, że jestem kapłanem Archidiecezji Lwowskiej, polecenie i celebret. W odpowiednim czasie, na polecenie Najprzew. Kurii Metropolitarnej, powrócę do pracy w Archidiecezji.
6. Jeżeli możliwe, to proszę 30 intencji mszalnych przez oddawcę listu na ręce ks. prob. Gajewskiego w Załoźcach.
7. Proszę o informację, czy jestem zobowiązany odprawiać mszę św. za parafian w niedziele i święta, ponieważ jestem obecnie bez parafii.
Załoźce dnia 22 lutego 1945 r.
Ks. Markiewicz Aleksander
Administrator Milna.

W tym liście jest parę nieścisłości.
- Banderowcy napadli na Milno 11.XI.1944 r. W Milnie zginęło 35 osób i spłonęło 130 bud.
- Gontowa została spalona 22.XII.1944 r. Zginęło 19 osób. Łącznie w parafii 54 osoby.
- Na plebanię napadli w wigilię. Ostatnią mszę odprawił na Boże Narodzenie.
Trochę dziwi to, że Markiewicz nie mieszkał na plebanii u Gajewskiego. W czasie ewakuacji wiosną, ks. Gajewski i ksiądz z Trościańca lub Reniowa, mieszkali u Markiewicza. Sam służyłem im w jednym czasie do mszy. Po kolei wyprowadzałem do ołtarzy, odmawiałem ministranturę, a później biegałem by przenieść mszał, podać wino, wodę i zadzwonić.
Mimo, że Markiewicz nie zasłużył się kościołowi ani parafianom, wspominamy go z pewnym sentymentem. Jest częścią naszej historii i był z nami w najtrudniejszych chwilach. Wspólnie przeżywaliśmy okupację, zagładę wioski i wygnanie. Krył się jak wszyscy i wielokrotnie ucieczką ratował życie. Do końca dotrwał na swoim posterunku. Z Załoziec wyjechał z ks. Gajewskim do Bojkowa. Tam proboszczem został Gajewski, a on jako rezydent mieszkał poza plebanią i często niedojadał. Dziwne, że Gajewski nie znalazł dla niego kąta na plebanii i poskąpił talerza ciepłej strawy. Być może Markiewicz nie chciał łaski i czekał na przydział jakiejś parafii. Później wziął go do siebie Tomasz Krąpiec (Krzomci) z Kamionki. Gdy zachorował w 1947 roku, zabrała go rodzina z okolic Przemyśla i tam gdzieś zmarł.
Większość Ukraińców nie tylko akceptowała, ale i uczestniczyła w działalności UPA. W tym morzu bezprawia, mordu i okrucieństwa, zdarzały się też odruchy ludzkie. Przeżycie grupy u Pucychy, Rarogów, Hrycków czy Bronka z mamą, dowodnie to potwierdza. Do tej kategorii należał też Futryk r11; uczciwy i powszechnie szanowany człowiek. Nikomu nie odmówił noclegu i na zmianę czuwał na warcie. Swój sąd o rizunach, wydał na Nowy Rok przy zamordowanych u Gałuszy. Piotr Syrotiuk też nie zaakceptował rzezi. Wstąpił do Wojska Polskiego, a rodzinie polecił wyjechać z ludźmi. Podobnie postąpiła rodzina Łucyków. Jindruch Dżul wyjechał (żona Polka) dopiero, gdy mu dopiekła kołchoźna bieda. Kaśka Dżulowa i Tadajczycha (Skibilak) wyjechały bez zgody mężów Ukraińców. Dżul Piotr dołaczył do nich w Dąbrówce. Tadajko został w Milnie.
Tomko obsługujący młyn, prawdopodobnie wiedział gdzie rodzina Pomysów jest ukryta, ale nie zdradził chlebodawcy. Nie otworzył też od razu drzwi banderowcom i dał czas ukryć się Bartkowi i Marysi. Małanka mogła za ukrywanie Polaków zapłacić życiem. Na pewno się bała, ale nie mogła obojętnie patrzeć na poczynania banderowców i jak mogła ratowała niewinnych ludzi.
Milka Baranowa szła wieczorem do Załoziec. Na Krasowiczynie spotkała znajomego Ukraińca, który bez wahania zaprosił ją na nocleg. Ociąganie przerwał krótkim rChody!r1; Nocą przyszli banderowcy. Chcieli ją zabrać i zamordować, ale on zasłonił ją sobą i powiedział: rWpered mener1; (najpierw mnie). Odeszli. Ratował ją z rozmysłem, choć nie spodziewał się pochwał. Był Ukraińcem, ale i normalnym człowiekiem.
Do takich należał również ówczesny duszpasterz ukraiński Bodnar. Śmiało potępił zbrodnie, ale musiał ucieczką ratować swoje i rodziny życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz