wtorek, 3 marca 2020

Władysław Gruszecki: Zagłada Borszczówki




Było to o świcie 3 marca 1943 roku. Pamiętam, była straszna wichura. Wiatr zrywał snopki z dachów, łamał drzewa. Huczało niesamowicie. Właśnie oglądałem na podwórku, jakie wiatr porobił mi szkody, gdy usłyszałem kilka strzałów od strony Borszczówki. A że wiatr wiał z tamtej strony, słychać było wyraźnie. Zaniepokoiło ranie to bardzo. Strzały w tym czasie zwiastowały, że w Borszczówce są Niemcy, tym bardziej, że spodziewaliśmy się ich codzień.
Poszedłem do mieszkania i podzieliłem się swoim niepokojem i strachem z żoną.
Co robić? siedzieć, czy uciekać? Ten problem nie dawał nam spokoju. Siedzieć źle i uciekać nie dobrze!
Postanowiliśmy zaczekać, może coś się wyjaśni. Wszak brat pojechał przed chwilą do Borszczówki. Był sołtysem. Może przyśle wiadomość, poradzi co robić.
Wyszedłem znowu na podwórko i znowu usłyszałem strzały. Już teraz byłem przekonany, że w Borszczówce są Niemcy. Ale po co strzelają? Do kogo? Czyżby do ludzi? Chyba nie! Może do psów - tam ich tyle było i takie złe.
Wracam do mieszkania i oznajmiam żonie, że już jestem pewien, że w Borszczówce są Niemcy. Poleciłem żonie, na wszelki wypadek ubrać dzieci, aby były gotowe do ucieczki. Co chwila spoglądam w okno, czy ktoś nie idzie.
Znowu wychodzę na dwór. Wiatr nie wstaje. Jest silny i chłodny. Chwilami pada śnieg tak gęsty, że na dziesięć kroków nic nie widać. Na podwórku był teść. Pytam się, czy słyszał strzały. Mówi, że słyszał. Martwiły mnie bardzo te strzały.
Wtem z prawej strony, od strony Lidawki zobaczyłem ogromne kłęby dymu. Paliła się sąsiednia wieś Lidawka, jak później się dowiedziałem.
Znowu usłyszałem strzały i wybuchy granatów. Coraz więcej zaczęło zanosić dymem i spalenizną. Biegałem jak szalony do mieszkania i na dwór, wchodziłem na strych, skąd przez okienko widać było sadybę Sikorskich. Patrzyłem, czy jego zabudowania nie palą się, poczym wracałem do mieszkania, do żony.
Co robić? - pytałem się, Można było zwariować ze strachu i niepewności. Bratowa była spokojniejsza. Mówiła - jakby tam było coś groźnego, to Olek powiadomiłby nas o tym.

Trochę uspakajałem się, ale jak wyjdę na podwórko i słyszę strzały, a dym coraz większy niesie, ogarnia mnie znowu strach. Już dym czuć było w sieniach i mieszkaniu. Wiatr wiał akurat z Borszczówki. Wtem zaszczekał pies. Rzuciłem się do okna. Jechał konno sąsiada syn. Wybiegłem z żoną na dwór do niego. Powiedział - jeździłem lasami zobaczyć co tam się dzieje. Cała Borszczówka się pali. My w tej chwili uciekamy do Choniakowa. Zawrócił konia i galopem odjechał.
Żona jak posłyszała o tym, pobiegła do mieszkania i mówi, że w tej chwili ucieka z dziećmi do Narajówki. Łatwo było powiedzieć, ale czy tam za lasem nie stoi Niemiec, a jak zobaczy to śmierć. Ryzyko było wielkie. Za chwilę żona wyszła z mieszkania z wystraszonymi dziećmi.
Popatrzyłem jeszcze raz dookoła czy nie idą Niemcy. Na szczęście sypnął taki śnieg, że na dziesięć kroków nic i nikogo nie było widać. Z tego skorzystała żona. Ja zostałem z teściem i bratową. Stałem i patrzyłem jak żona i dzieci zniknęły w burzy śnieżnej. Po kilku minutach jak przeszła śnieżyca, zobaczyłem je już pod Narajówką.
Śnieg przestał padać. Były to tak zwane marcowe planety, jak to w tych stronach nazywano, to znaczy, że pada śnieg, momentalnie słońce i znowu śnieg i.t.d. Właśnie już było słońce i jasno. Obserwowałem jak żona prowadziła młodszą córę, a starsza biegła w tyle. Były już dwieście metrów od wsi Narajówki.
A co, jeżeli tam są Niemcy? - pomyślałem sobie. Nie było wykluczone, że tam ich nie ma.
I znowu wychodziłem na strych, patrzyłem, czy sadyba Sikorskiego nie pali się. Później wracałem do mieszkania wyglądałem oknem i czekałem na powrót brata.
Może przyjdzie, chyba jemu nic się nie stanie, jest sołtysem - tak myślałem.
Już było po dwunastej - czym dłużej nie było Niemców tym byłem pewniejszy, że ich już dziś nie będzie. Bratowa coraz to bardziej martwiła się, że nie wraca brat i córa Wala. Wreszcie ubrała się i mówi - pójdę do Borszczówki, dowiem się, dlaczego nie wracają.
Biegałem nadal na strych i słuchałem strzałów i patrzyłem na zegarek. Co godzina zmniejszało się niebezpieczeństwo, że dotrą do nas, a z centrum Borszczówki było cztery kilometry.
Już było niedaleko wieczora, jak zobaczyłem, że z Narajówki idzie człowiek w kierunku naszego domu. Stanął za krzakami i patrzył. Podszedłem do niego. Był to znajomy chłopak z Narajówki. Żona posłała go dowiedzieć się, co tu słychać.
Powiedziałem mu, że wkrótce do żony przyjdę. Dowiedziałem się od niego, że w Narajówce nie ma Niemców.
Już zapadał zmrok, a brata jak nie było tak nie ma. Już by i bratowa powinna była wrócić. Co to jest, że ich nie ma? Czyżby zginęli Martwię się nadal - przeczucie mam złe. A może brata aresztowali? Ale gdzie jest Wala? - tak sobie rozmyślałem.
Po jakimś czasie już byłem pewien, że Niemcy dziś nie przyjdą, Nagle zaszczekał pies. Ktoś szedł do nas. doznaję sąsiada. Opowiedział mi, że widział i rozmawiał z dziewczyną, której udało się uciec z Borszczówki. Ona jemu opowiedziała, że Niemcy zabijali bez wyjątku, a budynki palili. Szkołę też spalili, a tam był brat Oleś. Czyżby zginął?
Już zapadł zmrok, jak wróciła bratowa, ale już nie z Borszczówki, a z Narajówki. Opowiedziała mi, jak spotkała fury, które jechały już do nas. Od furmanów dowiedziała się, że szkoła spalona i ludzie wybici. Niemcy kazali im jechać w naszym kierunku, a sami mieli za nimi iść. W tym czasie ukazały się na niebie rakiety, które oznaczały koniec egzekucji i to nas uratowało.
Bratowa wzięła chleba i słoniny i poszła do Narajówki. Poszedłem i ja. Szedłem skradając się i co chwilę nadsłuchując. W jednym miejscu zauważyłem, że na przeciw mnie ktoś szedł. Stałem za drzewem i obserwowałem. Już było kilka kroków do mnie, gdy ten ktoś zauważył mnie. Skoczył w bok i zaczął uciekać. Była to sąsiadka, jak później okazało się.
W Narajówce znalazłem żonę i dzieci. Tam nimi zaopiekowali się dobrzy ludzie. Nakarmili i położyli do łóżka. Żona przykucnęła przy dzieciach, a je położyłem się jak stałem na podłodze.
Spałem może dwie godziny. Śniło mi się coś strasznego. Jak obudziłem się i zrozumiałem jaka jest rzeczywistość, strach mnie ogarnął. Nie potrafię tu opisać co przeżywałem. Nie byłem pewny czy Niemcy w dzień nie wrócą i nas nie wykończą.
Co robić? Czy siedzieć tu, czy uciekać dalej. Ten problem nie dawał mi spokoju. Człowiek nie był pewien, co z nim i jego rodziną do wieczora stanie się. Nie był też pewny, czy Niemcy odjechali i czy dziś nie powrócą na nasz kąt wykończyć resztę tych, co zostali przy życiu.
W każdym razie do domu nie wolno wracać. Był tam staruszek, ojciec żony. Inwentarz żywy na karmie. Musiałem tylko pójść dopóki, noc, przynieść coś do jedzenia i trochę odzieży. Budzę gospodarza i proszę, żeby ze mną poszedł i pomógł mi przynieść potrzebne rzeczy. Bez gadania wstaję, ubieram się i idziemy. Do dnia jeszcze było ze dwie godziny. Zbliżając się do swego domu, stawałem i słuchałem, czy jest cicho, czy nie szczeka pies.
Sto kroków od sadyby kazałam gospodarzowi zaczekać. Poszedłem sam, a to z powodu psa. Pies mógł narobić alarmu, zobaczywszy cudzego człowieka. Zza stajni nie było widać domu. Podszedłem do stajni i zawołałem na psa, z początku cicho, później głoś niej. Pies nie odzywał się i to mnie zaniepokoiło.
Gdzie on jest? Co tam się dzieje? Może wczoraj byli Niemcy, zabili teścia i psa. Pomału wychodzą zza stajni, widzę, że w kuchni świeci się. Czyżby teść już nie spał? Cichutko skradam
się pod okno. Może zobaczę kogoś.
Wtem skrzypnęły drzwi od kuchni. Niemcy! - przemknęło mi przez głowę i pędem rzuciłem się z powrotem tam, gdzie zostawiłem człowieka. Niestety jego już tam nie było. Zawołałem kilka razy cicho, później głośniej - gospodarza nie było. Jeszcze większy strach mnie oblatuje. Uciekam do Narajówki do swoich, nie dowiedziawszy się niczego.
W domu gospodarza nie zastaję. Za jakiś czas przychodzi, przynosi trochę żywności i ubrania. Okazało się, że myśmy się minęli. On za mną po krótkim czasie poszedł do mego domu. Jak uciekałem, on był z drugiej strony zabudowań. Wtedy wyszedł na dwór teść. On teścia poznał i z teściem poszedł do mieszkania. Pies był w kuchni i dlatego nie szczekał. Potem szukali i wołali mnie, a ja w tym czasie wracałem w strachu do Narajówki.
Podziękowałem gospodarzowi za jego trud i dobroć. Muszę tu nadmienić, że człowiek ten, który zaopiekował się moją rodziną, był Ukraińcem.
Żona i dzieci już nie spały, Na dworze był dzień. Co chwila wychodziłem i słuchałem, czy nie szczeka mój pies i czy nie palą się moje zabudowania. Z tego miejsca było widać moją sadybę jak na dłoni.
W dzień znowu słychać było strzały w Borszczówce. Jasne było, że są tam Niemcy. Czy nie przyjdą na nasz kąt i czy nie będą nas tu szukać? - Może uciekać dalej? Co robić? - głowa wysycha. Ludzie jednak radzą, nie uciekać dalej.
Ten dzień był mi rokiem. Co chwila czekałem na coś strasznego. Wieczorem dowiedziałem się, że Niemcy byli w Borszczówce, łapali świnie, owce, kury, które im wczoraj uciekły. Co nie mogli złapać zabijali z karabinów. Stąd były te strzały. 
O bracie, siostrze i ich dzieciach tego dnia nic nie dowiedziałem się - żyją czy zabici. Postanowiłem jutro rano pójść do wsi Hłuboczek. Tam byli znajomi. Myślałem, że coś od nich dowiemy się.

Nazajutrz wstałem, jeszcze było ciemno, pożegnałem żonę i dzieci i poszedłem. Do Hłuboczka trzeba było iść przez Borszczówkę. Dochodząc do Borszczówki już był biały dzień. Szedłem szybko. Liczyłem na to, że rano Niemcy nie przyjadą. Dochodzę do pierwszego domu, tam się jeszcze kurzy i tli. Tu w pierwszym domu mieszkała moja siostra i jej dwie córki. Z domu i zabudowań ani śladu. Pozostała kupa zgliszcz. Na zgliszczach jeszcze dyni się. W powietrzu czuć spalenizną.
Podchodzę bliżej - jakiś strach mnie ogarnia. Wstępuję na pogorzelisko. Tu był pokój siostry. Na ziemi znajduje znajome metalowe przedmioty - nożyce, maszynka i dużo innych rzeczy. Szczątków trupów ani kości nie widać, może uciekli - pomyślałem. 
Idę dalej. W drugim pokoju pod ścianą widzę kości rozmaitych rozmiarów. Duże, małe i jeszcze mniejsze. Ale czego tak mało kości i takie drobne kawałeczki, jak gdyby kto młotkiem je potłukł. Nigdy nie wyobrażałem, że człowiek może się tak spalić, że z ciała nic nie zostanie.
Stałem chwilę i patrzyłem na te szczątki siostry i jej córek. Łzy cisnęły mi się do oczu. Przypomniałem sobie, jak tydzień temu wstecz były obie córy siostry na urodzinach mojej córki, Steni. Była i córka brata - Wala, były wesołe i rozbawione. Starsza córka siostry grała na gitarze, a te tańczyły i śpiewały. Powiedziałem wówczas do żony: Szkoda, że nie ma aparatu, dobrze byłoby je sfotografować. Jakbym przeczuwał, że już nigdy ich nie zobaczymy.
Ale nie ma czasu roztkliwiać się. Idę dalej, muszę dowiedzieć się o losie brata i jego córki. Później mogą nadjechać Niemcy. i ze mną koniec.
Przy następnej sadybie takie same zgliszcza. Kilka kur chodzi przy zgorzelisku. Został tylko żuraw przy studni i kawałek opalonego płotu, na którym siedziało kilkanaście kruków. Kruki przeraźliwie krakały. Dalej z lewa kiedyś była sadyba De'Bobre, z którym służyłem w wojsku. Teraz tylko ruiny. Na zgorzelisku siedzi pies i przeraźliwie wyje, tam dalej jemu drugi wtóruje.
Idę dalej coraz to inne widoki, jeden od drugiego okropniejszy Tuż przy samej drodze spalona sadyba Niezbrzyckiego. Widzę, kilkanaście kruków na czymś żeruje. Co to może być? Podchodzę bliżej. Kruki z krzykiem odlatują. Widzę, leży opalony trup chłopca lat około dziesięciu. Uszy i nos obgryzione przez psy. Leży o parę kroków od spalonej stodoły. Tu widocznie był zabity i dlatego nie spalony. Prawdopodobnie był to syn Niezbrzyckiego.
Wszędzie pełno kruków. Przelatują z miejsca na miejsce i przeraźliwie kraczą. Skąd to nabrało się ich tyle. Zleciały chyba z całej okolicy. Czytałem kiedyś, że kruki są bardzo solidarne i kiedy znajdą gdzieś żer, sobie tylko znanym. krzykiem zwołują się nawzajem.
Idę dalej. Tylko po płotach i żurawiach widać było, gdzie były zabudowania. Przyspieszam kroku aby prędzej opuścić to miejsce kaźni gdzie dwa dni temu wstecz było życie i radość. Teraz pozo-stały zgliszcza, przeraźliwe wycie psów i krakanie kruków.
Przy wyjściu z Borszczówki z prawej strony zostało nie spalonych kilka domów. Dlaczego ich Niemcy nie spalili? Były różne przypuszczenia, ale tej tajemnicy nikt nie rozwiązał.
Za Borszczówką z lewej strony stało kilka domów. Mieszkali w nich Ukraińcy. One też zostały spalone i znaku po nich nie zostało.
Idę dalej do Hłuboczka. Tam okrążyła mnie gromada ludzi. Rozpytują kto zginął, a kto został żywy. Odpowiadam im, że sam jeszcze nie wiem. Przyszedłem może tu coś dowiem się o losie brata. Idę do sołtysa, może on coś więcej będzie mi mógł powiedzieć. Niestety nic nie wiedział. Sołtys jedzie zaraz do gminy na odprawę. Proponuje, aby z nim jechać. Może tam coś konkretnego dowiem się. Postanowiłem jechać.
Po drodze rozmawiam z sołtysem i furmanem. Dowiaduję się od nich dużo. Opowiedzieli, jak Niemcy i ukraińska milicja przyjechali do Hłuboczka. Tam zostawili furmanki, a sami ruszyli w szyku bojowym w kierunku Borszczówki. Później jak wrócili z Borszczówki, zwołali ludzi i powiedzieli im, że zniszczyli Borszczówkę za przechowywanie i sprzyjanie z radziecką partyzantką. Powiedzieli, że spotka ich to samo, jeżeli będą zadawać się z partyzantką.
W Hoszczy, w gminie nie dowiedziałem się o bracie nic, prawdopodobnie został zabity. Niemcy tylko powiedzieli sołtysowi, że kto z mieszkańców Borszczówki został żyw - niech wraca i pracuje. Nic im już nie grozi. Nakazali też sołtysowi, aby wziął ze swojej gromady ludzi ze szpadlami i wykopali mogiłę przy drodze (nie na cmentarzu), do której mieli zwieźć trupy i kości pobitych i zakopać nie stawiając krzyża. Oni rzekomo mieli sami postawić słup z tablicą, na której mieli napisać, za co Borszczówka została zniszczona.
Widziałem w Hoszczy ulotki, w których Niemcy ostrzegali ludność, aby nie zadawała się z partyzantami bo spotka ich to co spotkało ludzi w Borszczówce i Lidawce.

Jadąc z powrotem spotkaliśmy dużo furmanek, które jechały z Borszczówki. Na wozach byli Niemcy i wieźli blachę ze spalonych domów oraz inne rzeczy. I znowu ogarnia mnie strach na widok Niemców. Czy nie byli tam u nas? Bałem się ich strasznie. Sołtys jedzie do Hłuboczka, a ja schodzę z wozu i idę przez pola do Narajówki, do swoich uciekinierów, żony i dzieci.
Zmrok już zapadł i było ciemno. Idę i co jakiś czas staję i przysłuchuję się, czy ktoś nie idzie. Wychodzę na górkę. Widzę, że w oddali coś się pali. Akurat w tej samej stronie jest moja sadyba. Dreszcz mnie przeszedł. To znaczy Niemcy byli tam u mnie. Widziałem jak wracali. A może tam do domu wróciła żona z córkami Może już nie żyją? Nie zobaczę ich! Może są pomordowane?
Pot na mnie wystąpił, nogi pode mą się uginają. Usiadłem na ziemi. Co robić? Jak dowiedzieć się?
Może trzysta metrów stąd stoi dom. Ludzie tam znajomi, może od nich dowiem się. Idę tam. Nie idę, a skradam się po cichutku. W oknach blask. Nie dochodząc kilkanaście kroków od zabudowań pies mnie zwęszył i zaczął szczekać. Był na łańcuchu.
Pomału zbliżam się do sadyby. Widzę cień człowieka przy stodole. Podchodzę jeszcze bliżej, poznaję gospodarza, a on mnie.
- Czy są Niemcy w Borszczówce? - zapytałem.
- Byli w dzień, niedawno odjechali - odpowiada.
- A co pali się i gdzie?
- Został nie spalony dom Myślińskich i jego właśnie Niemcy zapalili.
Kamień spada mi z piersi.
Zapraszają do mieszkania. Tam gosposie szykują kolację. Gospodarz stawia butelkę bimbru i mówi:
- Wypijmy, póki jesteśmy żywi. Teraz taki czas, że człowiek nie wie co go czeka jutro. Po zniszczeniu Borszczówki nic nie robimy, nie ma chęci do niczego.
Po kolacji i paru kieliszkach siły mnie opuściły. Byłem słaby i bardzo wyczerpany. Do Narajówki było cztery kilometry. Było tak ciemno, że o pięć kroków nic nie było widać. Chciałem iść, ale po usilnej prośbie gospodarzy, zostałem na noc. Spałem jak zabity.
Jeszcze było ciemno, jak wyruszyłem w drogę. Już rozwidniło się gdy podchodziłem do Narajówki. Przed wsią spotkałem człowieka od którego dowiedziałem się, że wczoraj w Narajówce byli partyzanci, zranili Niemca, który przypadkowo tam się znalazł. Połowa wsi rozbiegła się po lasach i okolicznych wioskach, reszta ze strachem czeka przybycia Niemców. On sam w tej chwili idzie w lasy. O mojej rodzinie nic nie wie. Powiedziawszy to szybko odszedł.
Stałem chwilę namyślając się co robić. Pędzę biegiem do rodziny do Narajówki. Na podwórku spotykam gospodarza. Jakże był zmieniony. Zrobił się czarny na twarzy.
- Czekam Niemców i śmierci - powiedział do mnie. Żona pana wczoraj wieczorem poszła z dziećmi w kierunku wsi Sknyt.

Co robić? Trzeba uciekać, ale gdzie? W jaką stronę? Niemcy mogą spotkać i koniec ze mną. Jakże żałowałem, że poszedłem wczoraj od żony i dzieci. Może ich już nie zobaczę.
Czas nagli. Idę z powrotem w kierunku Borszczówki. Tam dziś będą grzebać pomordowanych. Ja koniecznie chciałem tam być i pochować swoich - brata z córeczką, siostrę i jej dzieci.
W Borszczówce spotkałem sołtysa z Hłuboczka z ludźmi i dwie fury do zwożenia trupów. Szukali miejsca do kopania mogiły. Wybrali małe wzgórze nad drogą na ogrodzie Trockich, jak kazali Niemcy.
Poszedłem z sołtysem do spalonej szkoły, szukać szczątków brata. Znajduję zniekształcony kadłub człowieka. Leży na ziemi. Nogi ma spalone, głowa roztrzaskana Została tylko dolna szczęka, między żebrami wypalone ciało. Przez dziury widać wątrobę i płuca. Pomyślałem, czy to brata szczątki? Przypomniałem, że brat miał dwa złote zęby w dolnej szczęce. Trzeba odwrócić. Obracam spalony kadłub, smarując ręce w upieczonym i spalonym ciele. Dwa zęby były, błyszczą. Tak, to jest brat! Dla pewności szukam przy zwłokach, rozgarniając popiół i węgiel. Znajduję zapalniczkę i klucz od mieszkania. Teraz już jestem pewny, że mam przed sobą brata w postaci bryły spieczonego i okopconego ciała. Stanęło mi w pamięci, jak tydzień temu byłem u niego i widziałem jak mył się bez koszuli. Był taki czyściutki, a teraz?
Ale nie ma czasu rozmyślać. Jeszcze mam szukać Walę, córkę brata, a później siostrę z dziećmi. A w głowie kłębią się myśli czy nie przyjadą tu Niemcy i nie wykończą pozostałych.
Idę do drugiego pokoju, tam pod ścianą rozgarniam węgle i popiół. Znajduję kosteczki - żeberka, kawałki czaszki, kości z nóg i rąk. Ciała przy nich ani odrobinę. Były to kości z małego dziecka, ale czy to kości Wali?
Grzebię dalej i znajduję blaszany guziczek, jeden, drugi i medalik Matki Boskiej. Przypatruję się guziczkom. Tak! Wala miała je przy sweterku. Są to kości Wali. Zbieram je na kupę. Rozglądając się na wszystkie strony, czy nie idą Niemcy.
Pozbierałem tych kości może połowę. Reszta została pod gruzami, Spieszę się. Jeszcze trzeba iść i szukać siostry i jej dzieci. Tuż niedaleko leży mój spalony rower i wirówka do mleka, którą brat wziął na przechowanie do szkoły. Takie rzeczy trzeba było zdawać Niemcom. Nie przechował... Wszystko i wszyscy zginęli.
W spalonym domu, gdzie mieszkała siostra, kości nie znajduję. Jak już pisałem, były w drugim pokoju. Szukam jakiegoś naczynia, aby je pozbierać. Na osmalonym płocie wisi blaszana brytfanka. Wkładam do niej części kości - reszta zostaje. Wracam do miejsca gdzie kopią wspólną mogiłę. Kopią wąski rów na dwa metry szeroki, na dziesięć długi. Zmieszczą się zwłoki i kości stu dwudziestu siedmiu osób. Kilka trupów dalsza rodzina potajemnie pogrzebała na cmentarzu. Całych trupów może było ze trzydzieści, reszta kadłuby i kości.
Nadjeżdża pierwsza fura z pomordowanymi - była to rodzina Trockich. Pomagam ich zdejmować. Pierwszy trup był Alojzego, mego kuma. Chrzcił moją starszą córkę Stenię. Był ciepło ubrany. Na palcu widzę, złotą obrączkę. Dostał dwa postrzały. Kładziemy go na ziemi tuż przy mogile.
Mogiła jeszcze nie wykopana. Zdejmujemy starego Trockiego. Jest bardzo ciężki. Kładziemy rzędem, jeden przy drugim. Teraz zdejmujemy Witka - był jeszcze kawalerem. Dzień przed masakrą przyjechał do domu (pracował w gminie). Teraz zdejmuję małego chłopca Janusza, syna Alojzego. Ma może cztery lata. Kula trafiła go niżej czaszki. Kilka zębów wybitych, jeden na skórce wisi na zewnątrz. Kładę go na zwłokach jego ojca. Tak biedny kochał swego jedynaka.
Teraz zdejmujemy starą Trocką. Jest opalona. Zabita była w sieniach, a reszta rodziny na dworze. Następną kobietą była żona Alojzego. Była ślicznie ubrana. Miała złotą obrączkę na palcu, a na ręku pasek od zegarka. Zegarek ktoś zdążył zabrać.
Teraz zdejmujemy pannę Polę i jej młodszą siostrę.
Były to córy Trockich. Najstarsza córka Trockich została ranna w głowę, straciła przytomność i to ją uratowało. Po masakrze ludzie ją znaleźli i odratowali.
Ostatnią była siostra żony Alojzego. Była to śliczna młoda dziewczyna. Zauważyłem, że miała palce uwalane ziemią. Za paznokciami było błoto. Biedna - widocznie ciężko konała, grzebiąc palcami ziemię.
Było ich wszystkich dziesięcioro w rodzinie Trockich. 
Teraz jadę z woźnicą do szkoły po brata. Martwię się, jak tu brata, siostrę i ich dzieci pogrzebać, aby byli razem. Na jednym podwórku wpada mi w oczy koryto do pojenia koni. Jest nowe, dość szerokie. Czy nie wykorzystać to koryto jako trumnę? - przychodzi mi do głowy. Postanowione! Zajeżdżamy na podwórko, wkładam z woźnicą koryto na wóz. Teraz oglądam się za deskami, którymi można będzie przykryć koryto. Odbijam od bramy dwie deski - akurat pasują.
Już nam gotową trumnę. Wkładamy zwłoki brata do tej trumny i wsypuję kosteczki Wali. Będą razem. 
Jedziemy do miejsca kaźni siostry i jej córek. Tam z brytfanki wysypuję ich kości do trumny i jeszcze wybieram z popiołu. Po drodze do mogiły zabieramy jeszcze szczątki dwóch rodzin.
Postanawiam coś napisać i włożyć do trumny. Znajduję butelkę. Piszę na kartce papieru: Wieczny odpoczynek Wam Kochani i Drodzy - Olesiu, Zosiu, Walu, Klaro i Wisiu, niewinnie pomordowani w dniu 3 III 1943 roku. Zwijam listek i wkładam do butelki. 
Miałem na myśli, że przyjdzie czas po wojnie i pochowamy ich szczątki na cmentarzu. Niestety tak się nie stało. Pod kości włożyłem butelkę z pismem. Gwoździe już miałem przyszykowane i zabiłem trumnę deskami. Byłem zadowolony, że udało mi się choć tak zebrać szczątki swoich najbliższych.
Mogiła była już gotowa. Dno mogiły wyścielono słomą. Z jednego końca układano trupy, z drugiego sypano kości i wrzucano kadłuby. Dużo trupów było obgryzionych przez psy, gdyż minęło cztery doby jak zostali pomordowani. Psów we wsi było dużo. One musiały coś jeść. Słychać było i teraz ich okropne wycie. Kruki szukając żeru z krzykiem przelatywały z pogorzeliska na pogorzelisko.
Rodzinę Trockich ułożyli jeden przy drugim. Synka Alojzego ułożyli między tatusiem i mamusią. Jeden z tych co był na dole zdjął z siebie marynarkę, obwinął nią małego Janusza i położył go między rodzicami. Był to Pomerański.
Postawiłem trumnę w której byli moi najbliżsi tuż przy zwłokach Trockich. Była jeszcze jedna trumna ze szczątkami Władysława Sikorskiego. Pamiętam, żona jego przywiozła tę trumnę w ostatniej chwili - gdy już był włożony do mogiły. Z mogiły go wydostali i włożyli do trumny. Był na wpół spalony. Zabili go w domu Murawskich, do których przybył w odwiedziny i oddać pożyczone wiadro. Podczas wkładania go do trumny, żona jego strasznie płakała.
Co raz to podjeżdżała fura do mogiły, przywożąc trupy i kości, które z łoskotem wrzucano do mogiły. Po włożeniu wszystkich trupów i kości, mogiłę przykryto słomą i zasypano ziemią. Było tam sto dwadzieścia siedem osób w wspólnej mogile. Byli tam starcy, młodzi, dzieci i niemowlęta. Były kobiety stare, ciężarne, śliczne młode dziewczęta i małe dziewczynki. Nie było tam przy tym pogrzebie ani księdza, ani żadnego przemówienia. Nikt też nie płakał za wyjątkiem Heleny Sikorskiej i mnie. Nie postawiono też krzyża na mogile, gdyż tak kazali Niemcy. Dopiero po jakimś czasie, ci co zostali przy życiu zrobili i postawili duży dębowy krzyż. Byłem i ja przy robieniu i stawianiu tego krzyża.
Po zasypaniu mogiły, sołtys zdjął czapkę i mówi do swoich ludzi: pomódlmy się za ich dusze. Dziś my ich pogrzebali, jutro nas ten los może spotkać. Wszyscy poklękali przy mogile i modlili się w Po modlitwie wstali i odeszli do domów. Mieli oni swoje domy, swoje rodziny w sąsiedniej wsi. A ja co miałem robić? Stałem sam przy mogile i nie wiedziałem dokąd mam iść i gdzie szukać swojej rozproszonej rodziny - żony i córeczki.
Zmrok już powoli zapadał, musiałem gdzieś iść. W tej chwili zazdrościłem tym, co tu leżą spokojnie bez żadnych trosk.
Po spaleniu Borszczówki rozmawiałem z tymi ludźmi, do których strzelano i którzy zostali lekko ranni. Drodzy natomiast udali zabitych i w ten sposób uszli śmierci. Później, po wyjściu Niemców z mieszkania, udało się im uciec do lasu. Od nich dowiedziałem się szczegółów mordu.
Było to tak: Zachodzili Niemcy do mieszkań przeważnie po dwóch. Jeżeli było kilka pokoi, zbierali wszystkich do jednego i puszczali serię z automatu. Cała rodzina waliła się na ziemię. Potem wychodzili i szli do drugiego domu. Kto był lekko ranny, czy symulował zabitego, uciekał. Po tych co zabijali, szli drudzy Niemcy i ukraińska policja. Wyprowadzali oni konie, krowy i świnie, a później podpalali wszystkie zabudowania.
Uciekło w ten sposób osiem osób. Jedna z ocalałych Pań opowiadała, że Niemcy weszli do mieszkania i zaczęli od razu strzelać. Ona otrzymała trzy postrzały. Upadła nieprzytomna. Jak długo leżała, nie wie. Kiedy odzyskała przytomność, zobaczyła ojca i męża w kałuży krwi. Na podwórku byli jeszcze Niemcy. Wyprowadzali konie i krowy ze stajni. Tylnymi drzwiami ucieka nieprzytomna ze strachu do sąsiada. Prawie w ślad za nią i tu przychodzą Niemcy i tu po raz drugi razem z sąsiadami została powtórnie postrzelona. Dostała znowu dwie kule. I tym razem strzały nie były śmiertelne. Po wyjściu Niemców, kobieta wyczołgała się z domu i uciekła. Po kilku dniach kobieta ta urodziła zdrowe dziecko.
Drugi wypadek był taki: Niemcy zachodzą do jednego domu. Była tam liczna rodzina. Zbierają wszystkich pod ścianę, puszczają serię z automatu i wszyscy padają na ziemię. Matka całym ciężarem zwala się na swego syna, młodego chłopaka. Ten udaje zabitego i leży cicho. Po masakrze Niemcy wychodzą. Chłopak wysuwa się spod zwłok matki i przez okno ucieka do lasu.
W ten sposób uratowało się, jak już pisałem kilka osób, z którymi rozmawiałem i od których dowiedziałem się, jak Niemcy przeprowadzali tę masakrę. Napisałem tylko o dwóch uratowanych. Ci, o których nie piszę, mniej więcej w ten sam sposób uszli śmierci.
Po jakimś czasie spisałem nazwiska wszystkich pomordowanych i przechowuję je do tej chwili. A te pozostałe polskie zagrody na Krańcach Borszczówki w tym i moja zagroda w krótkim czasie były spalone przez Banderowców, a mieszkańcy którzy ocaleli rozbiegli się we wszystkie strony świata.

I tak przestała istnieć kol. Borszczówka. Pozostały tam tylko zgliszcza i wspólna mogiła, zapomniana przez ludzi i Boga. Stałem na skrzyżowaniu dróg i namyślałem się gdzie mam iść. Do Narajówki czy Hłuboczka? Postanowiłem iść do Hłuboczka do teściów. Idąc rozmyślałem gdzie mogą być w tej chwili żona i dzieci. Może wróciła do Narajówki, a tam, także mieli przyjechać Hitlerowcy, może ich już nie ma, nie żyją, pomordowane. Wszystko mogło być. W Hłuboczku dowiedziałem się od teściów, że żona, dzieci i bratowa Kasia są u szwagrów. Bardzo tym się ucieszyłem, że są żywe i ich jeszcze zobaczę. Poszedłem tam do swoich uciekinierów. Opowiedziałem im wszystkim o tym smutnym pogrzebie swego brata, siostry i ich dzieci. Wręczyłem dla bratowej znalezione metalowe przedmioty, klucze, zapalniczkę, Wali metalowe guziczki i medalik Matki Boskiej. Bratowa zobaczywszy te przedmioty swoich najbliższych gorzko płakała. 
Były to smutne i niepewne czasy. Czy nie spotka nas los jeszcze gorszy od tych co leżą tam na Borszczówce we wspólnej mogile. Czy przeżyjemy te okropne czasy - tak myślałem. Szwagierka zaprasza do kolacji. Ja od wczoraj wieczór nic nie jadłem i jeść mnie nie chciało się po tych strasznych widokach, jakie dziś oglądałem na Borszczówce. Smutna i gorzka była ta kolacja. Po kolacji zasnąłem mocno, byłem wyczerpany tym strasznym przeżyciem. Śnił mi się tej nocy zamordowany brat Oleś. 
Mieszkaliśmy w Hłuboczku kilka dni, bojąc się wrócić na swoją gospodarkę. Nie byłem pewny, że faszyści pięknego dnia przyjadą i wymordują tych co ocaleli z masakry. Co dnia dochodziły do nas rozmaite niewesołe wiadomości. Na przykład, że Ukraińcy będą mordować Polaków, że w Symanowie kopią doły na Polaków jak poprzednio kopali na żydów itd. itd. Człowiek żył w te czasy jak dziki zwierz nie wiedząc dnia i godziny kiedy mógł być zamordowany w straszny sposób. Wystarczyło aby we wsi zawarczał motor lub auto, czy padł strzał, a już skóra cierpła od strachu, czy nie przyjechali faszyści, aby nas wykończyć. 
Po kilkunastu dniach wracamy ze strachem do domu. Jedziemy przez spaloną Borszczówkę. Widoki okropne, tam gdzie były gospodarstwa, zostały tylko zgliszcza, osmolone płoty i żurawie przy studniach, gdzieniegdzie szwędały się po zgliszczach wygłodzone psy szukając pożywienia, a kruki z krzykiem przelatywały z pogorzeliska na pogorzelisko. W dwóch miejscach gdzie były domy stały już krzyże. Widocznie ktoś z dalszej rodziny postawił te krzyże, na miejscu kaźni. Widok był straszny z bogatej kwitnącej kolonii pozostały tylko zgliszcza. Jadąc tak przyglądałem się każdej spalonej zagrodzie, przypominając tych co tu mieszkali. Tu na przykład była szkoła i świetlica, chluba całej kolonii. Ile to razy tam bawiłem się za kawalerki, później z żoną. Tam urządzali przedstawienia amatorskie, w których brałem udział ja i żona. Teraz tam kupa zgliszcz, w których bez trudu można znaleźć kosteczki brata i Wali. 

Nasi najbliżsi sąsiedzi zobaczywszy nas powracających cieszyli się bardzo. A w domu ojciec żony nie mógł nacieszyć się swymi wnuczkami. Bardzo ich kochał.
W mieszkaniu była straszna pustka i bałagan. Żona z miejsca zabrała się do sprzątania mieszkania, ja wyszedłem oglądać gospodarkę. Wszędzie trzeba było przyłożyć ręce. Niestety po spaleniu Borszczówki nie było ochoty do roboty. Człowiek o jednym myślał, czy nie przyjadą faszyści, aby nas wykończyć. Postanowiłem wykopać schron, do którego w razie, gdy przyjadą faszyści, moglibyśmy się schronić. Zrobiłem schron w szopie, a wejście do niego było ze stajni, miał też dwa wyjścia, pracowałem przy tym dwa dni. Drugi schron zrobiłem w lesie. Żyliśmy jak dzikie zwierzęta i w każdej chwili mogliśmy schronić się do ziemi. Każdego dnia ktoś z nas stał przy oknie na obserwacji, z którego była widoczność na 200 metrów, w razie by jechali czy szli hitlerowcy, wszyscy schronilibyśmy się do schronu. Było to takie nasze życie w strachu i niepewności. A najwięcej bałem się o swoje dzieci i żonę, że mogą zginąć. Z tym nie mogłem się pogodzić.
Ale czas leczy. Zaczęliśmy przyzwyczajać się do tego życia. Obudziła się we mnie żyłka gospodarza; pora była siać jęczmień, owies i reszta zboża. Czy będę zbierać czy nie, posiać trzeba. Posadziłem też ziemniaki (niestety, jak później okazało się, wszystko przepadło, uciekliśmy rzucając wszystko).
Niemcy jakoś nie przyjeżdżali stawiać słup i tablicę, na której mieli napisać za co spalili i wymordowali ludzi w Borszczówce. Postanowiliśmy sami zrobić i postawić krzyż na mogile pomordowanych. Umówiliśmy się jednego dnia i sami zrobili i postawili duży krzyż pośrodku mogiły.
Jak już wspominałem zaczęliśmy stopniowo zapominać o zbrodni hitlerowców i przyzwyczajać się do tego życia. 

I tu znowu wyłoniło się nowe niebezpieczeństwo. Ten raz ze strony banderowców, którzy zaczęli mordować Polaków, z początku mordowali po jednej - dwie osoby i tylko mężczyzn i nocą. Widząc, że Niemcy na te wcale nie reagują, zaczęli coraz śmielej napadać na Polaków. Już trzeba było w dzień chronić się od Niemców, a w nocy od Banderowców. Zacząłem już bać się spać w domu, wychodziłem na strych stajni i tam spałem. Jakie to było spanie tylko ten zrozumie, który sam to przeżywał; tak trwało może 8-10 dni. Aż pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że w Hłuboczku zamordowali księdza ojca Milewskiego i gosposię. Po tym napadzie zaczęli Polacy uciekać do miasta Równe i Hoszczy.
Postanowiłem i ja bodaj odwieźć żonę i dzieci do Hoszczy, a sam miałem dojeżdżać do domu. Pojechałem do Hoszczy szukać kwatery dla żony i dzieci, miałem tam znajomych, którzy odstąpili jeden pokójt a przy okazji wymieniłem za słoninę - sól i cukier. Było to kilka dni przed Wielkanocą. 
Wracałem do domu zadowolony, że znalazłem mieszkanie i wymieniłam soli i cukru. Jadąc przez Hłuboczek stanąłem przy sklepie. W tym momencie posłyszałem śpiew, zobaczyłem jak z przeciwnej strony jechał wóz, na którym byli uzbrojeni i pijani ludzie. Nie dojeżdżając do sklepu wóz stanął, a bandziory schodzą z wozu i idą z bronią w ręku. Zobaczywszy to ludzie tylnymi drzwiami uciekli do ogrodów, zostałem sam, ponieważ konie i wóz stały przed sklepem. Bandziory szli chwiejnym krokiem z karabinami gotowymi do strzału. Podchodzą do mnie i zapytują czyje konie? Moje - odpowiadam. A ty skąd? Z Borszczówki - mówię. W tym momencie zostaję silnie uderzony w kark, ledwo utrzymałem się na nogach. Czapka zlatuje z głowy. Dostaję jeszcze 2-3 razy. Dokumenty masz? Pokazuję jakie miałem. Czytają i chowają do kieszeni. Szukają po moich kieszeniach. Znajdują fotografię żony i list od brata. Zabierają też do kieszeni. Szukają też w wozie, zabierają sól i cukier, które wymieniłem za słoninę. Każą mnie obrócić się tyłem, bez gadania obracam się, słyszę jak repetują broń. Tu moja śmierć, pomyślałem, żegnajcie dzieci i żona. Stałem i czekałem strzału w tył głowy, strzał nie następował. Usłyszałem, że coś naradzają się. Nie śmiałem obrócić się. Stałem tak może minutę, dwie. Było to wyczekiwanie śmierci. Wtem nagle usłyszałem, że odchodzą - ja stoję jak stałem, dopiero jak usłyszałem, że odjeżdża wóz obróciłem się i zobaczyłem ich na wozie. Na ten widok coś ze mnie jak by usunęło się z głowy do dołu.
Teraz dopiero oprzytomniałem i odczułem, że boli ranie głowa i kark. Dopiero teraz zaczęli się schodzić ludzie i rozpytywać za co mnie bili i co za jedni. Zganiłem ich, że zamiast bronić mnie pouciekali po dziurach. Zabrali wszystko co wiozłem na święta, mogli też zabrać wóz, konie. Grunt, że ja zostałem przy życiu. Co to byli za jedni i skąd, nie dowiedziałem się o tym nigdy. Bałem się wracać do domu, ponieważ te zbóje pojechali w kierunku Borszczówki. Jednak jechać musiałem, tam w domu czekali na mnie żona i dzieci. Jadę pomału aby nie dopędzić zbójów. Za Hłuboczkiem usłyszałem strzały przed sobą. Bałem się jechać, stałem jakiś czas, później pomału jechałem rozglądając się na wszystkie strony - i tak dojechałem do Borszczówki. Za Borszczówką był las i zapadał zmrok, patrzyłem na wszystkie strony czy nie zobaczę bandziorów. Byłem przygotowany do ucieczki. Tej podróży nigdy nie zapomnę.
Zmrok już zapadł jak wróciłem do domu. W domu dowiedziałem się, że żona z dziećmi uciekła do Narajówki. Ponieważ była tam w pobliżu domu jakaś strzelanina, później jechali przez nasze podwórko jacyś ludzie i pytali się o mnie. Fakt był, że banderowcy, czy kto inny grasuje w pobliżu. Zjadłem na stojąco i w pośpiechu kolację i namyślałem się, co mam robić, czy iść do Narajówki szukać żony i dzieci, czy iść spać Kark i głowa bolały mnie od bicia i byłem taki wykończony, że ledwo stałem na nogach. Poszedłem jednak szukać miejsca do spania (w mieszkaniu już nie pamiętam kiedy spałem). Na dworze księżyc jasno oświecał okolicę, to było mi bardzo nie na rękę. Postanowiłem pójść spać do stodoły. Tam zaryłem się w słomie i usiłowałem zasnąć. Sen nie przychodził. Rozmaite myśli snuły mi się po głowie. Co robić? Jak przeżyć te niespokojne, groźne czasy?. Czy uciekać gdzieś daleko, zostawiając gospodarkę na pastwę losu, czy czekać, może się coś zmieni? Martwiłem się też o żonę i dzieci. Gdzie one biedne w tej chwili obracają się? Może już nie żyją? Nie zobaczę ich. Czy można było spać w takich chwilach? 
Na dworze widać jak w dzień. Księżyc świeci jak za dobrych czasów. Nie wie o tym, że ludzie chowają się w podziemiach jak dzikie zwierzęta, nie znając dnia ani nocy, kiedy zastaną zamordowane w straszny sposób przez ludzi - szakali. Myślałem też o tym, że jak napadną w taką jasną noc Banderowcy i zapalą budynki, to nie ujdę z życiem. Postanowiłem szukać pewniejszego miejsca. Wychodzę spod słomy i idę jak najdalej od sadyby. Tam nad rzeczką są krzaki, może tam prześpię się. Idąc tam napotykam wielką kupę zeszłorocznego 1iścia, którym były okryte kopce z ziemniakami. Czy nie schronić się do tych liści? Liście brudne, przemieszane z piachem, ale to nic. Chwilę namyślałem się i rozglądając się naokoło, czy kto nie idzie i nie zobaczy mojej kryjówki. Jak kret włażę pod liście. W ustach, w uszach i za kołnierzem odczuwam piasek i brak jest powietrza. Wyczołguję się pod wierzch tego liścia. Teraz oddycham świeżym i czystym powietrzem. Jednak zasnąć boję się z głową na zewnątrz liści. Cofam się po trochu z powrotem, zostawiając mały otwór. Myślałem, że to będzie dobre schronisko i tu się prześpię.
Już miałem usnąć, gdy usłyszałem, że ktoś idzie obok mnie. Liście wyraźnie zaszeleściły. Zamarłem na chwilę, przysłuchując się tym szmerom. Posłyszałem cichy stęk swego psa, który przyszedł po moich śladach i położył się tuż przy mojej głowie. Było to ładnie z jego strony. Miał pilnować swego gospodarza nie wiedząc o tym, że swoim szczekaniem zdradziłby moją kryjówkę. Musiałem zrezygnować z tej kryjówki. Wychodząc spod liści, pies radośnie skomli i majda ogonem. Głaszczę go po głowie i idę szukać nowego miejsca do spania. Pies idzie za mną. Muszę go uwiązać przy budzie. Uwiązuję psa i szukam innego miejsca do spania, co chwilę przysłuchując się i rozglądając czy nie idą Banderowcy.
Wlazłbym do schronu i tam spokojnie spałbym, tylko, że tam straszna wilgoć i są żaby. Nie wiadomo skąd się one tam biorą. Stałem tak i rozmyślałem gdzie skryć się. Gdzie znaleźć miejsce do przespania tej niecałej nocy. A w mieszkaniu stoją wolne lóżka i leżanka, na których już nie pamiętam kiedy spałem. A nocka cicha, jasna i ciepła. Księżyc z góry oświeca nasz uroczy zakątek i jakby ze zdziwieniem patrzył na naszą planetę, na której nie przyjęła się nauka Chrystusa, który uczył ludzi nie zabijać, kochać bliźniego swego i żyć w pokoju. Idę dalej szukać kryjówki, raczej nie idę, a ledwo wleczę nogami. Taki byłem wyczerpany i wykończony. Pobili mnie w drodze nieznani zbóje i zabrali wszystko co wiozłem na święta. Już repetowali broń, aby mnie zabić, coś poradzili się i odeszli. Za stodołą stała sterta słomy. Przy niej z boku była mała kupka słomy. Stąd najbliżej do lasu. W razie napadu uciekam w las do schronu. Wciskam się między stertę, a kupkę słomy i tu już zasypiam.
Do świtu już niewiele brakowało. Już był na dworze dzień jak posłyszałem szczekanie psa. Zerwałem się na równe nogi i zobaczyłem jak przez pola szła z Narajówki żona i dzieci. Poszedłem im na spotkanie. Cieszyłem się, że widzę ich żywych i zdrowych. Opowiadam żonie o swojej przygodzie pokazując posiniaczone miejsce od bicia, a żona opowiada o swoim przeżyciu i ucieczce do Narajówki. Popatrzyłem na przestraszone i nie wyspane dzieci. Trzęsły się ze strachu i zimna. Postanowiłem niezwłocznie uciekać do Hoszczy. Tam mieszkanie mam zapewnione. Tu każdy dzień staje się niebezpieczniejszy. Nie dziś to jutro zginiemy. 
Obydwoje gorączkowo składamy pościel do wozu, odzież i żywność. Ojciec i sąsiad odradzają nam tą ucieczkę. Żadna siła już nie wstrzyma naszego postanowienia. Mamy dość tego strachu, tej niepewności jutra. Było już wszystko gotowe do wyjazdu jak zawołałem obie córki (7 i 9 lat). Dzieci! - mówię, pożegnajcie się z tym waszym domem, tu żeście się urodziły, tu wyrosłyście. Tu zeszło wasze dzieciństwo. Może już nie zobaczycie tego domu, te wasze gniazdko. Dzieci płacząc całują futryny u drzwi. Na to wchodzi i żona - Co wyrabiacie? mówi do mnie. Po co doprowadzasz ich do płaczu? Sam nie co mi przyszło do głowy. Jakieś wewnętrzne przeczucie mówiło mi, że opuszczają dzieci swój dom rodzinny, swoje gniazdko - na zawsze. Jedziemy na podwórko, siadamy na wóz. Zostaje tu tylko ojciec, który za nic w świecie nie chciał uciekać, odradzając też nam tej ucieczki. Ojciec ze łzami w oczach żegna swoje kochane wnuczki Stenię i Halę. Nie zobaczył ich więcej, a tak biedny je kochał.....
Jechałem ze strachem przez las, było tam pustkowie i dzikie miejsce. Jadąc przez Hłuboczek, jeden z moich znajomych Tyszkiewicz odradzał mi, aby nie wyjeżdżać do Hoszczy, a wracać do domu, że nie jest tak źle, że nic nam nie grozi itd. Jednak jak już pisałem, żadna siła nie wstrzyma mego postanowienia. W krótkim czasie, tego pana co odradzał mi wyjazdu, zginęła cała rodzina z rąk Banderowców.
W Hoszczy ulokowaliśmy się jak najlepiej, spaliśmy tu spokojnie jak w innym świecie. Tu jeszcze wówczas było spokojnie i bezpiecznie. Banderowcy jeszcze bali się napadać gdzie byli Niemcy.
Drugiego dnia pojechałem do domu. Teraz miałem dwa domy jeden w Borszczówce, drugi w Hoszczy. Byłem spokojny o żonę i dzieci, tu im w Hoszczy nic nie groziło. W domu po wyjeździe rodziny była straszna pustka i cisza, bardzo przykro było być w tym opuszczonym mieszkaniu. Spałem tej nocy na strychu stajni, rano zabrałem jeszcze niektóre potrzebne rzeczy z odzieży i żywności, nabrałem też koniom sieczki, owsa i wróciłem do drugiego domu. Pojutrze Wielkanoc, będziemy już świętowali nie w swoim domu, a w Hoszczy, wśród obcych ludzi w małym mieszkaniu, a tam był duży wygodny dom, w którym został teść i bratowej służąca. Jakże przykro było ojcu żony być samemu w takie wielkie święto, nie miał z kim podzielić się święconym, do kogo przemówić. Nie wiedział biedny, że były to jego ostatnie święta Wielkanocne w jego życiu. W krótkim czasie zginął z rąk Banderowców. A tak bardzo nam odradzał nie uciekać do Hoszczy. W Hoszczy żona i bratowa szykowały się do świąt w cudzym domu. Gorzkie i smutne były te święta w cudzym domu zwłaszcza dla bratowej - została sama. Ja jeszcze miałem żonę i dzieci i byliśmy razem ale czy jednego pięknego dnia nie zamordują mnie w drodze czy w domu — Banderowcy? 
Były to straszne i niepewne czasy, człowiek nie był pewny w dzień i w nocy kiedy mógł być zamordowany i to w straszny sposób. Przeżył dzień i noc to chwała Bogu. I tak w niepewności ci schodziły mi dnie i noce. 
Zaraz po świętach pojechałem do domu, zawiozłem ojcu ciasta i wędliny. Trzeba było na wszelki wypadek posadzić ziemniaki i posiać greczkę. Jakże głupi byłem, że to wszystko robiłem, może bym tego nie robił, ale moi sąsiedzi mieszkali na miejscu i uprawiali ziemię i ogród jak za spokojnych czasów. Czy mogłem ja nie sadzić ziemniaków, siać greczki. Co powiedzieliby sąsiedzi? I tak śmieli się, że wyjechała gosposia do miasta, a ogród nieuporządkowany. Wynająłem w Narajówce kobiety i posadziłem ziemniaki. Czy będę je zbierać czy nie, a posadzić trzeba, była to zasada gospodarza.
Pomimo, że były takie niepewne czasy, ludzie jeszcze łudzili się, że może coś się zmieni. Ale sytuacja co dzień była groźniejsza. W dzień nie bałem się tam przebywać i pracować, bo nie było wypadku, aby w dzień napadli na kogo Banderowcy, nocą natomiast bałem się spać w mieszkaniu, spałem na strychu w stajni. Kiedy była jasna noc szedłem daleko od domu i tam spałem. Pamiętam jak dokuczały mi komary. Jeden raz spałem z sąsiadem w rowie - było zimno i twardo. Czy było to spanie? Była to męka. 
Jeździłem tak co drugi dzień z jednego domu do drugiego przywożąc prowiant sobie i koniom. Jednego dnia zasiałem jeszcze grykę i letni rzepak, nie zostało ani jednego skrawka nie zasianego. Ozimina tego roku była bardzo ładna, żyto, pszenica jak las, owies, jęczmień zeszedł ślicznie. 
Chodziłem tak jednego poranka i podziwiałem jakie było ładne zboże. Słonko wschodziło jak zawsze, ptaki w lesie i polu śpiewały, wszystko co żyło cieszyło się pięknym majowym porankiem, tylko dusza moja płakała. Jakieś złe przeczucie gnębiło mnie i martwiło czy będę zbierać to piękne żyto, pszenicę i wszystko? Czy przeżyjemy tę straszną wojnę? Na świecie coraz było groźniej. Nie dosyć, że Niemcy zabijali, to jeszcze Banderowcy mordowali coraz zuchwałej. A w sadzie takie rzęsne czereśnie, wiśnie, jabłka i gruszki. Serce mi ściska się z rozpaczy i żalu. Czy będą tu jeszcze kiedyś biegać po tym sadzie moje dzieci i zbierać owoce jak za dawnych, spokojnych czasów?. A w pasiece huczy, tam wrze praca, pszczółki wlatują i wylatują z uli nosząc świeży miód, nie wiedząc, że ich gospodarza (mego brata) już nie ma wśród żywych. 
Zajdę do mieszkania - tam pustka i cisza, nie ma żony i dzieci, pozostałe meble jakby płakały. Na ten widok smutek mnie ogarnia, łzy cisną się do oczu. Nie słychać tu już głosów i śmiechu dzieci i żony. Jakże kiedyś tu było gwarno, przytulnie i wesoło w tym naszym gniazdku. Każdy kąt, każdy sprzęt coś mi przypominał. Stałem i myślałem czy zasiądę jeszcze kiedyś ze swoją rodziną za tym stołem do obiadu czy kolacji? Czy ugotuje jeszcze kiedyś żona obiad na tej kuchni? Miałem przeczucie, że to co było już nie wróci, że wszystko przepadło. Na tę myśl uciekałem z mieszkania ze łzami w oczach. Ale co to było w porównaniu z życiem? Niech wszystko ginie aby ocalić życie swoje i rodziny. Nabierałem żywność i jechałem do drugiego domu. Tam było moje życie, moja radość, moja rodzina. Tu już nie było nikogo -została pustka i wspomnienie o dobrych czasach.
Wracając do Hoszczy nie byłem pewny czy nie zamordują mnie w drodze i ta moja kochana rodzinka zostanie beze mnie. W tym drugim domu czekały moje pociechy, na ich widok na chwilę zapomniałem o tym nieszczęściu jakie nas spotkało. Po dwóch dniach znowu jechałem na swoje gospodarstwo i znowu przeżywałem bardzo, czy zajadę szczęśliwie czy nie zamordują w drodze, czy tam w Borszczówce. 

Było to w końcu maja jak dowiedziałem się, że w Lidawce w biały dzień napadli Banderowcy i wymordowali tych, którzy ocaleli od pogromu 3 III 1943 r. Tylko jeden człowiek uratował się z tych niedobitków. Ten uratowany człowiek zameldował w mieście o tym Niemcom. Niemcy powiedzieli do niego, że to sprawa nacjonalna i że oni do tego nie wtrącają się. Było to na rękę Banderowcom, mogli bez obawy mordować. 
Ja gdy dowiedziałem się o tym napadzie w biały dzień strasznie zaniepokoiłem się. Już bałem się jechać na Borszczówkę i tam przebywać. Niebezpieczeństwo tak zwiększyło się, że po przyjeździe na gospodarstwo siedziałem albo w schronie albo w krzakach, nic też nie robiłem. Człowiek nie znał dnia i godziny kiedy mógł być zamordowany. W nocy spałem na strychu w stajni. Miałem tam przy sobie widły i siekiery, w razie napadu broniłbym się do ostatka. 
Aż razu jednego, było to z rana, byłem w ogrodzie gdzie dwie kobiety z Narajówki pracowały przy grządkach. Odszedłem może 50 - 60 metrów od ogrodu jak zaszczekał pies, byłem akurat za żytem. Zobaczyłem, że szedł od strony podwórka nieznajomy osobnik, który podszedł w ogrodzie do kobiet, zbliżywszy się do nich zapytał gdzie jest gospodarz? Kobiety powiedziały, że byłem przed chwilą przy nich, rozglądali się po stronach szukając mnie wzrokiem. Ja siedząc w życie nie spuszczałem wzroku z tego osobnika. Trwało tak chwilę, później kobiety zaczęły pracować, a ten osobnik siadł na pniu i co jakiś czas rozglądał się po stronach. Po jakimś czasie zapytuje kobiet w jaką stronę ja poszedłem. Ja siedziałem w życie bojąc się ruszyć. Instynkt mi mówił, że to była moja śmierć — ten osobnik. 
Wtem zobaczyłem jak kobiety biegiem uciekały z ogrodu, nie było też tego osobnika i nie wiedziałem w którą stronę poszedł, to było najgorzej. Siedziałem i nie wiedziałem co mam z sobą robić. Wtem posłyszałem szmer w życie; szmer zbliżał się w moim kierunku. Strach mnie obleciał, co robić? siedzieć czy uciekać. Może nie zauważy, żyto wysokie i gęste. Przeżywam okropnie, pot mnie oblewa. Już ten ktoś był bliziutko, przypadłem do ziemi jak zając. 
Wtem wyłania się z żyta brata pies, kamień strachu spada ze mnie, teraz widzę, że muszę uciekać, bo pies mnie zdradzi szczekaniem gdyby kto szedł. Idę dalej w żyto, co jakiś czas nadsłuchując czy czego nie posłyszę - było cicho. Umierałem z pragnienia, a w mieszkaniu było mleko, woda ale wyjść z żyta bałem się i tak siedziałem do zmroku. Już tam w życie postanowiłem, że jak uda się mi ujść z życiem i dojechać do Hoszczy, już za żadne skarby tu nie wrócę. Słonko zaszło, jak skradałem się do swego domu jak złodziej, dopiero jak zobaczyłem teścia i dowiedziałem się, że nikogo nie ma, wpadłem do mieszkania i piłem dużo mleka, wziąłem chleba i słoniny i wyszedłem na podwórko. W mieszkaniu bałem się zostać, aby mnie nie zaskoczyli zbóje. 
Nagle zaszczekał pies, zobaczyłem znajomego człowieka z Narajówki. Szedł do mnie po kul słomy. Jutro raniutko miał zabić wieprzaka. Idąc z nim do stodoły posłyszałem strzały w kierunku Łaszanówki. Te strzały odebrały życie dwóm braciom z Borszczówki - dowiedziałem się o tym następnego dnia. Tej ostatniej nocy na swojej gospodarce prawie, że nie spałem, rozmyślałem jak i którędy wymknąć się stąd. Nie potrafię tu opisać jak bałem się. Nie żałowałem całej gospodarki, jedno miałem życzenie, ujść stąd z życiem.

Rano włożyłem do wozu trochę żywności, koniom obroku. Szybko zaprzągłem je do wozu. Już miałem odjechać jak przyszedł sąsiad M. Górski i powiedział mi o tym, że wczoraj wieczorem zabili braci Skaleckich. Ta wiadomość jeszcze zwiększyła mój strach. Odradzał mi też abym nie jechał. Już byłem pewny, że ten osobnik wczoraj przychodził po moją śmierć. Już nie pamiętam czy pożegnałem się z teściem. Odjechałem ten raz na zawsze rzucając na pastwę losu śliczne gospodarstwo, nowe zabudowania, sad, las, pole, pasiekę i wszystko. 
Może kto zapyta się, czy nie żal mi było tego wszystkiego? Nie! Myślałem tylko o jednym - ujść z życiem i zobaczyć się jeszcze z żoną i dziećmi. Życie było najdroższe. Jechałem pomału aby nie robić hałasu, jeżeli są w pobliżu zbóje, aby nie usłyszeli. Puściłem dopiero konie rysia jak wyjechałem z lasu. Tej jazdy nie zapomnę nigdy. Dopiero w Hoszczy poczułem się, że jestem uratowany. Na podwórku witały mnie żona i dzieci.
Żona od razu zauważyła, że coś się stało, że jestem nienormalny. Powiedziałem, że ostatni raz byłem w Borszczówce w swoim domu, że już nigdy tam nie pojadę. Co będziemy jeść my i konie - zapytała? Opowiedziałem co przeżyłem i ile miałem strachu. Zgodziła się biedna z losem. Postanowiłem sprzedać wóz, konie i wyjechać do Równa. Tu nie było już sensu zostawać, do Borszczówki nie pojadę. Nasza nadzieja, że może coś się zmieni prysła. 
Po dwóch dniach mojej ucieczki żona postanowiła tam pojechać, pojechała z jednym znajomym z Hłuboczka. W Hłuboczku jeszcze mieszkała jej matka i dwóch braci. Starsza córka nie chciała ją tam puścić, płakała, błagała aby tam nie jechała, córka taczała się po podłodze płacząc okropnie. Jednak żona pojechała.

Ja pisząc teraz te wspomnienia nie mogę darować, że puściłem żonę w to niebezpieczne miejsce tam, gdzie jej groziła śmierć straszna.
Po odjeździe żony tego dnia nie martwiłem się bardzo, ale drugiego dnia jak była pora aby wróciła, a jej nie było, przeżywałem strasznie. A dzieci siedziały w oknie i wyglądały mamusię. Jak popatrzę na te smutne wyczekujące dzieci swojej matki, strach mnie oblatywał, może nie wróci, może zamordowana już, a tu dzieci siedzą w oknie i wyglądają mamusię. Nie znachodziłem sobie miejsca, nie wiedziałem co mam robić, płakać czy głowę bić o ścianę. Już niedługo wieczór, a żony nie ma. Dzieci coraz więcej martwią się i zaczynają płakać. Można było zwariować z rozpaczy, przeżywałem strasznie. 
Wtem posłyszałem radosny krzyk dzieci, mamusia jedzie. Podbiegłem do okna i zobaczyłem wracającą żonę i bratową Kasię. Nie jestem w stanie tu opisać swojej radości zobaczywszy zdrową i całą żonę. Nie piszę już tu jak cieszyły się dzieci. 
Po kilku dniach dowiedziałem się, że były spalone wszystkie polskie zagrody w całej naszej okolicy. Ludzie którzy nie zdążyli uciec, byli pomordowani. Polskie ocalałe zagrody w Borszczówce też były spalone - w tym i moja zagroda. Teścia zamordowali, żywy inwentarz uprowadzili, ule z pszczołami zabrali - zostały tam zgliszcza i pustka. Nie było już tam do czego wracać, wszystko zginęło.

I tak był to ostatni raz mego pobytu w Borszczówce na swojej gospodarce. Tam gdzie wyrosłem, gdzie zeszło moje dzieciństwo i młodość, rzuciłem wszystko aby ratować życie dzieci, żony i swoje. Wszystko przepadło: nowy śliczny dom, ogromna stodoła, stajnia, chlew, pasieka, las, pole, łąka i sad. Po spaleniu zagrody został tam tylko wierny pies "Bosy", który tam długo jeszcze był i pilnował tego pogorzeliska, szczekając na każdego kto zbliżał się do tej kiedyś kwitnącej zagrody, a teraz zgorzeliska (o tym dowiedziałem się później od ludzi z Narajówki). 
Wierne psisko - w dzień szczekał, a w nocy wył czekając powrotu swoich gospodarzy, którzy już tam nigdy nie powrócili. 

http://wolyn.freehost.pl/wspomnienia/borszczowka-gruszecki_wladyslaw.html


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz