Było to o świcie 3 marca 1943 roku. Pamiętam, była straszna wichura. Wiatr zrywał snopki z dachów, łamał drzewa. Huczało niesamowicie. Właśnie oglądałem na podwórku, jakie wiatr porobił mi szkody, gdy usłyszałem kilka strzałów od strony Borszczówki. A że wiatr wiał z tamtej strony, słychać było wyraźnie. Zaniepokoiło ranie to bardzo. Strzały w tym czasie zwiastowały, że w Borszczówce są Niemcy, tym bardziej, że spodziewaliśmy się ich codzień.
Poszedłem
do mieszkania i podzieliłem się swoim niepokojem i strachem z żoną.
Co
robić? siedzieć, czy uciekać? Ten problem nie dawał nam spokoju.
Siedzieć źle i uciekać nie dobrze!
Postanowiliśmy
zaczekać, może coś się wyjaśni. Wszak brat pojechał przed
chwilą do Borszczówki. Był sołtysem. Może przyśle wiadomość,
poradzi co robić.
Wyszedłem
znowu na podwórko i znowu usłyszałem strzały. Już teraz byłem
przekonany, że w Borszczówce są Niemcy. Ale po co strzelają? Do
kogo? Czyżby do ludzi? Chyba nie! Może do psów - tam ich tyle było
i takie złe.
Wracam
do mieszkania i oznajmiam żonie, że już jestem pewien, że w
Borszczówce są Niemcy. Poleciłem żonie, na wszelki wypadek ubrać
dzieci, aby były gotowe do ucieczki. Co chwila spoglądam w okno,
czy ktoś nie idzie.
Znowu
wychodzę na dwór. Wiatr nie wstaje. Jest silny i chłodny. Chwilami
pada śnieg tak gęsty, że na dziesięć kroków nic nie widać. Na
podwórku był teść. Pytam się, czy słyszał strzały. Mówi, że
słyszał. Martwiły mnie bardzo te strzały.
Wtem
z prawej strony, od strony Lidawki zobaczyłem ogromne kłęby dymu.
Paliła się sąsiednia wieś Lidawka, jak później się
dowiedziałem.
Znowu
usłyszałem strzały i wybuchy granatów. Coraz więcej zaczęło
zanosić dymem i spalenizną. Biegałem jak szalony do mieszkania i
na dwór, wchodziłem na strych, skąd przez okienko widać było
sadybę Sikorskich. Patrzyłem, czy jego zabudowania nie palą się,
poczym wracałem do mieszkania, do żony.
Co
robić? - pytałem się, Można było zwariować ze strachu i
niepewności. Bratowa była spokojniejsza. Mówiła - jakby tam było
coś groźnego, to Olek powiadomiłby nas o tym.
Trochę
uspakajałem się, ale jak wyjdę na podwórko i słyszę strzały, a
dym coraz większy niesie, ogarnia mnie znowu strach. Już dym czuć
było w sieniach i mieszkaniu. Wiatr wiał akurat z Borszczówki.
Wtem zaszczekał pies. Rzuciłem się do okna. Jechał konno sąsiada
syn. Wybiegłem z żoną na dwór do niego. Powiedział - jeździłem
lasami zobaczyć co tam się dzieje. Cała Borszczówka się pali. My
w tej chwili uciekamy do Choniakowa. Zawrócił konia i galopem
odjechał.
Żona
jak posłyszała o tym, pobiegła do mieszkania i mówi, że w tej
chwili ucieka z dziećmi do Narajówki. Łatwo było powiedzieć, ale
czy tam za lasem nie stoi Niemiec, a jak zobaczy to śmierć. Ryzyko
było wielkie. Za chwilę żona wyszła z mieszkania z wystraszonymi
dziećmi.
Popatrzyłem
jeszcze raz dookoła czy nie idą Niemcy. Na szczęście sypnął
taki śnieg, że na dziesięć kroków nic i nikogo nie było widać.
Z tego skorzystała żona. Ja zostałem z teściem i bratową. Stałem
i patrzyłem jak żona i dzieci zniknęły w burzy śnieżnej. Po
kilku minutach jak przeszła śnieżyca, zobaczyłem je już pod
Narajówką.
Śnieg
przestał padać. Były to tak zwane marcowe planety, jak to w tych
stronach nazywano, to znaczy, że pada śnieg, momentalnie słońce i
znowu śnieg i.t.d. Właśnie już było słońce i jasno.
Obserwowałem jak żona prowadziła młodszą córę, a starsza
biegła w tyle. Były już dwieście metrów od wsi Narajówki.
A
co, jeżeli tam są Niemcy? - pomyślałem sobie. Nie było
wykluczone, że tam ich nie ma.
I
znowu wychodziłem na strych, patrzyłem, czy sadyba Sikorskiego nie
pali się. Później wracałem do mieszkania wyglądałem oknem i
czekałem na powrót brata.
Może
przyjdzie, chyba jemu nic się nie stanie, jest sołtysem - tak
myślałem.
Już
było po dwunastej - czym dłużej nie było Niemców tym byłem
pewniejszy, że ich już dziś nie będzie. Bratowa coraz to bardziej
martwiła się, że nie wraca brat i córa Wala. Wreszcie ubrała się
i mówi - pójdę do Borszczówki, dowiem się, dlaczego nie wracają.
Biegałem
nadal na strych i słuchałem strzałów i patrzyłem na zegarek. Co
godzina zmniejszało się niebezpieczeństwo, że dotrą do nas, a z
centrum Borszczówki było cztery kilometry.
Już
było niedaleko wieczora, jak zobaczyłem, że z Narajówki idzie
człowiek w kierunku naszego domu. Stanął za krzakami i patrzył.
Podszedłem do niego. Był to znajomy chłopak z Narajówki. Żona
posłała go dowiedzieć się, co tu słychać.
Powiedziałem mu, że wkrótce do żony przyjdę. Dowiedziałem się od niego, że w Narajówce nie ma Niemców.
Powiedziałem mu, że wkrótce do żony przyjdę. Dowiedziałem się od niego, że w Narajówce nie ma Niemców.
Już
zapadał zmrok, a brata jak nie było tak nie ma. Już by i bratowa
powinna była wrócić. Co to jest, że ich nie ma? Czyżby zginęli
Martwię się nadal - przeczucie mam złe. A może brata aresztowali?
Ale gdzie jest Wala? - tak sobie rozmyślałem.
Po
jakimś czasie już byłem pewien, że Niemcy dziś nie przyjdą,
Nagle zaszczekał pies. Ktoś szedł do nas. doznaję sąsiada.
Opowiedział mi, że widział i rozmawiał z dziewczyną, której
udało się uciec z Borszczówki. Ona jemu opowiedziała, że Niemcy
zabijali bez wyjątku, a budynki palili. Szkołę też spalili, a tam
był brat Oleś. Czyżby zginął?
Już
zapadł zmrok, jak wróciła bratowa, ale już nie z Borszczówki, a
z Narajówki. Opowiedziała mi, jak spotkała fury, które jechały
już do nas. Od furmanów dowiedziała się, że szkoła spalona i
ludzie wybici. Niemcy kazali im jechać w naszym kierunku, a sami
mieli za nimi iść. W tym czasie ukazały się na niebie rakiety,
które oznaczały koniec egzekucji i to nas uratowało.
Bratowa
wzięła chleba i słoniny i poszła do Narajówki. Poszedłem i ja.
Szedłem skradając się i co chwilę nadsłuchując. W jednym
miejscu zauważyłem, że na przeciw mnie ktoś szedł. Stałem za
drzewem i obserwowałem. Już było kilka kroków do mnie, gdy ten
ktoś zauważył mnie. Skoczył w bok i zaczął uciekać. Była to
sąsiadka, jak później okazało się.
W
Narajówce znalazłem żonę i dzieci. Tam nimi zaopiekowali się
dobrzy ludzie. Nakarmili i położyli do łóżka. Żona przykucnęła
przy dzieciach, a je położyłem się jak stałem na podłodze.
Spałem
może dwie godziny. Śniło mi się coś strasznego. Jak obudziłem
się i zrozumiałem jaka jest rzeczywistość, strach mnie ogarnął.
Nie potrafię tu opisać co przeżywałem. Nie byłem pewny czy
Niemcy w dzień nie wrócą i nas nie wykończą.
Co
robić? Czy siedzieć tu, czy uciekać dalej. Ten problem nie dawał
mi spokoju. Człowiek nie był pewien, co z nim i jego rodziną do
wieczora stanie się. Nie był też pewny, czy Niemcy odjechali i czy
dziś nie powrócą na nasz kąt wykończyć resztę tych, co zostali
przy życiu.
W
każdym razie do domu nie wolno wracać. Był tam staruszek, ojciec
żony. Inwentarz żywy na karmie. Musiałem tylko pójść dopóki,
noc, przynieść coś do jedzenia i trochę odzieży. Budzę
gospodarza i proszę, żeby ze mną poszedł i pomógł mi przynieść
potrzebne rzeczy. Bez gadania wstaję, ubieram się i idziemy. Do
dnia jeszcze było ze dwie godziny. Zbliżając się do swego domu,
stawałem i słuchałem, czy jest cicho, czy nie szczeka pies.
Sto
kroków od sadyby kazałam gospodarzowi zaczekać. Poszedłem sam, a
to z powodu psa. Pies mógł narobić alarmu, zobaczywszy cudzego
człowieka. Zza stajni nie było widać domu. Podszedłem do stajni i
zawołałem na psa, z początku cicho, później głoś niej. Pies
nie odzywał się i to mnie zaniepokoiło.
Gdzie
on jest? Co tam się dzieje? Może wczoraj byli Niemcy, zabili teścia
i psa. Pomału wychodzą zza stajni, widzę, że w kuchni świeci
się. Czyżby teść już nie spał? Cichutko skradam
się pod okno. Może zobaczę kogoś.
się pod okno. Może zobaczę kogoś.
Wtem
skrzypnęły drzwi od kuchni. Niemcy! - przemknęło mi przez głowę
i pędem rzuciłem się z powrotem tam, gdzie zostawiłem człowieka.
Niestety jego już tam nie było. Zawołałem kilka razy cicho,
później głośniej - gospodarza nie było. Jeszcze większy strach
mnie oblatuje. Uciekam do Narajówki do swoich, nie dowiedziawszy się
niczego.
W
domu gospodarza nie zastaję. Za jakiś czas przychodzi, przynosi
trochę żywności i ubrania. Okazało się, że myśmy się minęli.
On za mną po krótkim czasie poszedł do mego domu. Jak uciekałem,
on był z drugiej strony zabudowań. Wtedy wyszedł na dwór teść.
On teścia poznał i z teściem poszedł do mieszkania. Pies był w
kuchni i dlatego nie szczekał. Potem szukali i wołali mnie, a ja w
tym czasie wracałem w strachu do Narajówki.
Podziękowałem
gospodarzowi za jego trud i dobroć. Muszę tu nadmienić, że
człowiek ten, który zaopiekował się moją rodziną, był
Ukraińcem.
Żona
i dzieci już nie spały, Na dworze był dzień. Co chwila
wychodziłem i słuchałem, czy nie szczeka mój pies i czy nie palą
się moje zabudowania. Z tego miejsca było widać moją sadybę jak
na dłoni.
W
dzień znowu słychać było strzały w Borszczówce. Jasne było, że
są tam Niemcy. Czy nie przyjdą na nasz kąt i czy nie będą nas tu
szukać? - Może uciekać dalej? Co robić? - głowa wysycha. Ludzie
jednak radzą, nie uciekać dalej.
Ten
dzień był mi rokiem. Co chwila czekałem na coś strasznego.
Wieczorem dowiedziałem się, że Niemcy byli w Borszczówce, łapali
świnie, owce, kury, które im wczoraj uciekły. Co nie mogli złapać
zabijali z karabinów. Stąd były te strzały.
O
bracie, siostrze i ich dzieciach tego dnia nic nie dowiedziałem się
- żyją czy zabici. Postanowiłem jutro rano pójść do wsi
Hłuboczek. Tam byli znajomi. Myślałem, że coś od nich dowiemy
się.
Nazajutrz
wstałem, jeszcze było ciemno, pożegnałem żonę i dzieci i
poszedłem. Do Hłuboczka trzeba było iść przez Borszczówkę.
Dochodząc do Borszczówki już był biały dzień. Szedłem szybko.
Liczyłem na to, że rano Niemcy nie przyjadą. Dochodzę do
pierwszego domu, tam się jeszcze kurzy i tli. Tu w pierwszym domu
mieszkała moja siostra i jej dwie córki. Z domu i zabudowań ani
śladu. Pozostała kupa zgliszcz. Na zgliszczach jeszcze dyni się. W
powietrzu czuć spalenizną.
Podchodzę
bliżej - jakiś strach mnie ogarnia. Wstępuję na pogorzelisko. Tu
był pokój siostry. Na ziemi znajduje znajome metalowe przedmioty -
nożyce, maszynka i dużo innych rzeczy. Szczątków trupów ani
kości nie widać, może uciekli - pomyślałem.
Idę
dalej. W drugim pokoju pod ścianą widzę kości rozmaitych
rozmiarów. Duże, małe i jeszcze mniejsze. Ale czego tak mało
kości i takie drobne kawałeczki, jak gdyby kto młotkiem je
potłukł. Nigdy nie wyobrażałem, że człowiek może się tak
spalić, że z ciała nic nie zostanie.
Stałem
chwilę i patrzyłem na te szczątki siostry i jej córek. Łzy
cisnęły mi się do oczu. Przypomniałem sobie, jak tydzień temu
wstecz były obie córy siostry na urodzinach mojej córki, Steni.
Była i córka brata - Wala, były wesołe i rozbawione. Starsza
córka siostry grała na gitarze, a te tańczyły i śpiewały.
Powiedziałem wówczas do żony: Szkoda, że nie ma aparatu, dobrze
byłoby je sfotografować. Jakbym przeczuwał, że już nigdy ich nie
zobaczymy.
Ale
nie ma czasu roztkliwiać się. Idę dalej, muszę dowiedzieć się o
losie brata i jego córki. Później mogą nadjechać Niemcy. i ze
mną koniec.
Przy
następnej sadybie takie same zgliszcza. Kilka kur chodzi przy
zgorzelisku. Został tylko żuraw przy studni i kawałek opalonego
płotu, na którym siedziało kilkanaście kruków. Kruki
przeraźliwie krakały. Dalej z lewa kiedyś była sadyba De'Bobre, z
którym służyłem w wojsku. Teraz tylko ruiny. Na zgorzelisku
siedzi pies i przeraźliwie wyje, tam dalej jemu drugi wtóruje.
Idę
dalej coraz to inne widoki, jeden od drugiego okropniejszy Tuż przy
samej drodze spalona sadyba Niezbrzyckiego. Widzę, kilkanaście
kruków na czymś żeruje. Co to może być? Podchodzę bliżej.
Kruki z krzykiem odlatują. Widzę, leży opalony trup chłopca lat
około dziesięciu. Uszy i nos obgryzione przez psy. Leży o parę
kroków od spalonej stodoły. Tu widocznie był zabity i dlatego nie
spalony. Prawdopodobnie był to syn Niezbrzyckiego.
Wszędzie
pełno kruków. Przelatują z miejsca na miejsce i przeraźliwie
kraczą. Skąd to nabrało się ich tyle. Zleciały chyba z całej
okolicy. Czytałem kiedyś, że kruki są bardzo solidarne i kiedy
znajdą gdzieś żer, sobie tylko znanym. krzykiem zwołują się
nawzajem.
Idę dalej. Tylko po płotach i żurawiach widać było, gdzie były zabudowania. Przyspieszam kroku aby prędzej opuścić to miejsce kaźni gdzie dwa dni temu wstecz było życie i radość. Teraz pozo-stały zgliszcza, przeraźliwe wycie psów i krakanie kruków.
Idę dalej. Tylko po płotach i żurawiach widać było, gdzie były zabudowania. Przyspieszam kroku aby prędzej opuścić to miejsce kaźni gdzie dwa dni temu wstecz było życie i radość. Teraz pozo-stały zgliszcza, przeraźliwe wycie psów i krakanie kruków.
Przy
wyjściu z Borszczówki z prawej strony zostało nie spalonych kilka
domów. Dlaczego ich Niemcy nie spalili? Były różne
przypuszczenia, ale tej tajemnicy nikt nie rozwiązał.
Za
Borszczówką z lewej strony stało kilka domów. Mieszkali w nich
Ukraińcy. One też zostały spalone i znaku po nich nie zostało.
Idę
dalej do Hłuboczka. Tam okrążyła mnie gromada ludzi. Rozpytują
kto zginął, a kto został żywy. Odpowiadam im, że sam jeszcze nie
wiem. Przyszedłem może tu coś dowiem się o losie brata. Idę do
sołtysa, może on coś więcej będzie mi mógł powiedzieć.
Niestety nic nie wiedział. Sołtys jedzie zaraz do gminy na odprawę.
Proponuje, aby z nim jechać. Może tam coś konkretnego dowiem się.
Postanowiłem jechać.
Po
drodze rozmawiam z sołtysem i furmanem. Dowiaduję się od nich
dużo. Opowiedzieli, jak Niemcy i ukraińska milicja przyjechali do
Hłuboczka. Tam zostawili furmanki, a sami ruszyli w szyku bojowym w
kierunku Borszczówki. Później jak wrócili z Borszczówki, zwołali
ludzi i powiedzieli im, że zniszczyli Borszczówkę za
przechowywanie i sprzyjanie z radziecką partyzantką. Powiedzieli,
że spotka ich to samo, jeżeli będą zadawać się z partyzantką.
W
Hoszczy, w gminie nie dowiedziałem się o bracie nic, prawdopodobnie
został zabity. Niemcy tylko powiedzieli sołtysowi, że kto z
mieszkańców Borszczówki został żyw - niech wraca i pracuje. Nic
im już nie grozi. Nakazali też sołtysowi, aby wziął ze swojej
gromady ludzi ze szpadlami i wykopali mogiłę przy drodze (nie na
cmentarzu), do której mieli zwieźć trupy i kości pobitych i
zakopać nie stawiając krzyża. Oni rzekomo mieli sami postawić
słup z tablicą, na której mieli napisać, za co Borszczówka
została zniszczona.
Widziałem
w Hoszczy ulotki, w których Niemcy ostrzegali ludność, aby nie
zadawała się z partyzantami bo spotka ich to co spotkało ludzi w
Borszczówce i Lidawce.
Jadąc
z powrotem spotkaliśmy dużo furmanek, które jechały z
Borszczówki. Na wozach byli Niemcy i wieźli blachę ze spalonych
domów oraz inne rzeczy. I znowu ogarnia mnie strach na widok
Niemców. Czy nie byli tam u nas? Bałem się ich strasznie. Sołtys
jedzie do Hłuboczka, a ja schodzę z wozu i idę przez pola do
Narajówki, do swoich uciekinierów, żony i dzieci.
Zmrok
już zapadł i było ciemno. Idę i co jakiś czas staję i
przysłuchuję się, czy ktoś nie idzie. Wychodzę na górkę.
Widzę, że w oddali coś się pali. Akurat w tej samej stronie jest
moja sadyba. Dreszcz mnie przeszedł. To znaczy Niemcy byli tam u
mnie. Widziałem jak wracali. A może tam do domu wróciła żona z
córkami Może już nie żyją? Nie zobaczę ich! Może są
pomordowane?
Pot
na mnie wystąpił, nogi pode mą się uginają. Usiadłem na ziemi.
Co robić? Jak dowiedzieć się?
Może trzysta metrów stąd stoi dom. Ludzie tam znajomi, może od nich dowiem się. Idę tam. Nie idę, a skradam się po cichutku. W oknach blask. Nie dochodząc kilkanaście kroków od zabudowań pies mnie zwęszył i zaczął szczekać. Był na łańcuchu.
Może trzysta metrów stąd stoi dom. Ludzie tam znajomi, może od nich dowiem się. Idę tam. Nie idę, a skradam się po cichutku. W oknach blask. Nie dochodząc kilkanaście kroków od zabudowań pies mnie zwęszył i zaczął szczekać. Był na łańcuchu.
Pomału
zbliżam się do sadyby. Widzę cień człowieka przy stodole.
Podchodzę jeszcze bliżej, poznaję gospodarza, a on mnie.
- Czy są Niemcy w Borszczówce? - zapytałem.
- Byli w dzień, niedawno odjechali - odpowiada.
- A co pali się i gdzie?
- Czy są Niemcy w Borszczówce? - zapytałem.
- Byli w dzień, niedawno odjechali - odpowiada.
- A co pali się i gdzie?
-
Został nie spalony dom Myślińskich i jego właśnie Niemcy
zapalili.
Kamień
spada mi z piersi.
Zapraszają
do mieszkania. Tam gosposie szykują kolację. Gospodarz stawia
butelkę bimbru i mówi:
- Wypijmy, póki jesteśmy żywi. Teraz taki czas, że człowiek nie wie co go czeka jutro. Po zniszczeniu Borszczówki nic nie robimy, nie ma chęci do niczego.
- Wypijmy, póki jesteśmy żywi. Teraz taki czas, że człowiek nie wie co go czeka jutro. Po zniszczeniu Borszczówki nic nie robimy, nie ma chęci do niczego.
Po
kolacji i paru kieliszkach siły mnie opuściły. Byłem słaby i
bardzo wyczerpany. Do Narajówki było cztery kilometry. Było tak
ciemno, że o pięć kroków nic nie było widać. Chciałem iść,
ale po usilnej prośbie gospodarzy, zostałem na noc. Spałem jak
zabity.
Jeszcze
było ciemno, jak wyruszyłem w drogę. Już rozwidniło się gdy
podchodziłem do Narajówki. Przed wsią spotkałem człowieka od
którego dowiedziałem się, że wczoraj w Narajówce byli
partyzanci, zranili Niemca, który przypadkowo tam się znalazł.
Połowa wsi rozbiegła się po lasach i okolicznych wioskach, reszta
ze strachem czeka przybycia Niemców. On sam w tej chwili idzie w
lasy. O mojej rodzinie nic nie wie. Powiedziawszy to szybko odszedł.
Stałem
chwilę namyślając się co robić. Pędzę biegiem do rodziny do
Narajówki. Na podwórku spotykam gospodarza. Jakże był zmieniony.
Zrobił się czarny na twarzy.
-
Czekam Niemców i śmierci - powiedział do mnie. Żona pana wczoraj
wieczorem poszła z dziećmi w kierunku wsi Sknyt.
Co
robić? Trzeba uciekać, ale gdzie? W jaką stronę? Niemcy mogą
spotkać i koniec ze mną. Jakże żałowałem, że poszedłem
wczoraj od żony i dzieci. Może ich już nie zobaczę.
Czas
nagli. Idę z powrotem w kierunku Borszczówki. Tam dziś będą
grzebać pomordowanych. Ja koniecznie chciałem tam być i pochować
swoich - brata z córeczką, siostrę i jej dzieci.
W Borszczówce spotkałem sołtysa z Hłuboczka z ludźmi i dwie fury do zwożenia trupów. Szukali miejsca do kopania mogiły. Wybrali małe wzgórze nad drogą na ogrodzie Trockich, jak kazali Niemcy.
W Borszczówce spotkałem sołtysa z Hłuboczka z ludźmi i dwie fury do zwożenia trupów. Szukali miejsca do kopania mogiły. Wybrali małe wzgórze nad drogą na ogrodzie Trockich, jak kazali Niemcy.
Poszedłem
z sołtysem do spalonej szkoły, szukać szczątków brata. Znajduję
zniekształcony kadłub człowieka. Leży na ziemi. Nogi ma spalone,
głowa roztrzaskana Została tylko dolna szczęka, między żebrami
wypalone ciało. Przez dziury widać wątrobę i płuca. Pomyślałem,
czy to brata szczątki? Przypomniałem, że brat miał dwa złote
zęby w dolnej szczęce. Trzeba odwrócić. Obracam spalony kadłub,
smarując ręce w upieczonym i spalonym ciele. Dwa zęby były,
błyszczą. Tak, to jest brat! Dla pewności szukam przy zwłokach,
rozgarniając popiół i węgiel. Znajduję zapalniczkę i klucz od
mieszkania. Teraz już jestem pewny, że mam przed sobą brata w
postaci bryły spieczonego i okopconego ciała. Stanęło mi w
pamięci, jak tydzień temu byłem u niego i widziałem jak mył się
bez koszuli. Był taki czyściutki, a teraz?
Ale
nie ma czasu rozmyślać. Jeszcze mam szukać Walę, córkę brata, a
później siostrę z dziećmi. A w głowie kłębią się myśli czy
nie przyjadą tu Niemcy i nie wykończą pozostałych.
Idę do drugiego pokoju, tam pod ścianą rozgarniam węgle i popiół. Znajduję kosteczki - żeberka, kawałki czaszki, kości z nóg i rąk. Ciała przy nich ani odrobinę. Były to kości z małego dziecka, ale czy to kości Wali?
Idę do drugiego pokoju, tam pod ścianą rozgarniam węgle i popiół. Znajduję kosteczki - żeberka, kawałki czaszki, kości z nóg i rąk. Ciała przy nich ani odrobinę. Były to kości z małego dziecka, ale czy to kości Wali?
Grzebię
dalej i znajduję blaszany guziczek, jeden, drugi i medalik Matki
Boskiej. Przypatruję się guziczkom. Tak! Wala miała je przy
sweterku. Są to kości Wali. Zbieram je na kupę. Rozglądając się
na wszystkie strony, czy nie idą Niemcy.
Pozbierałem
tych kości może połowę. Reszta została pod gruzami, Spieszę
się. Jeszcze trzeba iść i szukać siostry i jej dzieci. Tuż
niedaleko leży mój spalony rower i wirówka do mleka, którą brat
wziął na przechowanie do szkoły. Takie rzeczy trzeba było zdawać
Niemcom. Nie przechował... Wszystko i wszyscy zginęli.
W
spalonym domu, gdzie mieszkała siostra, kości nie znajduję. Jak
już pisałem, były w drugim pokoju. Szukam jakiegoś naczynia, aby
je pozbierać. Na osmalonym płocie wisi blaszana brytfanka. Wkładam
do niej części kości - reszta zostaje. Wracam do miejsca gdzie
kopią wspólną mogiłę. Kopią wąski rów na dwa metry szeroki,
na dziesięć długi. Zmieszczą się zwłoki i kości stu dwudziestu
siedmiu osób. Kilka trupów dalsza rodzina potajemnie pogrzebała na
cmentarzu. Całych trupów może było ze trzydzieści, reszta
kadłuby i kości.
Nadjeżdża
pierwsza fura z pomordowanymi - była to rodzina Trockich. Pomagam
ich zdejmować. Pierwszy trup był Alojzego, mego kuma. Chrzcił moją
starszą córkę Stenię. Był ciepło ubrany. Na palcu widzę, złotą
obrączkę. Dostał dwa postrzały. Kładziemy go na ziemi tuż przy
mogile.
Mogiła
jeszcze nie wykopana. Zdejmujemy starego Trockiego. Jest bardzo
ciężki. Kładziemy rzędem, jeden przy drugim. Teraz zdejmujemy
Witka - był jeszcze kawalerem. Dzień przed masakrą przyjechał do
domu (pracował w gminie). Teraz zdejmuję małego chłopca Janusza,
syna Alojzego. Ma może cztery lata. Kula trafiła go niżej czaszki.
Kilka zębów wybitych, jeden na skórce wisi na zewnątrz. Kładę
go na zwłokach jego ojca. Tak biedny kochał swego jedynaka.
Teraz
zdejmujemy starą Trocką. Jest opalona. Zabita była w sieniach, a
reszta rodziny na dworze. Następną kobietą była żona Alojzego.
Była ślicznie ubrana. Miała złotą obrączkę na palcu, a na ręku
pasek od zegarka. Zegarek ktoś zdążył zabrać.
Teraz zdejmujemy pannę Polę i jej młodszą siostrę.
Były to córy Trockich. Najstarsza córka Trockich została ranna w głowę, straciła przytomność i to ją uratowało. Po masakrze ludzie ją znaleźli i odratowali.
Ostatnią była siostra żony Alojzego. Była to śliczna młoda dziewczyna. Zauważyłem, że miała palce uwalane ziemią. Za paznokciami było błoto. Biedna - widocznie ciężko konała, grzebiąc palcami ziemię.
Było ich wszystkich dziesięcioro w rodzinie Trockich.
Teraz zdejmujemy pannę Polę i jej młodszą siostrę.
Były to córy Trockich. Najstarsza córka Trockich została ranna w głowę, straciła przytomność i to ją uratowało. Po masakrze ludzie ją znaleźli i odratowali.
Ostatnią była siostra żony Alojzego. Była to śliczna młoda dziewczyna. Zauważyłem, że miała palce uwalane ziemią. Za paznokciami było błoto. Biedna - widocznie ciężko konała, grzebiąc palcami ziemię.
Było ich wszystkich dziesięcioro w rodzinie Trockich.
Teraz
jadę z woźnicą do szkoły po brata. Martwię się, jak tu brata,
siostrę i ich dzieci pogrzebać, aby byli razem. Na jednym podwórku
wpada mi w oczy koryto do pojenia koni. Jest nowe, dość szerokie.
Czy nie wykorzystać to koryto jako trumnę? - przychodzi mi do
głowy. Postanowione! Zajeżdżamy na podwórko, wkładam z woźnicą
koryto na wóz. Teraz oglądam się za deskami, którymi można
będzie przykryć koryto. Odbijam od bramy dwie deski - akurat
pasują.
Już nam gotową trumnę. Wkładamy zwłoki brata do tej trumny i wsypuję kosteczki Wali. Będą razem.
Już nam gotową trumnę. Wkładamy zwłoki brata do tej trumny i wsypuję kosteczki Wali. Będą razem.
Jedziemy
do miejsca kaźni siostry i jej córek. Tam z brytfanki wysypuję ich
kości do trumny i jeszcze wybieram z popiołu. Po drodze do mogiły
zabieramy jeszcze szczątki dwóch rodzin.
Postanawiam coś napisać i włożyć do trumny. Znajduję butelkę. Piszę na kartce papieru: Wieczny odpoczynek Wam Kochani i Drodzy - Olesiu, Zosiu, Walu, Klaro i Wisiu, niewinnie pomordowani w dniu 3 III 1943 roku. Zwijam listek i wkładam do butelki.
Postanawiam coś napisać i włożyć do trumny. Znajduję butelkę. Piszę na kartce papieru: Wieczny odpoczynek Wam Kochani i Drodzy - Olesiu, Zosiu, Walu, Klaro i Wisiu, niewinnie pomordowani w dniu 3 III 1943 roku. Zwijam listek i wkładam do butelki.
Miałem
na myśli, że przyjdzie czas po wojnie i pochowamy ich szczątki na
cmentarzu. Niestety tak się nie stało. Pod kości włożyłem
butelkę z pismem. Gwoździe już miałem przyszykowane i zabiłem
trumnę deskami. Byłem zadowolony, że udało mi się choć tak
zebrać szczątki swoich najbliższych.
Mogiła
była już gotowa. Dno mogiły wyścielono słomą. Z jednego końca
układano trupy, z drugiego sypano kości i wrzucano kadłuby. Dużo
trupów było obgryzionych przez psy, gdyż minęło cztery doby jak
zostali pomordowani. Psów we wsi było dużo. One musiały coś
jeść. Słychać było i teraz ich okropne wycie. Kruki szukając
żeru z krzykiem przelatywały z pogorzeliska na
pogorzelisko.
Rodzinę Trockich ułożyli jeden przy drugim. Synka Alojzego ułożyli między tatusiem i mamusią. Jeden z tych co był na dole zdjął z siebie marynarkę, obwinął nią małego Janusza i położył go między rodzicami. Był to Pomerański.
Rodzinę Trockich ułożyli jeden przy drugim. Synka Alojzego ułożyli między tatusiem i mamusią. Jeden z tych co był na dole zdjął z siebie marynarkę, obwinął nią małego Janusza i położył go między rodzicami. Był to Pomerański.
Postawiłem
trumnę w której byli moi najbliżsi tuż przy zwłokach Trockich.
Była jeszcze jedna trumna ze szczątkami Władysława Sikorskiego.
Pamiętam, żona jego przywiozła tę trumnę w ostatniej chwili -
gdy już był włożony do mogiły. Z mogiły go wydostali i włożyli
do trumny. Był na wpół spalony. Zabili go w domu Murawskich, do
których przybył w odwiedziny i oddać pożyczone wiadro. Podczas
wkładania go do trumny, żona jego strasznie płakała.
Co
raz to podjeżdżała fura do mogiły, przywożąc trupy i kości,
które z łoskotem wrzucano do mogiły. Po włożeniu wszystkich
trupów i kości, mogiłę przykryto słomą i zasypano ziemią. Było
tam sto dwadzieścia siedem osób w wspólnej mogile. Byli tam
starcy, młodzi, dzieci i niemowlęta. Były kobiety stare, ciężarne,
śliczne młode dziewczęta i małe dziewczynki. Nie było tam przy
tym pogrzebie ani księdza, ani żadnego przemówienia. Nikt też nie
płakał za wyjątkiem Heleny Sikorskiej i mnie. Nie postawiono też
krzyża na mogile, gdyż tak kazali Niemcy. Dopiero po jakimś
czasie, ci co zostali przy życiu zrobili i postawili duży dębowy
krzyż. Byłem i ja przy robieniu i stawianiu tego krzyża.
Po
zasypaniu mogiły, sołtys zdjął czapkę i mówi do swoich ludzi:
pomódlmy się za ich dusze. Dziś my ich pogrzebali, jutro nas ten
los może spotkać. Wszyscy poklękali przy mogile i modlili się w
Po modlitwie wstali i odeszli do domów. Mieli oni swoje domy, swoje
rodziny w sąsiedniej wsi. A ja co miałem robić? Stałem sam przy
mogile i nie wiedziałem dokąd mam iść i gdzie szukać swojej
rozproszonej rodziny - żony i córeczki.
Zmrok już powoli zapadał, musiałem gdzieś iść. W tej chwili zazdrościłem tym, co tu leżą spokojnie bez żadnych trosk.
Zmrok już powoli zapadał, musiałem gdzieś iść. W tej chwili zazdrościłem tym, co tu leżą spokojnie bez żadnych trosk.
Po
spaleniu Borszczówki rozmawiałem z tymi ludźmi, do których
strzelano i którzy zostali lekko ranni. Drodzy natomiast udali
zabitych i w ten sposób uszli śmierci. Później, po wyjściu
Niemców z mieszkania, udało się im uciec do lasu. Od nich
dowiedziałem się szczegółów mordu.
Było to tak: Zachodzili Niemcy do mieszkań przeważnie po dwóch. Jeżeli było kilka pokoi, zbierali wszystkich do jednego i puszczali serię z automatu. Cała rodzina waliła się na ziemię. Potem wychodzili i szli do drugiego domu. Kto był lekko ranny, czy symulował zabitego, uciekał. Po tych co zabijali, szli drudzy Niemcy i ukraińska policja. Wyprowadzali oni konie, krowy i świnie, a później podpalali wszystkie zabudowania.
Było to tak: Zachodzili Niemcy do mieszkań przeważnie po dwóch. Jeżeli było kilka pokoi, zbierali wszystkich do jednego i puszczali serię z automatu. Cała rodzina waliła się na ziemię. Potem wychodzili i szli do drugiego domu. Kto był lekko ranny, czy symulował zabitego, uciekał. Po tych co zabijali, szli drudzy Niemcy i ukraińska policja. Wyprowadzali oni konie, krowy i świnie, a później podpalali wszystkie zabudowania.
Uciekło
w ten sposób osiem osób. Jedna z ocalałych Pań opowiadała, że
Niemcy weszli do mieszkania i zaczęli od razu strzelać. Ona
otrzymała trzy postrzały. Upadła nieprzytomna. Jak długo leżała,
nie wie. Kiedy odzyskała przytomność, zobaczyła ojca i męża w
kałuży krwi. Na podwórku byli jeszcze Niemcy. Wyprowadzali konie i
krowy ze stajni. Tylnymi drzwiami ucieka nieprzytomna ze strachu do
sąsiada. Prawie w ślad za nią i tu przychodzą Niemcy i tu po raz
drugi razem z sąsiadami została powtórnie postrzelona. Dostała
znowu dwie kule. I tym razem strzały nie były śmiertelne. Po
wyjściu Niemców, kobieta wyczołgała się z domu i uciekła. Po
kilku dniach kobieta ta urodziła zdrowe dziecko.
Drugi
wypadek był taki: Niemcy zachodzą do jednego domu. Była tam liczna
rodzina. Zbierają wszystkich pod ścianę, puszczają serię z
automatu i wszyscy padają na ziemię. Matka całym ciężarem zwala
się na swego syna, młodego chłopaka. Ten udaje zabitego i leży
cicho. Po masakrze Niemcy wychodzą. Chłopak wysuwa się spod zwłok
matki i przez okno ucieka do lasu.
W
ten sposób uratowało się, jak już pisałem kilka osób, z którymi
rozmawiałem i od których dowiedziałem się, jak Niemcy
przeprowadzali tę masakrę. Napisałem tylko o dwóch uratowanych.
Ci, o których nie piszę, mniej więcej w ten sam sposób uszli
śmierci.
Po
jakimś czasie spisałem nazwiska wszystkich pomordowanych i
przechowuję je do tej chwili. A te pozostałe polskie zagrody na
Krańcach Borszczówki w tym i moja zagroda w krótkim czasie były
spalone przez Banderowców, a mieszkańcy którzy ocaleli rozbiegli
się we wszystkie strony świata.
I
tak przestała istnieć kol. Borszczówka. Pozostały tam tylko
zgliszcza i wspólna mogiła, zapomniana przez ludzi i Boga. Stałem
na skrzyżowaniu dróg i namyślałem się gdzie mam iść. Do
Narajówki czy Hłuboczka? Postanowiłem iść do Hłuboczka do
teściów. Idąc rozmyślałem gdzie mogą być w tej chwili żona i
dzieci. Może wróciła do Narajówki, a tam, także mieli przyjechać
Hitlerowcy, może ich już nie ma, nie żyją, pomordowane. Wszystko
mogło być. W Hłuboczku dowiedziałem się od teściów, że żona,
dzieci i bratowa Kasia są u szwagrów. Bardzo tym się ucieszyłem,
że są żywe i ich jeszcze zobaczę. Poszedłem tam do swoich
uciekinierów. Opowiedziałem im wszystkim o tym smutnym pogrzebie
swego brata, siostry i ich dzieci. Wręczyłem dla bratowej
znalezione metalowe przedmioty, klucze, zapalniczkę, Wali metalowe
guziczki i medalik Matki Boskiej. Bratowa zobaczywszy te przedmioty
swoich najbliższych gorzko płakała.
Były
to smutne i niepewne czasy. Czy nie spotka nas los jeszcze gorszy od
tych co leżą tam na Borszczówce we wspólnej mogile. Czy
przeżyjemy te okropne czasy - tak myślałem. Szwagierka zaprasza do
kolacji. Ja od wczoraj wieczór nic nie jadłem i jeść mnie nie
chciało się po tych strasznych widokach, jakie dziś oglądałem na
Borszczówce. Smutna i gorzka była ta kolacja. Po kolacji zasnąłem
mocno, byłem wyczerpany tym strasznym przeżyciem. Śnił mi się
tej nocy zamordowany brat Oleś.
Mieszkaliśmy
w Hłuboczku kilka dni, bojąc się wrócić na swoją gospodarkę.
Nie byłem pewny, że faszyści pięknego dnia przyjadą i wymordują
tych co ocaleli z masakry. Co dnia dochodziły do nas rozmaite
niewesołe wiadomości. Na przykład, że Ukraińcy będą mordować
Polaków, że w Symanowie kopią doły na Polaków jak poprzednio
kopali na żydów itd. itd. Człowiek żył w te czasy jak dziki
zwierz nie wiedząc dnia i godziny kiedy mógł być zamordowany w
straszny sposób. Wystarczyło aby we wsi zawarczał motor lub auto,
czy padł strzał, a już skóra cierpła od strachu, czy nie
przyjechali faszyści, aby nas wykończyć.
Po
kilkunastu dniach wracamy ze strachem do domu. Jedziemy przez spaloną
Borszczówkę. Widoki okropne, tam gdzie były gospodarstwa, zostały
tylko zgliszcza, osmolone płoty i żurawie przy studniach,
gdzieniegdzie szwędały się po zgliszczach wygłodzone psy szukając
pożywienia, a kruki z krzykiem przelatywały z pogorzeliska na
pogorzelisko. W dwóch miejscach gdzie były domy stały już krzyże.
Widocznie ktoś z dalszej rodziny postawił te krzyże, na miejscu
kaźni. Widok był straszny z bogatej kwitnącej kolonii pozostały
tylko zgliszcza. Jadąc tak przyglądałem się każdej spalonej
zagrodzie, przypominając tych co tu mieszkali. Tu na przykład była
szkoła i świetlica, chluba całej kolonii. Ile to razy tam bawiłem
się za kawalerki, później z żoną. Tam urządzali przedstawienia
amatorskie, w których brałem udział ja i żona. Teraz tam kupa
zgliszcz, w których bez trudu można znaleźć kosteczki brata i
Wali.
Nasi
najbliżsi sąsiedzi zobaczywszy nas powracających cieszyli się
bardzo. A w domu ojciec żony nie mógł nacieszyć się swymi
wnuczkami. Bardzo ich kochał.
W
mieszkaniu była straszna pustka i bałagan. Żona z miejsca zabrała
się do sprzątania mieszkania, ja wyszedłem oglądać gospodarkę.
Wszędzie trzeba było przyłożyć ręce. Niestety po spaleniu
Borszczówki nie było ochoty do roboty. Człowiek o jednym myślał,
czy nie przyjadą faszyści, aby nas wykończyć. Postanowiłem
wykopać schron, do którego w razie, gdy przyjadą faszyści,
moglibyśmy się schronić. Zrobiłem schron w szopie, a wejście do
niego było ze stajni, miał też dwa wyjścia, pracowałem przy tym
dwa dni. Drugi schron zrobiłem w lesie. Żyliśmy jak dzikie
zwierzęta i w każdej chwili mogliśmy schronić się do ziemi.
Każdego dnia ktoś z nas stał przy oknie na obserwacji, z którego
była widoczność na 200 metrów, w razie by jechali czy szli
hitlerowcy, wszyscy schronilibyśmy się do schronu. Było to takie
nasze życie w strachu i niepewności. A najwięcej bałem się o
swoje dzieci i żonę, że mogą zginąć. Z tym nie mogłem się
pogodzić.
Ale
czas leczy. Zaczęliśmy przyzwyczajać się do tego życia. Obudziła
się we mnie żyłka gospodarza; pora była siać jęczmień, owies i
reszta zboża. Czy będę zbierać czy nie, posiać trzeba.
Posadziłem też ziemniaki (niestety, jak później okazało się,
wszystko przepadło, uciekliśmy rzucając wszystko).
Niemcy
jakoś nie przyjeżdżali stawiać słup i tablicę, na której mieli
napisać za co spalili i wymordowali ludzi w Borszczówce.
Postanowiliśmy sami zrobić i postawić krzyż na mogile
pomordowanych. Umówiliśmy się jednego dnia i sami zrobili i
postawili duży krzyż pośrodku mogiły.
Jak już wspominałem zaczęliśmy stopniowo zapominać o zbrodni hitlerowców i przyzwyczajać się do tego życia.
Jak już wspominałem zaczęliśmy stopniowo zapominać o zbrodni hitlerowców i przyzwyczajać się do tego życia.
I
tu znowu wyłoniło się nowe niebezpieczeństwo. Ten raz ze strony
banderowców, którzy zaczęli mordować Polaków, z początku
mordowali po jednej - dwie osoby i tylko mężczyzn i nocą. Widząc,
że Niemcy na te wcale nie reagują, zaczęli coraz śmielej napadać
na Polaków. Już trzeba było w dzień chronić się od Niemców, a
w nocy od Banderowców. Zacząłem już bać się spać w domu,
wychodziłem na strych stajni i tam spałem. Jakie to było spanie
tylko ten zrozumie, który sam to przeżywał; tak trwało może 8-10
dni. Aż pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że w Hłuboczku
zamordowali księdza ojca Milewskiego i gosposię. Po tym napadzie
zaczęli Polacy uciekać do miasta Równe i Hoszczy.
Postanowiłem
i ja bodaj odwieźć żonę i dzieci do Hoszczy, a sam miałem
dojeżdżać do domu. Pojechałem do Hoszczy szukać kwatery dla żony
i dzieci, miałem tam znajomych, którzy odstąpili jeden pokójt a
przy okazji wymieniłem za słoninę - sól i cukier. Było to kilka
dni przed Wielkanocą.
Wracałem
do domu zadowolony, że znalazłem mieszkanie i wymieniłam soli i
cukru. Jadąc przez Hłuboczek stanąłem przy sklepie. W tym
momencie posłyszałem śpiew, zobaczyłem jak z przeciwnej strony
jechał wóz, na którym byli uzbrojeni i pijani ludzie. Nie
dojeżdżając do sklepu wóz stanął, a bandziory schodzą z wozu i
idą z bronią w ręku. Zobaczywszy to ludzie tylnymi drzwiami
uciekli do ogrodów, zostałem sam, ponieważ konie i wóz stały
przed sklepem. Bandziory szli chwiejnym krokiem z karabinami gotowymi
do strzału. Podchodzą do mnie i zapytują czyje konie? Moje -
odpowiadam. A ty skąd? Z Borszczówki - mówię. W tym momencie
zostaję silnie uderzony w kark, ledwo utrzymałem się na nogach.
Czapka zlatuje z głowy. Dostaję jeszcze 2-3 razy. Dokumenty masz?
Pokazuję jakie miałem. Czytają i chowają do kieszeni. Szukają po
moich kieszeniach. Znajdują fotografię żony i list od brata.
Zabierają też do kieszeni. Szukają też w wozie, zabierają sól i
cukier, które wymieniłem za słoninę. Każą mnie obrócić się
tyłem, bez gadania obracam się, słyszę jak repetują broń. Tu
moja śmierć, pomyślałem, żegnajcie dzieci i żona. Stałem i
czekałem strzału w tył głowy, strzał nie następował.
Usłyszałem, że coś naradzają się. Nie śmiałem obrócić się.
Stałem tak może minutę, dwie. Było to wyczekiwanie śmierci. Wtem
nagle usłyszałem, że odchodzą - ja stoję jak stałem, dopiero
jak usłyszałem, że odjeżdża wóz obróciłem się i zobaczyłem
ich na wozie. Na ten widok coś ze mnie jak by usunęło się z głowy
do dołu.
Teraz
dopiero oprzytomniałem i odczułem, że boli ranie głowa i kark.
Dopiero teraz zaczęli się schodzić ludzie i rozpytywać za co mnie
bili i co za jedni. Zganiłem ich, że zamiast bronić mnie
pouciekali po dziurach. Zabrali wszystko co wiozłem na święta,
mogli też zabrać wóz, konie. Grunt, że ja zostałem przy życiu.
Co to byli za jedni i skąd, nie dowiedziałem się o tym nigdy.
Bałem się wracać do domu, ponieważ te zbóje pojechali w kierunku
Borszczówki. Jednak jechać musiałem, tam w domu czekali na mnie
żona i dzieci. Jadę pomału aby nie dopędzić zbójów. Za
Hłuboczkiem usłyszałem strzały przed sobą. Bałem się jechać,
stałem jakiś czas, później pomału jechałem rozglądając się
na wszystkie strony - i tak dojechałem do Borszczówki. Za
Borszczówką był las i zapadał zmrok, patrzyłem na wszystkie
strony czy nie zobaczę bandziorów. Byłem przygotowany do ucieczki.
Tej podróży nigdy nie zapomnę.
Zmrok
już zapadł jak wróciłem do domu. W domu dowiedziałem się, że
żona z dziećmi uciekła do Narajówki. Ponieważ była tam w
pobliżu domu jakaś strzelanina, później jechali przez nasze
podwórko jacyś ludzie i pytali się o mnie. Fakt był, że
banderowcy, czy kto inny grasuje w pobliżu. Zjadłem na stojąco i w
pośpiechu kolację i namyślałem się, co mam robić, czy iść do
Narajówki szukać żony i dzieci, czy iść spać Kark i głowa
bolały mnie od bicia i byłem taki wykończony, że ledwo stałem na
nogach. Poszedłem jednak szukać miejsca do spania (w mieszkaniu już
nie pamiętam kiedy spałem). Na dworze księżyc jasno oświecał
okolicę, to było mi bardzo nie na rękę. Postanowiłem pójść
spać do stodoły. Tam zaryłem się w słomie i usiłowałem zasnąć.
Sen nie przychodził. Rozmaite myśli snuły mi się po głowie. Co
robić? Jak przeżyć te niespokojne, groźne czasy?. Czy uciekać
gdzieś daleko, zostawiając gospodarkę na pastwę losu, czy czekać,
może się coś zmieni? Martwiłem się też o żonę i dzieci. Gdzie
one biedne w tej chwili obracają się? Może już nie żyją? Nie
zobaczę ich. Czy można było spać w takich chwilach?
Na
dworze widać jak w dzień. Księżyc świeci jak za dobrych czasów.
Nie wie o tym, że ludzie chowają się w podziemiach jak dzikie
zwierzęta, nie znając dnia ani nocy, kiedy zastaną zamordowane w
straszny sposób przez ludzi - szakali. Myślałem też o tym, że
jak napadną w taką jasną noc Banderowcy i zapalą budynki, to nie
ujdę z życiem. Postanowiłem szukać pewniejszego miejsca. Wychodzę
spod słomy i idę jak najdalej od sadyby. Tam nad rzeczką są
krzaki, może tam prześpię się. Idąc tam napotykam wielką kupę
zeszłorocznego 1iścia, którym były okryte kopce z ziemniakami.
Czy nie schronić się do tych liści? Liście brudne, przemieszane z
piachem, ale to nic. Chwilę namyślałem się i rozglądając się
naokoło, czy kto nie idzie i nie zobaczy mojej kryjówki. Jak kret
włażę pod liście. W ustach, w uszach i za kołnierzem odczuwam
piasek i brak jest powietrza. Wyczołguję się pod wierzch tego
liścia. Teraz oddycham świeżym i czystym powietrzem. Jednak zasnąć
boję się z głową na zewnątrz liści. Cofam się po trochu z
powrotem, zostawiając mały otwór. Myślałem, że to będzie dobre
schronisko i tu się prześpię.
Już
miałem usnąć, gdy usłyszałem, że ktoś idzie obok mnie. Liście
wyraźnie zaszeleściły. Zamarłem na chwilę, przysłuchując się
tym szmerom. Posłyszałem cichy stęk swego psa, który przyszedł
po moich śladach i położył się tuż przy mojej głowie. Było to
ładnie z jego strony. Miał pilnować swego gospodarza nie wiedząc
o tym, że swoim szczekaniem zdradziłby moją kryjówkę. Musiałem
zrezygnować z tej kryjówki. Wychodząc spod liści, pies radośnie
skomli i majda ogonem. Głaszczę go po głowie i idę szukać nowego
miejsca do spania. Pies idzie za mną. Muszę go uwiązać przy
budzie. Uwiązuję psa i szukam innego miejsca do spania, co chwilę
przysłuchując się i rozglądając czy nie idą Banderowcy.
Wlazłbym
do schronu i tam spokojnie spałbym, tylko, że tam straszna wilgoć
i są żaby. Nie wiadomo skąd się one tam biorą. Stałem tak i
rozmyślałem gdzie skryć się. Gdzie znaleźć miejsce do
przespania tej niecałej nocy. A w mieszkaniu stoją wolne lóżka i
leżanka, na których już nie pamiętam kiedy spałem. A nocka
cicha, jasna i ciepła. Księżyc z góry oświeca nasz uroczy
zakątek i jakby ze zdziwieniem patrzył na naszą planetę, na
której nie przyjęła się nauka Chrystusa, który uczył ludzi nie
zabijać, kochać bliźniego swego i żyć w pokoju. Idę dalej
szukać kryjówki, raczej nie idę, a ledwo wleczę nogami. Taki
byłem wyczerpany i wykończony. Pobili mnie w drodze nieznani zbóje
i zabrali wszystko co wiozłem na święta. Już repetowali broń,
aby mnie zabić, coś poradzili się i odeszli. Za stodołą stała
sterta słomy. Przy niej z boku była mała kupka słomy. Stąd
najbliżej do lasu. W razie napadu uciekam w las do schronu. Wciskam
się między stertę, a kupkę słomy i tu już zasypiam.
Do
świtu już niewiele brakowało. Już był na dworze dzień jak
posłyszałem szczekanie psa. Zerwałem się na równe nogi i
zobaczyłem jak przez pola szła z Narajówki żona i dzieci.
Poszedłem im na spotkanie. Cieszyłem się, że widzę ich żywych i
zdrowych. Opowiadam żonie o swojej przygodzie pokazując
posiniaczone miejsce od bicia, a żona opowiada o swoim przeżyciu i
ucieczce do Narajówki. Popatrzyłem na przestraszone i nie wyspane
dzieci. Trzęsły się ze strachu i zimna. Postanowiłem niezwłocznie
uciekać do Hoszczy. Tam mieszkanie mam zapewnione. Tu każdy dzień
staje się niebezpieczniejszy. Nie dziś to jutro zginiemy.
Obydwoje
gorączkowo składamy pościel do wozu, odzież i żywność. Ojciec
i sąsiad odradzają nam tą ucieczkę. Żadna siła już nie
wstrzyma naszego postanowienia. Mamy dość tego strachu, tej
niepewności jutra. Było już wszystko gotowe do wyjazdu jak
zawołałem obie córki (7 i 9 lat). Dzieci! - mówię, pożegnajcie
się z tym waszym domem, tu żeście się urodziły, tu wyrosłyście.
Tu zeszło wasze dzieciństwo. Może już nie zobaczycie tego domu,
te wasze gniazdko. Dzieci płacząc całują futryny u drzwi. Na to
wchodzi i żona - Co wyrabiacie? mówi do mnie. Po co doprowadzasz
ich do płaczu? Sam nie co mi przyszło do głowy. Jakieś wewnętrzne
przeczucie mówiło mi, że opuszczają dzieci swój dom rodzinny,
swoje gniazdko - na zawsze. Jedziemy na podwórko, siadamy na wóz.
Zostaje tu tylko ojciec, który za nic w świecie nie chciał
uciekać, odradzając też nam tej ucieczki. Ojciec ze łzami w
oczach żegna swoje kochane wnuczki Stenię i Halę. Nie zobaczył
ich więcej, a tak biedny je kochał.....
Jechałem
ze strachem przez las, było tam pustkowie i dzikie miejsce. Jadąc
przez Hłuboczek, jeden z moich znajomych Tyszkiewicz odradzał mi,
aby nie wyjeżdżać do Hoszczy, a wracać do domu, że nie jest tak
źle, że nic nam nie grozi itd. Jednak jak już pisałem, żadna
siła nie wstrzyma mego postanowienia. W krótkim czasie, tego pana
co odradzał mi wyjazdu, zginęła cała rodzina z rąk Banderowców.
W
Hoszczy ulokowaliśmy się jak najlepiej, spaliśmy tu spokojnie jak
w innym świecie. Tu jeszcze wówczas było spokojnie i bezpiecznie.
Banderowcy jeszcze bali się napadać gdzie byli Niemcy.
Drugiego
dnia pojechałem do domu. Teraz miałem dwa domy jeden w Borszczówce,
drugi w Hoszczy. Byłem spokojny o żonę i dzieci, tu im w Hoszczy
nic nie groziło. W domu po wyjeździe rodziny była straszna pustka
i cisza, bardzo przykro było być w tym opuszczonym mieszkaniu.
Spałem tej nocy na strychu stajni, rano zabrałem jeszcze niektóre
potrzebne rzeczy z odzieży i żywności, nabrałem też koniom
sieczki, owsa i wróciłem do drugiego domu. Pojutrze Wielkanoc,
będziemy już świętowali nie w swoim domu, a w Hoszczy, wśród
obcych ludzi w małym mieszkaniu, a tam był duży wygodny dom, w
którym został teść i bratowej służąca. Jakże przykro było
ojcu żony być samemu w takie wielkie święto, nie miał z kim
podzielić się święconym, do kogo przemówić. Nie wiedział
biedny, że były to jego ostatnie święta Wielkanocne w jego życiu.
W krótkim czasie zginął z rąk Banderowców. A tak bardzo nam
odradzał nie uciekać do Hoszczy. W Hoszczy żona i bratowa
szykowały się do świąt w cudzym domu. Gorzkie i smutne były te
święta w cudzym domu zwłaszcza dla bratowej - została sama. Ja
jeszcze miałem żonę i dzieci i byliśmy razem ale czy jednego
pięknego dnia nie zamordują mnie w drodze czy w domu —
Banderowcy?
Były
to straszne i niepewne czasy, człowiek nie był pewny w dzień i w
nocy kiedy mógł być zamordowany i to w straszny sposób. Przeżył
dzień i noc to chwała Bogu. I tak w niepewności ci schodziły mi
dnie i noce.
Zaraz
po świętach pojechałem do domu, zawiozłem ojcu ciasta i wędliny.
Trzeba było na wszelki wypadek posadzić ziemniaki i posiać
greczkę. Jakże głupi byłem, że to wszystko robiłem, może bym
tego nie robił, ale moi sąsiedzi mieszkali na miejscu i uprawiali
ziemię i ogród jak za spokojnych czasów. Czy mogłem ja nie sadzić
ziemniaków, siać greczki. Co powiedzieliby sąsiedzi? I tak śmieli
się, że wyjechała gosposia do miasta, a ogród nieuporządkowany.
Wynająłem w Narajówce kobiety i posadziłem ziemniaki. Czy będę
je zbierać czy nie, a posadzić trzeba, była to zasada gospodarza.
Pomimo,
że były takie niepewne czasy, ludzie jeszcze łudzili się, że
może coś się zmieni. Ale sytuacja co dzień była groźniejsza. W
dzień nie bałem się tam przebywać i pracować, bo nie było
wypadku, aby w dzień napadli na kogo Banderowcy, nocą natomiast
bałem się spać w mieszkaniu, spałem na strychu w stajni. Kiedy
była jasna noc szedłem daleko od domu i tam spałem. Pamiętam jak
dokuczały mi komary. Jeden raz spałem z sąsiadem w rowie - było
zimno i twardo. Czy było to spanie? Była to męka.
Jeździłem
tak co drugi dzień z jednego domu do drugiego przywożąc prowiant
sobie i koniom. Jednego dnia zasiałem jeszcze grykę i letni rzepak,
nie zostało ani jednego skrawka nie zasianego. Ozimina tego roku
była bardzo ładna, żyto, pszenica jak las, owies, jęczmień
zeszedł ślicznie.
Chodziłem
tak jednego poranka i podziwiałem jakie było ładne zboże. Słonko
wschodziło jak zawsze, ptaki w lesie i polu śpiewały, wszystko co
żyło cieszyło się pięknym majowym porankiem, tylko dusza moja
płakała. Jakieś złe przeczucie gnębiło mnie i martwiło czy
będę zbierać to piękne żyto, pszenicę i wszystko? Czy
przeżyjemy tę straszną wojnę? Na świecie coraz było groźniej.
Nie dosyć, że Niemcy zabijali, to jeszcze Banderowcy mordowali
coraz zuchwałej. A w sadzie takie rzęsne czereśnie, wiśnie,
jabłka i gruszki. Serce mi ściska się z rozpaczy i żalu. Czy będą
tu jeszcze kiedyś biegać po tym sadzie moje dzieci i zbierać owoce
jak za dawnych, spokojnych czasów?. A w pasiece huczy, tam wrze
praca, pszczółki wlatują i wylatują z uli nosząc świeży miód,
nie wiedząc, że ich gospodarza (mego brata) już nie ma wśród
żywych.
Zajdę
do mieszkania - tam pustka i cisza, nie ma żony i dzieci, pozostałe
meble jakby płakały. Na ten widok smutek mnie ogarnia, łzy cisną
się do oczu. Nie słychać tu już głosów i śmiechu dzieci i
żony. Jakże kiedyś tu było gwarno, przytulnie i wesoło w tym
naszym gniazdku. Każdy kąt, każdy sprzęt coś mi przypominał.
Stałem i myślałem czy zasiądę jeszcze kiedyś ze swoją rodziną
za tym stołem do obiadu czy kolacji? Czy ugotuje jeszcze kiedyś
żona obiad na tej kuchni? Miałem przeczucie, że to co było już
nie wróci, że wszystko przepadło. Na tę myśl uciekałem z
mieszkania ze łzami w oczach. Ale co to było w porównaniu z
życiem? Niech wszystko ginie aby ocalić życie swoje i rodziny.
Nabierałem żywność i jechałem do drugiego domu. Tam było moje
życie, moja radość, moja rodzina. Tu już nie było nikogo
-została pustka i wspomnienie o dobrych czasach.
Wracając
do Hoszczy nie byłem pewny czy nie zamordują mnie w drodze i ta
moja kochana rodzinka zostanie beze mnie. W tym drugim domu czekały
moje pociechy, na ich widok na chwilę zapomniałem o tym
nieszczęściu jakie nas spotkało. Po dwóch dniach znowu jechałem
na swoje gospodarstwo i znowu przeżywałem bardzo, czy zajadę
szczęśliwie czy nie zamordują w drodze, czy tam w Borszczówce.
Było
to w końcu maja jak dowiedziałem się, że w Lidawce w biały dzień
napadli Banderowcy i wymordowali tych, którzy ocaleli od pogromu 3
III 1943 r. Tylko jeden człowiek uratował się z tych niedobitków.
Ten uratowany człowiek zameldował w mieście o tym Niemcom. Niemcy
powiedzieli do niego, że to sprawa nacjonalna i że oni do tego nie
wtrącają się. Było to na rękę Banderowcom, mogli bez obawy
mordować.
Ja
gdy dowiedziałem się o tym napadzie w biały dzień strasznie
zaniepokoiłem się. Już bałem się jechać na Borszczówkę i tam
przebywać. Niebezpieczeństwo tak zwiększyło się, że po
przyjeździe na gospodarstwo siedziałem albo w schronie albo w
krzakach, nic też nie robiłem. Człowiek nie znał dnia i godziny
kiedy mógł być zamordowany. W nocy spałem na strychu w stajni.
Miałem tam przy sobie widły i siekiery, w razie napadu broniłbym
się do ostatka.
Aż
razu jednego, było to z rana, byłem w ogrodzie gdzie dwie kobiety z
Narajówki pracowały przy grządkach. Odszedłem może 50 - 60
metrów od ogrodu jak zaszczekał pies, byłem akurat za żytem.
Zobaczyłem, że szedł od strony podwórka nieznajomy osobnik, który
podszedł w ogrodzie do kobiet, zbliżywszy się do nich zapytał
gdzie jest gospodarz? Kobiety powiedziały, że byłem przed chwilą
przy nich, rozglądali się po stronach szukając mnie wzrokiem. Ja
siedząc w życie nie spuszczałem wzroku z tego osobnika. Trwało
tak chwilę, później kobiety zaczęły pracować, a ten osobnik
siadł na pniu i co jakiś czas rozglądał się po stronach. Po
jakimś czasie zapytuje kobiet w jaką stronę ja poszedłem. Ja
siedziałem w życie bojąc się ruszyć. Instynkt mi mówił, że to
była moja śmierć — ten osobnik.
Wtem
zobaczyłem jak kobiety biegiem uciekały z ogrodu, nie było też
tego osobnika i nie wiedziałem w którą stronę poszedł, to było
najgorzej. Siedziałem i nie wiedziałem co mam z sobą robić. Wtem
posłyszałem szmer w życie; szmer zbliżał się w moim kierunku.
Strach mnie obleciał, co robić? siedzieć czy uciekać. Może nie
zauważy, żyto wysokie i gęste. Przeżywam okropnie, pot mnie
oblewa. Już ten ktoś był bliziutko, przypadłem do ziemi jak
zając.
Wtem
wyłania się z żyta brata pies, kamień strachu spada ze mnie,
teraz widzę, że muszę uciekać, bo pies mnie zdradzi szczekaniem
gdyby kto szedł. Idę dalej w żyto, co jakiś czas nadsłuchując
czy czego nie posłyszę - było cicho. Umierałem z pragnienia, a w
mieszkaniu było mleko, woda ale wyjść z żyta bałem się i tak
siedziałem do zmroku. Już tam w życie postanowiłem, że jak uda
się mi ujść z życiem i dojechać do Hoszczy, już za żadne
skarby tu nie wrócę. Słonko zaszło, jak skradałem się do swego
domu jak złodziej, dopiero jak zobaczyłem teścia i dowiedziałem
się, że nikogo nie ma, wpadłem do mieszkania i piłem dużo mleka,
wziąłem chleba i słoniny i wyszedłem na podwórko. W mieszkaniu
bałem się zostać, aby mnie nie zaskoczyli zbóje.
Nagle
zaszczekał pies, zobaczyłem znajomego człowieka z Narajówki.
Szedł do mnie po kul słomy. Jutro raniutko miał zabić wieprzaka.
Idąc z nim do stodoły posłyszałem strzały w kierunku Łaszanówki.
Te strzały odebrały życie dwóm braciom z Borszczówki -
dowiedziałem się o tym następnego dnia. Tej ostatniej nocy na
swojej gospodarce prawie, że nie spałem, rozmyślałem jak i
którędy wymknąć się stąd. Nie potrafię tu opisać jak bałem
się. Nie żałowałem całej gospodarki, jedno miałem życzenie,
ujść stąd z życiem.
Rano
włożyłem do wozu trochę żywności, koniom obroku. Szybko
zaprzągłem je do wozu. Już miałem odjechać jak przyszedł sąsiad
M. Górski i powiedział mi o tym, że wczoraj wieczorem zabili braci
Skaleckich. Ta wiadomość jeszcze zwiększyła mój strach. Odradzał
mi też abym nie jechał. Już byłem pewny, że ten osobnik wczoraj
przychodził po moją śmierć. Już nie pamiętam czy pożegnałem
się z teściem. Odjechałem ten raz na zawsze rzucając na pastwę
losu śliczne gospodarstwo, nowe zabudowania, sad, las, pole, pasiekę
i wszystko.
Może
kto zapyta się, czy nie żal mi było tego wszystkiego? Nie!
Myślałem tylko o jednym - ujść z życiem i zobaczyć się jeszcze
z żoną i dziećmi. Życie było najdroższe. Jechałem pomału aby
nie robić hałasu, jeżeli są w pobliżu zbóje, aby nie usłyszeli.
Puściłem dopiero konie rysia jak wyjechałem z lasu. Tej jazdy nie
zapomnę nigdy. Dopiero w Hoszczy poczułem się, że jestem
uratowany. Na podwórku witały mnie żona i dzieci.
Żona
od razu zauważyła, że coś się stało, że jestem nienormalny.
Powiedziałem, że ostatni raz byłem w Borszczówce w swoim domu, że
już nigdy tam nie pojadę. Co będziemy jeść my i konie -
zapytała? Opowiedziałem co przeżyłem i ile miałem strachu.
Zgodziła się biedna z losem. Postanowiłem sprzedać wóz, konie i
wyjechać do Równa. Tu nie było już sensu zostawać, do
Borszczówki nie pojadę. Nasza nadzieja, że może coś się zmieni
prysła.
Po
dwóch dniach mojej ucieczki żona postanowiła tam pojechać,
pojechała z jednym znajomym z Hłuboczka. W Hłuboczku jeszcze
mieszkała jej matka i dwóch braci. Starsza córka nie chciała ją
tam puścić, płakała, błagała aby tam nie jechała, córka
taczała się po podłodze płacząc okropnie. Jednak żona
pojechała.
Ja
pisząc teraz te wspomnienia nie mogę darować, że puściłem żonę
w to niebezpieczne miejsce tam, gdzie jej groziła śmierć straszna.
Po
odjeździe żony tego dnia nie martwiłem się bardzo, ale drugiego
dnia jak była pora aby wróciła, a jej nie było, przeżywałem
strasznie. A dzieci siedziały w oknie i wyglądały mamusię. Jak
popatrzę na te smutne wyczekujące dzieci swojej matki, strach mnie
oblatywał, może nie wróci, może zamordowana już, a tu dzieci
siedzą w oknie i wyglądają mamusię. Nie znachodziłem sobie
miejsca, nie wiedziałem co mam robić, płakać czy głowę bić o
ścianę. Już niedługo wieczór, a żony nie ma. Dzieci coraz
więcej martwią się i zaczynają płakać. Można było zwariować
z rozpaczy, przeżywałem strasznie.
Wtem
posłyszałem radosny krzyk dzieci, mamusia jedzie. Podbiegłem do
okna i zobaczyłem wracającą żonę i bratową Kasię. Nie jestem w
stanie tu opisać swojej radości zobaczywszy zdrową i całą żonę.
Nie piszę już tu jak cieszyły się dzieci.
Po
kilku dniach dowiedziałem się, że były spalone wszystkie polskie
zagrody w całej naszej okolicy. Ludzie którzy nie zdążyli uciec,
byli pomordowani. Polskie ocalałe zagrody w Borszczówce też były
spalone - w tym i moja zagroda. Teścia zamordowali, żywy inwentarz
uprowadzili, ule z pszczołami zabrali - zostały tam zgliszcza i
pustka. Nie było już tam do czego wracać, wszystko zginęło.
I
tak był to ostatni raz mego pobytu w Borszczówce na swojej
gospodarce. Tam gdzie wyrosłem, gdzie zeszło moje dzieciństwo i
młodość, rzuciłem wszystko aby ratować życie dzieci, żony i
swoje. Wszystko przepadło: nowy śliczny dom, ogromna stodoła,
stajnia, chlew, pasieka, las, pole, łąka i sad. Po spaleniu zagrody
został tam tylko wierny pies "Bosy", który tam długo
jeszcze był i pilnował tego pogorzeliska, szczekając na każdego
kto zbliżał się do tej kiedyś kwitnącej zagrody, a teraz
zgorzeliska (o tym dowiedziałem się później od ludzi z
Narajówki).
Wierne
psisko - w dzień szczekał, a w nocy wył czekając powrotu swoich
gospodarzy, którzy już tam nigdy nie powrócili.
http://wolyn.freehost.pl/wspomnienia/borszczowka-gruszecki_wladyslaw.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz