niedziela, 22 marca 2020

Wspomnienia Michaliny Bilińskiej


Wstęp

Poniżej prezentowane wspomnienia są historiami osób urodzonych na Kresach, które postanowiłem spisać i opublikować. Celem tych wspomnień jest utrwalenie pamięci o tamtych latach, wydarzeniach i ludziach, którzy w tych ciężkich czasach tak wiele przeżyli.
Wielu w swoich relacjach opowiada o zbrodniach popełnionych przez nacjonalistów ukraińskich. Uważam za konieczne, póki żyją jeszcze świadkowie tych zbrodni, że wydarzenia te należy ocalić od zapomnienia, w imię prawdy historycznej. Bez zrozumienia istoty nacjonalizmu ukraińskiego nigdy nie dojdzie do porozumienia między narodami polskim a ukraińskim.
Marcin Horbacz 
marcin_horbacz@op.pl

Nasz dom rodzinny położony był blisko plebanii. W domu było nas pięcioro rodzeństwa: Kazimierz ur. 1912 r., Wojciech ur. 1915 r., ja urodziłam się w 1921 r., Tekla ur. 1924 r., Stefania ur. 1927 r.. Matka moja Maria z domu Iwaszków pochodziła z Potoka, ojciec Michał Kurpiel z Kuropatnik. W naszej wsi prawie każdy miał przezwisko. Zaczęło się od tego że wiele osób miało identyczne nazwiska i imiona, aby wiadomo było o kogo chodzi nadawano im przezwiska. Na mojego ojca wołali "prokurator". Pola mieliśmy półtora morga, krowę, dwie kozy, kury i indyki. Koło domu mieliśmy duży sad owocowy. Mój ojciec był kamieniarzem, zatrudniał cztery osoby przy wydobywaniu kamienia, z którego w całej okolicy budowano domy, stawiano pomniki i nagrobki. W szkole do czasu wojny nie było podziału, dzieci polskie i ukraińskie uczyły się razem, tylko lekcje religii były prowadzone osobno. Wiedliśmy spokojne życie. Polacy z Ukraińcami żyli w zgodzie. Organizowali wspólne zabawy, zapraszali się wzajemnie na wesela i święta. Było wiele małżeństw mieszanych. Zgoda i spokój panowały nawet wtedy gdy w połowie lat trzydziestych Ukraińcy zaczęli się organizować i coraz częściej mówić o "samoistnej Ukrainie". Należący do organizacji Ukraińcy nosili od święta czerwone wstążki zawiązane wokół szyi, wstążki te nazywali "harasiwki". Niektórzy Polacy podśmiewali się z zrzeszających się Ukraińców jak i z ich organizacji. Przykładem tego może być to że pewnego dnia mój brat Kazimierz zawiązał bocianowi czerwoną wstążkę na szyi i zawoławszy rodzinę powiedział: "Zobaczcie już nawet bociany są Ukraińskie".
1 września wieczorem łupaliśmy kukurydzę i wiązaliśmy cebulę sprzątniętą wcześniej z pola, gdy dowiedzieliśmy się od sąsiadki że wybuchła wojna. Przyszła i powiedziała że jej zięć poszedł do wojska. Na wieść o tym mój brat Kazimierz udał się do Brzeżan aby zaciągnąć się do wojska. Późno w nocy Ukraińcy dużymi grupami pędzili furmankami wiwatując z okazji wybuchu wojny. Siedzący na furmankach mieli widły, kosy, siekiery i inne narzędzia. Miała to być chyba demonstracja ich siły i zapowiedź późniejszych wypadków, których w owym czasie nikt z nas się nawet nie domyślał. Po tygodniowym przeszkoleniu w Brzeżanach brat Kazimierz wraz z pozostałymi ochotnikami został wysłany na front. Nigdy więcej nie było mi dane Go zobaczyć. Po klęsce wojsk polskich na froncie, wracał z innymi kolegami w rodzinne strony, po drodze został ujęty i zamordowany przez nacjonalistów ukraińskich. Wkrótce po wkroczeniu wojsk rosyjskich wyznaczono wszystkim rolnikom tzw. "plan", który polegał na tym że każdy miał odstawiać do wyznaczonych punktów zboże, mięso, jaja, mleko, owoce i warzywa. Nakazane przez Rosjan ilości płodów rolnych do oddania były duże. Każdy był zobowiązany ponadto do zawiezienia swojego "planu" do punktu w Brzeżanach. Uchylającym się od "planu" groziło więzienie a nawet wywiezienie na Sybir. Trwało to ponad rok czasu. Latem 1941 roku do Kuropatnik wkroczyli Niemcy witani przez Ukraińców, którzy nazywali ich "swoimi przyjaciółmi". Niemcy również wprowadzili przymusowe oddawanie żywności, nazywali to "trójką". Chodził po domach urzędnik z książką wyznaczony przez Niemców i notował ile kto ma pola, ile osób w rodzinie i na podstawie tych danych wyznaczali ile kto ma oddać. Żołnierze niemieccy przychodzili z kontrolą trzy razy w tygodniu bez zapowiedzi i odbierali znalezioną w domach żywność. Pewnego razu w styczniu gdy usłyszeliśmy że chodzą po wsi i zabierają, brat Wojtek naprędce w sadzie za domem powiesił na drzewie w worku 20 kg prosa aby uchronić je przed zabraniem. Niemiec, który został na zewnątrz i chodził wokół domu gdy dostrzegł worek strzelił trzy razy w niego i wszystkie proso wysypało się w śnieg. Po odejściu żołnierzy mama moja zebrała proso i wysuszyła je w domu. Ciężkie to były lata i niejedna rodzina głodem przymierała. Nic więc dziwnego że wszyscy chowali żywność jak tylko mogli, jednym ze sposobów było zakopywanie skrzyń ze zbożem aby mieć co posiać na wiosnę.
15 czerwca 1942 roku wstałam rano, zjadłam śniadanie, wzięłam kromkę chleba ze sobą i poszłam pielić proso na polu oddalonym od domu 1.5 km. Na pole przyszedł żołnierz niemiecki, wziął mnie za rękę i poprowadził do samochodu, którym zawiózł mnie do Brzeżan do pociągu. Matka gdy dowiedziała się że mnie zabierają próbowała mi przynieść jedzenie i trochę ubrania ale nie dopuścili jej do pociągu żandarmi, którzy nas pilnowali. Byłam bez niczego na zmianę i tylko z tą kromką chleba, tak przez prawie dwa tygodnie jechałam do Niemiec. Razem ze mną w wagonie jechało jeszcze 11 dziewczyn z Kuropatnik. Po drodze kilka razy dostaliśmy do jedzenia rzadką zupę. 25 czerwca dojechaliśmy na miejsce i przydzielono mnie do pracy w gospodarstwie rolnym we wsi Utynien koło Wisburga.
Po wojnie postanowiłam wrócić w rodzinne strony, choć niektórzy zostawali na niemieckiej ziemi lub wyjeżdżali do innych krajów. Dotarłam do przejścia granicznego w Medyce i tam od żołnierzy rosyjskich dowiedziałam się że wszyscy Polacy zostali przewiezieni na zachód i moi bliscy znajdują się na Śląsku albo na Pomorzu. Po długich poszukiwaniach odnalazłam swoją rodzinę w Radowie Małym oddalonym od Łobza o 15 km.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz