wtorek, 7 lipca 2020

Wspomnienia Józefy Wolf z domu Zawilskiej




Zagrożenie ukraińskie.
Potem gdzieś ktoś Ukraińców zdradził w czerwcu, że się zbierają Ukraińcy nacjonaliści w prywatnym domu i radzą coś przeciwko Niemcom. Okrążyli ten dom. Był to dom na przedmieściu Horochowa, nazywało się to przedmieście Skobełka i złapali tam 14 osób, samych asów ukraińskich i zaraz powiesili ich żywcem na słupach telefonicznych przez całe miasto środkiem ulic, aż do kościoła i przed kościołem jeden wisiał. Oj, co to była za straszna zbrodnia Niemców i to na oczach wszystkich ludzi żyjących. Wtedy i my Polacy bardzo przeżywaliśmy tę zbrodnię z myślą, że ci Niemcy też to robią w Polsce na naszych braciach, a tu znajomi ci Ukraińcy i też było nam przykro patrzeć na taka bestialska zbrodnię. Wisieli trzy dni, nie wolno było nikomu, ani rodzinie zdjąć z tej pętli, aż po trzech dniach sami zdjęli i ktoś z zapędzonych ludzi z ulicy zakopał ich na cmentarzu. Pamiętam, że akurat dzień przed powieszeniem dał znać taki mieszczanin z tego przedmieścia Horochowa, aby odebrać kożuch zrobiony dla męża mojego z naszych skór baranich. Przekazał, aby zabrać, bo jest gotowy, a tu wojna i mogą Niemcy zabrać, a on nie chciałby się tłumaczyć. To mężowi nie było na rękę ruszyć się z domu, bo ktoś już powiedział, że Niemcy powiesili 14 Ukraińców, to mężczyznom był strach ruszyć się z miejsca. To ja mówię, że załóż mi konia do wozu to ja pojadę i zabiorę ten kożuch, ale mąż niechętnie mówi: a niech tam przepadnie, nie pojedziesz. Ale jak to usłyszała mama męża i mówi: szkoda, żeby przepadło, tyle skór dało się na to baranich i ma przepaść taki duży kożuch? A mąż mówi: mama, po co mi ten kożuch, już na Sybir nie pojedziemy, bo są Niemcy u nas i aż pod Moskwą. A mama mówi: i Niemcy też potrafią wywieźć na Sybir jak go będą mieli, zakładaj konie do wozu i niech ona pojedzie, ona kobieta, to jej nic się nie stanie. I pojechałam, bo to było niedaleko, trzy kilometry. Podjeżdżam koło cerkwi na Skobełce, patrzę na konie, co mi nie chcą iść dalej i zaczynają chrapać. Ja tu patrzę na konie i batem śmigam, a idzie Ukrainka i pokazuje, że na słupie wisielec wisi. Ach, jaki to straszny widok. Dlatego konie czuły tego wisielca i mi iść nie chciały przed siebie, więc musiałam się cofnąć i inną dróżką pojechać do tego kuśnierza. Zabrałam kożuch, jak ruszyłam końmi, to tak uciekały, że ledwo ich utrzymałam, a zdawało się, że z wozu wyskoczę po tej drodze z wybojami, jakie tam były u nas. Przywiozłam ten kożuch, Ukraińców pochowali i zakazali, że nie wolno się zbierać grupowo, tylko dwie osoby mogą razem iść. To było ostro nakazane przez Niemców, więc my z mężem razem pod rączkę szliśmy do kościoła, czy do miasta. No, ale chce się z kimś porozmawiać pod kościołem, co słychać. Co ktoś złapie wiadomość jakąś przez radio z Londynu, czy z Paryża, to powie co się dzieje na świecie. U nas każdy dzień interesował, jaki obrót bierze wojna i aby jak najprędzej Niemcy upadli, to może nasze wybawienie przyjdzie, bo wiedzieliśmy, że dużo Polaków walczy na zachodzie pod dowództwem gen. Andersa, Sikorskiego i innych dowódców. Niby mieliśmy radia pochowane, ale baterie były słabe i nie można było dobrze złapać zagranicę, Londyn, czy Paryż, Lourdes, Madryt, dużo, dużo stacji zagranicznych po polsku podawało wiadomości, ale tak bolszewicy zagłuszali, że ani słówka nie można było zrozumieć. Tylko posłyszeliśmy: tu mówi Londyn, to jak puścili bąka, to koniec rozmowy i tak tylko czekaliśmy wieczoru, aby znowu cos posłyszeć i nic z tego, to każdy z nas był rozżalony i tęsknił za wiadomościami ze świata. Jedynie pod kościołem podawali do wiadomości co kto wiedział. Poza tym gazetki ze Lwowa przychodziły do nas przez pana Jędrachowicza, który mówił bardzo dobrze po niemiecku, i był tłumaczem u Niemców w Horochowie. On miał możność pojechać do Lwowa i przywoził nam gazetki. Jeżeli było za mało to u siebie w biurze przedrukowywał na większą ilość i takie tylko mieliśmy dokładne wiadomości, co się dzieje na froncie wschodnim, czy zachodnim. Mój ojciec rozumiał po węgiersku to dużo wiadomości mówił co i jak i kiedy, co się dzieje na świecie, bo Czechów i Węgrów to bolszewicy tak nie zagłuszali jak Polaków. Najgorzej polskich dzienników na żadnej stacji nie można było usłyszeć, ale dzięki panu Jędrachowiczowi ze Lwowa mogliśmy dużo dowiedzieć się z gazetek. To był bardzo odważny pan, pracował u Niemców jako tłumacz i jako szef podziemnej Armii Krajowej. Bardzo dużo ludziom pomagał, jeżeli kogoś aresztowali, to jak ktoś do niego się zwrócił, to on natychmiast wytłumaczył Niemcom to tak, że zaraz puścili. 

Bandy ukraińskie.
W Horochowie tylko Franio Strep zginął, ale to przez Ukraińców, którzy go zabrali z domu rzekomo za to, że radia słuchał, bo i za to była kara śmierci, jeżeli by Niemcy spotkali. Ale to Ukraińców była podłość, bo oni byli w policji ukraińskiej. Sami się tak rozporządzili na tym bardzo porządnym Franiu Strepie. Zanim jego bracia do Niemców dolecieli, to go w Lubaczówce już Ukraińcy zabili. To był ogromny rozgłos, bo ci Ukraińcy już do Horochowa nie wrócili, tylko poszli w las do bandy swojej, jaka się już w lesie organizowała. Ta milicja ukraińska w Horochowie co była przez Niemców zorganizowana to chodziła po mieście, maszerując śpiewała: śmierć Żydom, śmierć Lachom, to znaczy śmierć Polakom. Oni pomagali w mordowaniu Niemcom, a było to w roku 1942 od lata. Niemcy we wszystkich miastach, miasteczkach pomordowali Żydów, bądź to na miejscu, bądź to wywozili na doliny leśne i tam kazali się rozbierać do naga. Tak było u nas w Horochowie, kładli ich rzędem w jamie, a po nich chodził taki jeden Niemiec, strzelał w tył głowy, tylko macał gdzie jest dołek, przystawiał pistolet i rozwalał na pół głowy. Och Boże, co za trwoga tych ludzi, patrzących na to i kolejno czekających na położenie ciała jedno na drugie i deptanie takiego bestialskiego Niemca. Kaluba, tak go nazywali. Robił to z pełnym zadowoleniem i popędzał, aby szybciej, szybciej, bo nie mam co robić. Ludzie, którzy byli tam napędzani do kopania rowów, czy jam, tak byli bezsilni i bezradni, że nie mogli pracować patrząca tak bestialski pogrom na niewinnych ludziach, którzy kładli się jak baranki do mordu. Jak spędzili na rynek przed tym morderstwem wszystkich Żydów, to ich rabin duchowny żydowski wyszedł z Talmudem, księgą żydowską i odczytał im swoje przepowiednie z Talmudu, żeby nie uciekali, bo i tak zginą, bo tak jest napisane w ich księgach, że przyjdzie na nich wielki pogrom, że oni po zamordowaniu Jezusa Chrystusa powiedzieli, że Krew Jego na nas i na nasze syny, tak, że przyszedł ten czas teraz i ten pogromca Niemiec niech bierze naszą krew na swoje syny. Wtedy Żydzi krzyczeli: czemu to trzymano w tajemnicy? Czemu nie powiedzieli wcześniej to byśmy byli dawno chrześcijanami? Po co było nas oszukiwać tyle lat? Tak biadolili Żydzi, ale byli już pogrążeni i pędzeni za miasto. Zostawili Niemcy jednego Żyda – lekarza Grossfelda, który był wychrztą katolickim i ten po jakimś czasie uciekł im do lasu do partyzantki polskiej do Łucka i tam go przechowali, bo taki człowiek jest wszędzie potrzebny. Paru Żydów uciekło, nawet myśmy przechowywali u siebie w stodole troje Żydów. Prawie 7 miesięcy byli i wspomagaliśmy ich żywnością na okrągło do roku 1943 do 12 lipca. Dużo Żydów, kto tylko miał okazje wyrwać się z getta wcześniej i uciec do lasu, a po lasach były gdzie nie gdzie partyzantki rosyjskie. Jak popadli do rosyjskiej partyzantki to przeżyli, a jak do ukraińskich to zostali zabici.

Czarne Krzyże
Jest rok 1943, od samego stycznia zimowego bardzo mroźnego sprawili się Ukraińcy z Żydami, zabrali się do Polaków. Niemców prawie nie ma, jest prawie bezkrólewie, na froncie staje się ciągle Niemcom niepowodzenie, z czego i my byliśmy zadowoleni, ale to nas nie ratowało, bo jak Niemcy się załamywali na froncie wschodnim, to Ukraińcy szykowali się aby wznowić napady na Polaków i wykorzystać moment bezkrólewia i mordować ich. Niemców na nasze miasto powiatowe było trzech, tak, że nie było żadnego oparcia o Niemcach, oni sami w gimnazjum w Horochowie zabarykadowali się piaskiem w workach w oknach, a pocztę odbierali z helikoptera. Od tego czasu jak Niemcy przyszli do nas to cały czas Niemców na urzędach nie było, tylko Ukraińcy zajęli urzędy i policję, a tylko gdzieniegdzie był Polak na jakim tam błahym stanowisku, jak w elektrowni i na poczcie, ale nas to nic nie ratowało. Polaków jeszcze po wywiezieniu na Sybir to było w Horochowie jakieś 4 tys., ale całe nasze szczęście, że u Niemców był tłumacz Polak i Ukrainiec, ale Niemcy mieli lepsze zaufanie do Polaka, jak do Ukraińca, który po niedługim czasie uciekł do bandy ukraińskiej. Niemcy od wiosny 1943 roku dali odezwy do Polaków, aby się gromadzili po miastach i te odezwy dał „gibic” komisarz do wszystkich kolonii i wiosek polskich, aby oni się zgrupowali do miasta Horochowa, gdyż getto wolne i miejsca jest pełno, to można się skupić. To była bardzo dobra propozycja, tak na rozum dzisiejszy pomyśleć. Ale my wtedy mówimy: hmm, co my Polacy mamy uciekać pod płaszczyk niemiecki? To nie ma mowy. A co on nam da w mieście? Z czego będziemy żyć, jak w mieście nie funkcjonuje ani mleczarnia, ani piekarnia? Ani nic nie ma, żadnej pracy, ani z czego żyć, to niemożliwe. Na to my się nie zgodzimy – tak powiedzieli sobie Polacy oddaleni od Horochowa o jakieś 7,12,15,18 i19 km . Wszystkie kolonie i wioski były dość zamożne we wszystko, bo ziemie były bardzo urodzajne. Każdemu było żal odejść od swego dobytku i ciężkiej pracy, 20-letniego dorobku. Po tamtej wojnie I światowej Wołyń i całe Kresy Wschodnie były bardzo zniszczone przez bolszewików. Na wsiach ani jednego domu nie było, bo jak uciekali „petlurowcy” przed wojskami polskimi w 1919 roku, to wszystko co było na powierzchni ziemi zostało spalone. Ludzie w okopach, ziemiankach siedzieli, którzy zdołali się uchronić przed wypędzeniem do Rosji. Bolszewicy wycofując się zabierali ze sobą całe wsie i przymusowo pędzili do Rosji. Kto tylko nie ukrył się przed nimi, to przymierał głodem i często nie wracał.
W roku 1919 wybuchła straszna epidemia jakiejś choroby zwanej hiszpanką. Ludzie tak umierali, że mój teść Edward Wolf będący sołtysem nie nadążał ich chować. Co 5 trumien przewiózł do Horochowa na cmentarz, to zanim wrócił zmarły kolejne 3-4 osoby. Sam uchronił się przed tą hiszpanką, bo pił czysty spirytus i jadł główkę czosnku na śniadanie i to go uchroniło od tego wszystkiego. W domu też byli chorzy na hiszpankę, ale jakoś nikt nie umarł. To był ogromnie niebezpieczny czas z powodu tej epidemii. Pamiętam słowa teściowej, że jak bolszewicy pędzili ich do wyjazdu do Rosji, to ona miała wóz naładowany, stał w dolinie przy lesie, nocami siedzieli w ziemiance. Bolszewicy gonili mamę i innych, aby tuż przed nimi jechali. Mama zaczęła z nimi walczyć, bo już nie chcieli mamy puścić do wozu, a mama pchnęła jednego i krzyczy, że w ziemiance troje dzieci i maleńki trzy-miesięczny w „powiłeczku”, to co ja mam je zostawić. Wróciła do ziemianki po dzieci, ale dzieci zaczęły płakać i zanim je uspokoiła, to gdzieś bolszewicy odjechali i zostawili mamę i innych. Mama była sama z dziećmi, bo ojciec był na wojnie i tak musiały same sobie kobiety radzić i to jeszcze w czasie wojny. Teść mój natomiast musiał się chować, siedział w polu w ziemiance, bo by bolszewicy go zabili. Ale jednego razu spotkali go w domu i do niego że „ujeżdżaj w Rosiju”, ale ojciec mówi, że zaraz, a wóz był naładowany. Rosjanie wpadli do domu rabować, a ojciec z moim mężem Dominikiem usiedli na konie i galopem do lasu, tam się schronili i bolszewicy nie mieli czasu ich szukać. Po dwóch dniach wrócili do domu i tak zostali, bo tu byli bardzo potrzebni. 

Planowe napady i mordy na ludności polskiej.
Od nowego roku 1943 zaczęli Ukraińcy robić napady na lepszych gospodarzy, na mądrzejszych ludzi na wsiach i koloniach. To się słyszy, że napadli na Aleksandrówkę, 18 numerów mieszkańców od Łucka 40 km, od stacji Sienkiewiczówka 7 km między lasami. Nawet mieli Polacy broń, ale napadli z wieczora, tak, że dopiero co z pola wrócili i zastali ich przy kolacji. Wpadli do trzech domów i całe rodziny pozabijali, dziewięć osób zamordowali. Było to 2 kwietnia 1943 roku, jeszcze jakoś dało się pochować w jednym grobie na Sienkiewiczówce. Dnia 8 kwietnia napadli w Boremlu na rodzinę Marmuckich, okrążyli dookoła dom, oblali benzyną i zapalili o północy. Pokładli się po dwóch przy każdym oknie i celowali . Tam była zamężna moja siostra Mania z domu Zawilska i co zaglądną do okna, to wszędzie leży bandyta, a mąż Stasio trzyma 7-miesięczna córeczkę na ręku i patrzą którędy uciec z tego ognia i mama chora krzyczy: nie rzucajcie mnie w tym ogniu, wynieście mnie na dwór. Tymczasem Mania zabrała od męża dziecko, którego on jej nie chciał dać, bo trzymał je przy sercu swoim, ukochaną Terenię, ale Mania słysząc głos mamy jego, że zabierzcie mnie, nie rzucajcie, to krzyknęła do Stasia: daj mi dziecko, a ty weź mamę pod pachę i wyprowadź z ognia. I Stasiu oddał dziecko Mani, a sam wziął mamę i wychodzili przez werandę, bo tam nikt jakoś nie leżał z karabinem. Mania zawołała: Matko Boska Częstochowska, ratuj nas! I pierwsza skoczyła z dzieckiem ze schodów werandy i biegła w stronę wsi, a lecąc z dzieckiem na ręku co chwilę widziała kulę zapalającą, lecącą w kierunku jej, ot, ot jedna przed drugą i z górki biegła, a pod górkę szła powoli i bez przerwy za nią strzelali. Oglądnęła się Mania za Stasiem i teściową i zobaczyła w blasku ognia leżącego z mamą pod lipą przy werandzie zabitego. O Boże! - westchnęła i idąc powoli z myślą, że niech i mnie zabiją, a kule jedna za drugą gwizdały obok niej i żadna nie trafiła. Weszła na pagóreczek do jednej chaty ukraińskiej i puka, aby otworzyli, to powiedzieli, że jak uciekłaś im, to uciekaj dalej, bo nam nie wolno ciebie puścić do domu. Poszła do drugiej z myślą, aby dziecko zostawić i sama chciała wrócić do męża i do matki jego, co z nimi się dzieje, może żyją, są ranni i potrzebują pomocy? Ale i ta Ukrainka krzyczy przez okno, że „utikaj”, jak uciekłaś. Poszła do trzeciej Ukrainki, a ta powiedziała, że do chaty nie mogę cię przyjąć, ale idź do chlewa i tam jest siano, schowaj się do siana. Poszła do tej stajni, przykryła się sianem, a była to godzina chyba już 3 nad ranem i przesiedziała do rana. Było to 8 kwietnia, deszcz ze śniegiem nabijał w twarz, a ona była z gołymi nogami w butach męża i w nocnej koszuli, i męża marynarkę ślubną chwyciła z szafy i dziecko z łóżeczka wzięte w kocyku. Rano Ukrainka przyszła do szopy, dała jej płachtę taka jakąś brudną i mleka dziecku. Poszła na to swoje pogorzelisko, to już Stasiu nie leżał na swoim miejscu pod lipą tylko z mamą był zaciągnięty do ognia, nogi miał opalone, a widocznie był żywy, tylko ciężko ranny, bo koszulą twarz sobie zasłonił, a mama była na wpół spalona, a teść wartował ich i siedział w ubikacji przy stajni i bandyci tak podeszli, że nie mógł dać znać im w domu. Sam uciekł do trzciny przy rzece Styrze i tam siedział. Jak Mania przyszła z dzieckiem i położyła dziecko na ziemię, a sama wykopała dołek i zasunęła męża i jego mamę, aby pochować. Tymczasem zakryła deskami, a dziecko płakało, wtedy na płacz dziecka wylazł z trzciny ojciec Marmucki. Lament, rozpacz ogromna. No cóż, zimno. Ojciec poszedł do Boremla do znajomych, a Mania przez pola ukraińskie udała się do swojej matki, do czeskiej kolonii Sergiejówki, gdzie od tygodnia zamieszkała jej mama z siostrą Helą u wujka Ignacego Myki. Po swojej tragedii, tydzień temu co jej zabili Ukraińcy męża, dwóch synów i dwóch braci Zawilskich. To znaczy wymienię po kolei, jacy Polacy padli ofiarą bestialskiego mordu Ukraińców: Apolinary Zawilski, syn Szczepan, syn Marian, Mieczysław i Bronisław Berezowski, Biernodzio i Domański Bolesław. Tyle było od razu zabitych, aż 9 trumien. Myka Ignacy wartował w nocy i widział czerwoną łunę na kierunek Boremla i przyszedł rano do domu, a nie chcąc martwić siostry, po cichu powiedział swoim, że była wielka łuna paląca się na Boremlu, ale kto padł ofiarą to nie wie, ale serce jego przeczuwało, że może to być u Marmuckich, ale nic nikomu nie mówiąc spoglądał co chwilę w kierunku Boremla, czy czasem ktoś nie przyszedł z tego kierunku. Aż przed południem spojrzał z sadu, że ktoś daleko idzie przez pole, to sobie pomyślał, że przecież nikt przez pole tędy nie chodzi, więc serce mu zadrgało i nic nikomu nie mówiąc pobiegł naprzeciw i dojrzał w pochmurny dzień, że to idzie Mania, jego siostrzenica. Chwycił od niej to dziecko i przyprowadził do domu. No wtedy lament, krzyki, płacz, rozpacz. Tydzień temu zamordowali ojca Apolinarego Zawilskiego, brata Szczepana, braci stryjecznych i ciotecznych. 2 kwietnia 1943 roku Ukraińcy wpadli do stryja Polika, a tam akurat zeszli się bratankowie uradzić, gdzie kto dziś ma wartować i tylko weszli do domu, nawet nie zdążyli broń zabrać ukrytą u stryja, jak Ukraińcy bestialsko wpadli, otworzyli drzwi i zasiekli z karabinu maszynowego i od razu czterech położyli na miejscu, a resztę dostali tak, że byli tak pobici, pokłuci sztyletami, że Szczepanko lat 16 miał 14 noży wbitych w piersi, a Mietkowi i Marianowi to połamali kości w nogach i rękach, że ubrać nie można było. Prawdopodobnie Marian miał rewolwer w kieszeni i ostrzeliwał się i zabił 4 Ukraińców, ale oni zabrali swoich, aż potem ktoś z nich to wydał. Słysząc te strzały u stryja Polika mój ojciec co przyszedł od Wysockiego Kazimierza, bo kupił od niego konia, tylko co usiadł i mama daje mu kolację, ale szybko wyszedł z domu, a już ulicą jedzie trzech bandytów. Padł na ziemię i posunął się ku piwnicy i leży, a oni podeszli do okna i zauważyli, że ojca w domu nie ma, to wrzucili do domu granaty, a mama słysząc te strzały uklękła i modliła się głośno: kto się w opiekę podda Panu Swemu… A siostra Lodzia leżąc na łóżku w kuchni karmiła swoją córkę Basię piersią, a ten granat wpadł w samą kołyskę, ranił bardzo mamę w nogę prawą z pośladkiem i ręka prawa, dwa palce dolne odbite. Krwi pełno w butach, aż chlupie z buta, dom się pali, a mama wynosi odzież, poduszki i co może ratuje. Pada w końce zemdlona z upływu krwi. Lodzia na huk granatu rzuca się z łóżka na podłogę i odłamek wpada jej wprost do oka lewego, a dziecku nic, tylko z wierzchu była kołderka, a cała posiekana Lodzia zdobyła siły i jakoś mamę zawlekła do sąsiadów z dzieckiem. Ale sama miała wrócić do domu, aby coś wziąć, to już pełno bandytów na podwórzu. Zaprzęgają konie do wozów, ładują wszystko z mieszkania i ze spiżarni, zboże z magazynu i zaczynają palić. Bydło wyprowadzili, a Lodzia widząc to wróciła do dziecka i mamy. Za chwilę całe gospodarstwo w płomieniach. Ojciec padł koło piwnicy. Jak oni zajmowali się rabowaniem to posunął się na brzuch w bruzdę wyoraną i dosunął się do krzaków malin, wstał i pobiegł boczną drogą do stryja Polika zobaczyć, co tam się dzieje. Położył się za bruzdą i leży, i widzi, jak bandyci rabują. Jeden podchodzi i zapala stóg słomy przylegający do stodoły. Ojciec myśli sobie, żeby tak odszedł to pobiegnie i zgasi. Jak zaczęło się palić blask oświecił, a bandyta leciał tuż obok ojca. Ojciec miał nagan, ale bał się strzelać, żeby nie zwołać bandy i nie wiedział, czy będzie miał pomoc i co się w ogóle stało z kuzynami, co mieli broń „odszczekiwali” się, a teraz ucichło. Myśli sobie: co to jest? Naraz patrzy, a tu całe jego budynki w ogniu i nie wie, gdzie lecieć, więc leci do swoich budynków, a tu za nim kule zapalające, ale doleciał do domu to już ogień był wszędzie i nie miał nigdzie ojciec dostępu. Wtedy uprzytomnił, że sobie, że może mama i Lodzia są w ogniu. Próbował wpaść, ale nic nie namacał na podłodze w wysunął się z dymu na brzuchu na podwórko i słyszy jak kule zapalające lecą jedna za drugą, a to dlatego, że sąsiedzi lecieli ratować, to bandyci nie dopuszczali ich strzelając z karabinów. Ojciec doczołgał się na brzuchu do studni, była nie głęboka, wlazł za cembrynę i siedział do rana w studni. Rano wylazł za pomocą łańcucha i znalazł mamę ranną i Lodzię z okiem cieknącym.
Sąsiad zaprzągł konie i zawiózł mamę i Lodzię do Łucka do szpitala niemieckiego, bo wtedy tylko takie były i zrobili operację oka, co już wypłynęło i została siostra bez oka, a mamie oczyścili rany z odłamków z granatu i jakoś Bóg dał, że po miesiącu mamie zagoiły się rany i przeżyła jeszcze 20 lat, a siostra żyje do dziś, ale z jednym okiem i to bardzo słabym. Do domu nie wrócili, zamieszkali w Łucku tak kątem, u kuzynów mamy – Bieleckich. Ale na uboczu Łucka też było strasznie mieszkać, bo bandyci napadali i na miasta i na stacje kolejowe, na dwory. Gdzie były posterunki niemieckie, to nieraz było słychać takie strzelaniny parę godzin. A gdzie byli Polacy, to bronili się nawet razem z Niemcami. Napadli Ukraińcy na stację kolejową Zwiniacze nieopodal nas, 10 km, to tak długo się bronili, że Niemcy już się poddawali, a Polacy nie, i walczyli tak, że jednak obronili się. Wtedy Niemcy cieszyli się, że żyją i zaraz w dzień z bronią w ręku przyprowadzili Polaków do Horochowa, bo już nie można było utrzymać się. Mąż mój Dominik od marca 1943 roku ani jednej nocy nie spał w domu. Co rano przyjedzie to mówi, gdzie się dzisiaj paliło, gdzie widać było czerwone rakiety. Oj, tam była klęska jakichś biednych ludzi i tak co noc, gdzieś się paliło i mordowano bogatszych, mądrzejszych, nauczycieli. Koło Horochowa w dniu 1 kwietnia 1943 roku napadli na gospodarza w Porwoniczu pana Makowskiego. Jego wnuczka uciekła do służącej, to ją jakoś uratowała, a tych państwa Makowskich to tak zmasakrowali, zrąbali, że po kawałku do zbitej z desek zwykłych trumny kładli. Coraz więcej zaczynało się bezapelacyjnie mordować Polaków . Od maja 1943 roku postanowili Ukraińcy walczyć o wolną Ukrainę. Zrozumieli, że Niemcy im jej nie utworzą, gdyż po klęsce pod Stalingradem zaczęli wycofywać się na wszystkich frontach. Na początek postanowili wymordować wszystkich Polaków mieszkających na ziemiach ukraińskich. Było dużo wsi mieszanych, w których mieszkali Polacy i Ukraińcy. Aby banderowcy mogli rozpoznać gdzie mieszkają Polacy a gdzie Ukraińcy malowali na drzwiach ich domów czarne krzyże. Bandyci mordowali w rejonach oddalonych od ich miejsca zamieszkania po to, by ich nikt nie mógł rozpoznać. My na szczęście tych znaków nie mieliśmy, bo nasza cała kolonia była polska, stąd też zapowiedzieli, że w pierwszym rzędzie będą mordować bez litości polskie kolonie. Obok Ukrainiec znajomy miał rozkaz zamordować Polkę koleżankę, z którą chodził razem do szkoły. Chcieli go wypróbować, jego bohaterstwo, to on ją w domu napadł w biały dzień, jeszcze z tydzień było do ogólnego mordu, zadał jej cios w plecy, a ona zaczęła krzyczeć, że Misza co robisz? A on mówi do niej: ty Polska mordo gdzie masz serce. Jak ona upadła to on jej zadał cios w serce. Zabił ją, ojca i matkę. To była próba bandycka pierwsza we wsi, gdzie było 5 rodzin Polaków. Spędzono ich do piwnicy, takiej ziemianki i obrzucono ich granatami tak, że od razu piwnica ich zasypała. Mówili nam Ukraińcy, którzy byli temu przeciwni, że byli ranni i że ziemia ze trzy dni się ruszała, takie tam męki zadawali tym biednym ludziom Ukraińcy. To było gdzieś z końcem czerwca, we wsi Markowicze koło Horochowa, jak zamordowali Podkowińskich i tych 5 rodzin, nie pamiętam już ich nazwisk. Potem 10 lipca, był to dzień Piotra i Pawła ruskiego, popi ukraińscy poświęcili na rzeź Polaków noże, siekiery, kosy i broń, jaką mieli Ukraińcy, a mieli jej dużo, gdyż szykowali się do walki z Polakami i Rosjanami na całym powiecie horochowskim, włodzimierskim, łuckim i kowalskim. Ogłosili powstanie Ukraińców na Polaków. W niedzielę 11 lipca, najpierw rzucili się na bezbronne kościoły w Łokaczach, Kisielinie, Porycku. Tam wymordowali w Kisielinie 500 osób, a w Porycku 180 osób, a w Łokaczach jakoś się bronili z pałacu i niedużo padło osób. W Kisielinie trochę się uratowało, co schronili się na plebanii przy kościele. Ci bili się czym mieli, nawet piece porozbierali i cegłami walili z góry po głowach, nie dali dojść do drzwi, aby wyważyć. Tak bronili się przez pół dnia i do nocy. Aż po północy uciekli jakoś bandyci, odeszli i dopiero rano mogli rozejść się do domów a potem i tak napadali po domach i całych wsiach. Otaczali wieś trzema frontami. Jedni z nożami i siekierami, drudzy z karabinami, a trzeci na koniach z łańcuchami w rękach, bo zboże było takie duże, że żyto sięgało do dwóch metrów. Taki piękny urodzaj był zbóż w tamtym roku i szli przez pola, okrążali wsie i kolonie i to w jednym dniu na całym Wołyniu. Dlatego okrążali ze strony pól, bo w zbożach kryło się dużo ludzi. Do polskiej kolonii dopadł stary dziadzio Ukrainiec, Kolonia Poluchno 7 km od Horochowa. Przyszedł ten dziadek do naszej babci Kellerowej i mówi: Haniu, ratujcie się i to zaraz, bo moich chłopców zabrali bandyci na furmanki, pojechali na Zagaje mordować, a wy ratujcie się. Mówi Ukrainiec: ja mam 75 lat, mogą mnie zaraz zabić, ale ja będę szczęśliwy, jak was uratuję. To powiedział i poszedł zbożami. Mieli przestrogę, ale to póki dali znać, to tu, to tam, kto od razu z miejsca kopnął się do ucieczki, to ten przeszedł jeszcze front, a kto poplątał się koło domu, a to schować, a to krowom dać, ci już nie zdążyli uciec i front ich połapał w podwórku, bądź też w polu. Janek Keller uciekając z żoną i dzieckiem i swoją siostrą wołał: prędzej chodźcie. A sam myśląc, że jest wojskowym, że to chodzić będzie więcej o mężczyzn niż o kobiety. Wylecieli razem za stodołę, on chłopak po 30-ce, silny, pobiegł prędko wołając: za mną, za mną, prędzej. A kobiety słabsze popadały w zbożu i nie dały rady uciec do lasu, a Janek zdążył do lasu i położył się pod krzakiem i wypatruje za żoną Kazią i córeczką Irenką i siostrą Gienią. A ich nie ma i nie ma, a tu już słyszy jak front nadchodzi z krzykiem i podając komendę do bandytów, że nie strzelać tylko rąbać siekierą, bo szkoda kul na polskie mordy. Struchlał zrozpaczony, ale cóż, nic nie zrobi bez broni, bez niczego. A one w życie usiadły ze zmęczenia i siedzą, ten front doszedł, ale ich w życie nie zauważył. Przeszli, a ci bandyci na koniach zauważyli ich. Zeszli z koni i sztyletami zakłuli Kazię, Gienię i 20-letnią panienkę, a to dziecko 7-letnie nie ruszyli. Irenka się skuliła przy mamie i Ukrainiec ją kopnął nogą, ona się nie ruszyła i powiedział do tego drugiego bandyty, że ona już nieżywa i poszli sobie dalej. Irenka cały wieczór tuliła się do mamy, bo mama jeszcze żyła, ale krwi zeszło tak dużo, że w nocy mama umarła, a Irenka tuliła się koło matki. Jak błysnął dzień Irenka woła: mamusiu, mamusiu. I mamusia się nie odzywa, poszła do cioci Gieni, ale i ta się nie odzywa, więc zabrała się i poszła do Ukraińca, którego znała, a u tego Ukraińca cały sztab bandytów stał, a wtedy akurat wyjechali na mordowanie Polaków. Ten Ukrainiec się strwożył i zapytał: gdzie tato jest? Ona odpowiedziała, że mama zabita z ciocią Gienią, a tato uciekł. O, to Ukrainiec się głęboko zafrasował, że tata uciekł, wziął tę dziewczynkę za rękę i zaprowadził ja do stodoły i zawiązał ją w kul słomy takiej młóconej cepem, prostej słomy. Zawiązał ja i powiedział: siedź tu cicho, bo tu przyjdą bandyci, jak wyjdziesz, to cię zabiją, a jak będziesz cicho siedzieć to ja cię potem zawiozę do tatusia. I na noc poszła do niej, do stodoły, jego żona i z nią między kolanami spała. Tak przechowali ci Ukraińcy małą Irenkę dwa tygodnie. Po tym czasie dał znać do Horochowa, aby Janek przyszedł na cmentarz pod miastem, że przyprowadzi mu jego córeczkę, a już trochę wcześniej dał znać do Horochowa na plebanię, że Janka Kellera córka żyje. Ale Janek na to się nie zgodził, aby spotkać się na cmentarzu, tylko przekazał, że jeżeli masz córkę to przywieź mi ją tu na podwórko plebanii. Na drugi dzień Irenkę przyprowadził Ukrainiec na podwórko plebanii i wyszła nas grupa ludzi ze zbiegowiska na przywitanie tej dziewczynki ze łzami w oczach, że to dziecko jakoś Bóg zasłonił i żywa wróciła do ojca. Poszedł front przez Poluchno, nie zdążyło dużo osób uciec, pozapędzali 4 rodziny w taka dolinę i tam pozabijali sztyletami. Zginęła tam rodzina Abramowiczów, Skawińscy oboje, Wapińscy oboje i Ostrowscy. Zabili ich, poskładali na kupę i tak leżeli 6 tygodni. Po 6 tygodniach udało nam się tam pojechać, zobaczyć, to psy pojadły dużo osób z boku, podrapały ciała zębami. Hani Abramowiczów cały pośladek zjedzony, warkocz jasnych włosów leżał koło głowy, pod sercem trzymała córeczkę swoją 5-letnią, a pani Skawińska, co wzięła chleba bochenek ze sobą, a zostali oboje zabici, to ten bochenek chleba leżał 6 tygodni na przysypanej trochę ziemią mogile i psy tego chleba nie ruszyły. Poszliśmy trochę dalej do babci Kellerowej, co tam słychać, jak wygląda babcia? Babcia, jak ten Ukrainiec dał znać, to się ubrała w swoje szaty przygotowane na śmierć i nigdzie nie mogła od domu odejść, bo z tego strachu, czy pora przyszła, wnuczka zaczęła rodzić. To babcia mówi sobie: czyżby chcieli mnie zabić? Mam 96 lat, wszystkim naokoło pępki zawiązywałam, wszystkich ratowałam w chorobach, w nieszczęściach, czy krowa nie mogła się ocielić to babcia poszła, czy klacz, czy świnia, do wszystkich rzeczy babcia była potrzebna, to gdzieżby oni mieli mnie zabić? A tu jeszcze ta Józia rozbolała się z tym porodem, to naprawdę babcia nie mogła ruszyć się z domu. Wysłała Janka, męża Józi, że uciekaj, bo to może tylko mężczyzn zabijają, a on co wyjdzie za stodołę, to znowu wraca no i doczekał się, że okrążyli i zabili babcię. Józia urodziła, a to maleństwo głową o ścianę i tak leżało na podłodze wyschnięte jak kurczątko, a drugie 2-letnie leżało na łóżku i chcieli zapalić łóżko, ale zgasło, a Józia leżała w łóżku zabita i kołek z drewna jej wbili w brzuch. Jak my to wszystko oglądaliśmy, to konie wydrapały ziemię spod siebie, tak chrapały i strzygły uszami. Bezradnie wsiedliśmy na wóz, strach nas wielki ogarnął i pędem do domu do Horochowa, bo naprawdę stracha mieliśmy okropnego. Całe szczęście, że Ukraińcy pouciekali do lasów i nie było nikogo, a 7 km od miasta odjechać to było bardzo duże ryzyko, bo co chata ukraińska, to bandyci byli. Mógł kto nas wziąć na muszkę i zastrzelić, ale na szczęście nikogo nie było w tych chatach i szczęśliwie wróciliśmy, ale ogromnie przygnębieni.

Obrona Horochowa.
W marcu 1943 roku Ukraińcy urządzili napad na Horochów na Polaków i Niemców. Niemców było trzech, co siedzieli w gimnazjum zabarykadowani uzbrojeni i w oknach worki piasku. Jak pojawiły się strzały, to ludzie co mogli uciekali do domów murowanych. Zamykali się, a inni do kościoła do plebanii, bo była murowana, a obok gimnazjum, to do Niemców, bo wiedzieli, że Niemcy maja broń i auta pancerne, to tam tylko będzie można obronić się. Całą noc była taka wojna, że coś strasznego i my pobudziliśmy się, co się dzieje? Poubieraliśmy się i wyszliśmy pod taki żywopłot i patrzymy, a mieliśmy do Horochowa trzy kilometry. My na pagórku, a Horochów na dole i cały czas bitwie przyglądamy się i sąsiedzi przyszli do nas, bo każdy taki strwożony, co to będzie, jak Ukraińcy zdobędą Horochów, to nam już będzie „kaput”. Słyszymy: hura, hura. Tyle tej okropnej dziczy najechało, bo jedni bić, drudzy rabować. Z workami lecieli rabować Żydów, a teraz na Polaków. Strach nas ogarnął okropny, kilka pożarów było widać, było pełno tego tłumu ludzi i tak trwało do trzeciej po północy. Wtedy Niemcy i Polacy, jak wsiedli do aut pancernych, jak pojechali przez miasto, jak zaczęli siec z maszynowych karabinów, jak ruszyły działa, to Ukraińcy uciekali, że aż miło było patrzeć. Mieszkaliśmy przy drodze traktowej, to widzieliśmy wszystko, jak szli, jak uciekali, ale w ukryciu obserwowaliśmy to wszystko, nie można było im się pokazać, bo by się na nas rzucili już wtedy. Rozpędzili tę bandę i był jakiś czas spokój. Było dużo Ukraińców zabitych, co nie zdążyli ich zabrać, Polacy byli uradowani, że obronili miasto i uważali, że jakiś czas będzie spokój. Bandyci nie dają jednak spokoju, w nocy biją, palą. Mąż jest na warcie, to widzi, gdzie, w jakim kierunku się paliło i czasami widać, jak czerwone rakiety wyrzucają do góry na ratunek, a tu patrzymy się bezradnie i nie możemy nic pomóc.
Po jakimś czasie, zeszedł miesiąc kwiecień, maj, w czerwcu słyszymy, że Ukraińcy nabierają siły i chcą ponownie uderzyć na Horochów, bo wiedzieli, że tam są dwa magazyny broni. Któregoś tam popołudnia przychodzi do nas Ukrainka i mówi, że ona przyszła od sztabu ukraińskiego do nas, abyśmy wyprowadzili z Horochowa do siebie na Janinę (bo tak nazywała się nasza kolonia polska) księdza proboszcza Pozyrewicza i Jędrachowicza, bo to dobrzy ludzie, my nie chcemy ich zabić, a szykuje się napad na Horochów ponownie. Teraz to już nie damy się, mówi Ukrainka. My mówimy: no dobrze, my im powiemy, a czy oni nas posłuchają? Przecież każdy ma swój rozum. Proszę was, nagabuje Ukrainka, aby ich wyprowadzić z miasta, bo szkoda ich. Dreszcze ze złości przeszły po żyłach na tą jej mowę, ale to dobrze, wiemy przynajmniej, że na Horochów ponownie napaść szykują. Wtedy daliśmy znać do wszystkich Polaków i do księdza, i Jędrachowicza, tego naszego tłumacza, o takiej rozmowie z Ukrainką, która wyrażała litość nad nimi. Uśmiali się pod wąsem i pomyśleli, co za podstęp szykują Ukraińcy, no ale dobrze, że wiemy, że szykują. Jak ona to oznajmiła, namyślaliśmy się, czy by nie uciekać do tego miasta, jednak tam bezpieczniej. Ale jak to w gospodarstwie, ciągle jest coś do roboty, choć ręce opadają i nic nie chce się robić, ale rodzice męża w nic nie wierzą, tylko w robotę i koniec. Nie ma pomyślunku o odejściu dobrowolnie z gospodarstwa. I tak jeszcze przeszło dwa tygodnie. Mąż w nocy wartuje i opowiada nam gdzie się pali, gdzie rakiety wylatują. W nocy przeważnie ruskie samoloty na lasy przylatują i dla partyzantów broń i żywność zrzucają. To wszystko działo się pod okiem naszym, bo las był o jakieś cztery kilometry od naszej kolonii Janiny, ale to nas nic nie ratowało, ciągle zasmucone serce, niepewne dnia, ani godziny. W mieście przygotowania do napadu robią przy głównych ulicach i w kościele CKM ustawili. Jednym słowem przygotowania takie do obrony konieczne.
Jest niedziela 11 lipca, pojechaliśmy do kościoła do Horochowa i zaprosili nas znajomi na chrzciny, więc poszliśmy na te chrzciny. Jeść jest co, pić też, ale nas to jakoś nic nie cieszy, taki smutek i ciężar na sercu, robi się wieczór, a nie chce się jechać do domu z miasta. Wyszła ogromna chmura, zlał deszcz ulewny i ja mówię do męża, że nocujemy tu u nich, a mąż mówi: koniom nie mam co dać jeść, jedziemy do domu. Pojechaliśmy i z nami zabrali się nasi kumowie Apolonia i Kajetan Strepowie, oni dwa dni temu wyrwali się podstępem od bandytów ukraińskich z wioski Wielkiej Swiniuchy. Przyjechali do nas w czwartek i byli do niedzieli, a w niedziele pojechaliśmy razem na chrzciny. No i podstępem jakim? Otóż kum miał w Swiniuchach duży młyn. Jak przyszli bolszewicy to mu ten młyn zabrali, a jego wypędzili z młyna, a jak przyszli Niemcy, to kazali właścicielom wrócić do młynów. Pojechał z żoną i dzieckiem. Młodzi, dopiero niedawno po ślubie, no i tam w swoim młynie pracował z rok czasu, a potem jak te bandy rozhulały się, to mu jakiś Ukrainiec doniósł, że dzisiaj jest święto ukraińskie Piotra i Pawła i w cerkwi popi święcili noże, siekiery, kosy, sztylety na pohybel dla was. Kajetan, mówi do niego, chodź do domu i powiedz to mojej żonie. On mówi, że do domu nie może iść, a do młyna przyjechał, i że zaraz ucieka a i wy uciekajcie. Podjechał Ukrainiec takimi fajnymi końmi do młyna i Strep mówi do niego: wiesz co, zawieź mi żonę i dziecko do Markowicz tam do doktora, bo dziecko chore, dam ci za to dwa worki mąki luksusowej. A wtedy Niemcy zakazali mleć mąkę luksusową, tylko na razową, czy to żytnią, czy to pszenną. Ukrainiec się zdumiał, ale pobiegł do baby swojej i powiedział, że wieczorem wróci, no i zawiózł mąkę do domu, a Strep kazał żonie wziąć dziecko z kocykiem i wyjść kawałek za wioskę. Polcia tak zrobiła, a za chwilę Kajetan, mąż jej podjechał z Ukraińcem końmi i usiadła Polcia z dzieckiem na wóz no i jadą, ale Kajetan widząc zmieszanego Ukraińca mówi: ja tu pod górę wyjadę i wrócę. Ukrainiec podciął konie batem i jadą. Wyjechali pod górę to Kajetan mówi do niego: słuchaj, ja pojadę i z tobą wrócę, będzie ci weselej jechać w nocy. No i to dobre, mówi Ukrainiec i podciął tak konie, że szły jak strzała niecałe dwie godziny 30 km. zjechali. Przyjechali do nas, a my akurat mieszkaliśmy od tych Markowicz o dwa km i należeliśmy do tej wsi do sołtysa. Ukrainiec, że tylko do Markowicz, a my mówimy, to już my zawieziemy do doktora i postawiliśmy litr bimbru, dobrej jajecznicy i kiełbasy. Ukrainiec popił sobie fest, ciemno już było jak pojechał, ale sam. Odjeżdżając mówi do Kajetana, że ja wam dziękuję za mąkę, ale i wy dziękujcie i mnie za to, że was przywiozłem taki kawał drogi. Pożegnaliśmy Ukraińca i pojechał, a odjeżdżając mówi, że on w niedziele przyjedzie tu popić jeszcze, a my nic, to przyjeżdżaj, ale w myśli mamy, może przyjedzie z jakąś bandą, wie, gdzie przywiózł was, to przyjedzie wymordować. Ale wola Boga. Mężczyźni idą wartować na noc, a my śpimy i tak do niedzieli. Jak już wspomniałam, na chrzcinach byliśmy i przenocowaliśmy wszyscy w domu, bo lał w nocy taki ogromny deszcz, że nie było jak wartować. Ach, mieliśmy wielkie szczęście, że naszą kolonię Janinę Ukraińcy wtedy nie okrążyli, bo byśmy nie mieli gdzie uciekać. Jakie wielkie szczęście od Boga Najwyższego, że nas nie okrążyli, bo byśmy wszyscy zginęli, bo broni nie było żadnej. Coś dwa karabiny mieli Baranowskich chłopaki i to koniec. Przenocowaliśmy z niedzieli 11 lipca na 12 lipca, to jest poniedziałek. Rano, po wielkim deszczu wstaliśmy, powyprowadzaliśmy krowy na pastwiska. Jemy śniadanie, a tu przychodzi człowiek do nas zmoknięty, zroszony, bo polami szedł i mówi: co wy państwo żyjecie? A zobaczył, że krowy się pasą to myśli, że Janina żyje jeszcze. A znał Wolfów z widzenia to wstąpił. A ja podniosłam się z krzesła i mówię: a co się stało? A on dopiero mówi, że krew się leje, a my siedzimy w domu. Uciekajcie, mówi, jesteśmy okrążeni. Wczoraj w Porycku w kościele zamordowano 180 osób, niewinnych ludzi, a proszę, Zagaje się palą na Postomyckiej Kolonii, karabiny ruskie bębnią. O Jezu, jak my wszyscy skoczymy z miejsca, jak rzucimy się, gdzie i jak uciekać. Ja wyszłam za stodołę, wlazłam na stóg słomy, bo z podwórza nic nie widać, bo duży sad owocowy i patrzę, a tu rzeczywiście z lasu w kierunku Zagaj pali się, kłęby dymu wychodzą coraz to większe, a tu z Postomyckiej Kolonii to rzeczywiście słychać maszynowe karabiny ruskie, a my szczególnie znaliśmy ich głosy.

Ucieczka do Horochowa.
Zeszłam prędko z tego stogu i krzyczę: zaprzęgaj konie i traktem uciekajmy do Horochowa, bo jest droga przez wieś, ale tu trzeba wieś ominąć. Zanim mąż konie założył i rzucił rzeczy, worki mąki, słoniny, to ja za dziecko i przez pola w zbożu przeszliśmy na drogę traktową i mówię do męża, że Domciu, słuchaj, czy nas nie będą strzelać, to jedź ta drogą. Ale my idziemy, mamy obawę, że żydowskie magazyny może są obsadzone karabinami maszynowymi. Ale przychodzimy i nic, no teraz na pagórku gospodarstwo Ukraińca. Przychodzimy i nic. Teraz najgorzej przy cerkwi ruskiej przejść. Przechodzimy, jakoś nikt nie strzela i tak doszliśmy do Horochowa i zaraz na plebanię do księdza z wiadomością, co się stało w Porycku w kościele wczorajszego dnia. Przychodzimy, ja z dzieckiem dwuletnim Gabrysiem i Strepowie, ci ze Swiniuch na plebanię jednym tchem, a tu już są ludzie pobici, ranni, uciekinierzy z Zagaj i Poluchna. W kościele w Porycku, to jedna pani zdążyła w synem 7-letnim schować się za ołtarz św. Antoniego i była świadkiem całego męczeństwa tych ludzi. Banderowcy weszli do kościoła podczas sumy, zabili księdza sztyletami, a ludzi granatami rozrywali, a kto jęczał ranny, to dobijali sztyletami i kolbami karabinów. Ach, jak ludzie jęczeli i dusili się z tego dymu. Pani Żmucka opowiadała, bo to ciocia mojej bratowej, że ona z tego dymu nie mogła wytrzymać, ale przyszło jej do głowy, żeby siusiać do chusteczki od nosa i przykładać dziecku do buzi i sobie, i tak mogli oddychać, bo inaczej byliby podusili się z tego dymu od granatów. To był świadek naoczny, że tak ludzie 3 dni konali, a krew z kościoła lała się po schodach. Pani Żmucka z parafii Poryck w nocy wyszła po cichutku i ogrodami, polami do lasu. W lesie przebyła dzień, a w nocy dostała się do majątku Koniuchy, gdzie byli Niemcy i ci przywieźli ją do Horochowa i ta pani miała co opowiadać swoim dzieciom i wnukom. Była okazja z nią się spotkać na weselu u jej siostrzenicy w roku 1967 k/Bydgoszczy, to ona na żywo zaczęła nam opowiadać. Ja sama wprawdzie zaczęłam, żeby ona nam coś opowiedziała, tę prawdziwa historię Polski, aby młode nasze dzieci posłuchały. To tak dzieci z zainteresowaniem słuchały, że stoły uginały się od jedzenia, a my tak się zagadywaliśmy tymi wspomnieniami, że do łez doszło. Słuchały dzieci, słuchała młodzież i słuchali goście, co na Pomorzu żyją i o tym nie słyszeli. My to opowiadaliśmy przy każdej okazji, ale kto tego nie przeżył, to nie wierzy.
Uciekliśmy do miasta, jesteśmy na plebani, opowiadamy co słyszeliśmy i trwożę się, bo męża nie ma jeszcze, ale mąż przyjechał i chce jeszcze jechać na noc do domu. Oj, ja w prośbę i jakoś został, ale rano wziął kogoś z karabinem i pojechał. Ja tu drżę ze strachu, choć to trzy km, ale wieś ukraińska dzieliła od miasta. Pojechał, bo rodziców nie przywiózł, gdyż rodzice wczoraj nie chcieli jechać. Żal im było zostawić swoją pracę i dobytek. Oni nie wierzyli, że tak może być, ale tą ostatnią noc nocowali w polu w życie i słyszeli jak strzelają, jak pali się dookoła, to dopiero uwierzyli, że banda jest i jak mąż przyjechał to wziął trzy krowy, do wozu przywiązał i z ojcem przyjechał, a ja krzyczę: a babcia gdzie? A przyjdzie przed wieczorem, bo maciora uprosiła się, to mama da jej pić i jeść, krowy podoi i przyjdzie. O Jezu, zaczęłam krzyczeć na męża, udało się uciec, to ty mamę pchasz do bandytów? Tyle rodziny jej wymordowano na Poluchnie, na Zagajach, a ty mamę zostawiłeś bandytom. Wykrzyczałam się, wzięłam dziecko na ręce, zaczęłam płakać, tulić Gabrysia do piersi i wołać: babcia, babcia. Czekamy, obiad i wieczór się chyli i babci nie ma, a my tu wszyscy na plebani w strachu, że jechał i szczęśliwie przyjechał, a babcię zostawił jeszcze w domu. Mąż zamartwił się głęboko. Dziadek posmutniał i bez tchu czekamy, a już szaro się zrobiło i mamy nie ma. Nareszcie mama wchodzi. O Boże, jestem. Siadła szybko na krześle. Ja do mamy dopadłam i chwyciłam za ramiona. Mamo, coś ty nam zrobiła, czemu nie przyjechałaś razem z nimi, mamo? Mama mówi: cicho, cicho, nie krzycz na mnie, bo ja wróciłam z tamtego świata. A widzi mama, a mama nie wierzyła w to, co się dzieje. I zaczęła opowiadać, że szła przez groblę do Skobełki, chciała powiedzieć takiej Ukraince, żeby poszła wieczorem krowy podoić i maciorze dać pić, bo ma małe prosiaki i jak wyszła na groble to z żyta (bo to było przed żniwami) wyszło 3 bandytów z karabinami, a mama idąc niosła w koszyczku lichtarze z krzyżykiem i Matką Boską, co będąc w Częstochowie w roku 1935 kupiła sobie na pamiątkę.
Matkę Boską miała na wierzchu. Kiedy bandyci zatrzymali mamę, to pytali ją, gdzie idzie? Powiedziała, że idzie do tej chaty do Basztaichy, aby przyszła po prosiaki, bo już są duże i trzeba odłączyć od maciory. Oni tak popatrzyli na mamę i powiedzieli, że wróć do domu, a my pójdziemy do tej Basztaichy i powiemy jej. Jak tylko kazali wrócić, to mama szła ani się nie oglądając i czekała, kiedy jej w plecy strzelą, ale odeszła już daleko i oglądnęła się, stwierdziwszy, że nikt za nią nie idzie, skręciła w wjazd do jednego gospodarstwa. Siadła w żywopłocie, aby odpocząć z tego strachu. Posiedziała i nasłuchiwała czujnie. Nikt za nią nie szedł, to poszła w pole. Przeszła przez błota, łąki i weszła do ogrodów ukraińskich i dosiedziała do wieczora, a wieczorem posunęła się do miasta. Tyle narobiła nam zmartwienia, ale i sama widziała śmierć w oczach i uwierzyła, że bandy są i mordują.
Jesteśmy na plebanii. Ksiądz bardzo lubił ojca męża, no i dał nam pokoik, taki pół spiżarni, pół pokoju. Bardzo dobrze, bo blisko kościoła, to w razie napadu można się szybko skryć. Noc przenocowaliśmy, rano już na podwórku księżowskim dużo osób spotkaliśmy, które uciekły spod siekiery ukraińskiej. Z Zagaj i Poluchna uciekają do Horochowa, bo to najbliższe miasto powiatowe i parafia Horochów. Wszyscy kierowali się na plebanię, by dowiedzieć się co słychać i czy ksiądz jeszcze jest, bo oni byli trzy miesiące wartowali przez Ukraińców i nie wiedzieli, co się w Horochowie dzieje. Czy ludzie żyją, czy są w swoich domach, bo oni dolecieli do miasta w nocy, ale godzina policyjna, to bali się iść do plebanii, która była w centrum miasta. Posiedzieli pod cmentarzem i przyszło siedem osób z Poluchna, co ich przez dzień przechował Ukrainiec, sześć osób w grochu, w pokosach leżeli i doczekali się nocy, a w nocy ich Ukrainiec przeprowadził przez rzekę i do pól księżowskich i stamtąd doszli do miasta. Była to rodzina Ostrowskich i Skawiński Józef, żona Hela z dwójką dzieci. Uciekali z pomocą Ukraińców i Muciewicz też z nimi przyszedł. Maniek Keller i Józef Kozarzewski nie zdążyli uciec przed rozstawionym frontem i usiedli w życie, i czekali na śmierć, ale Koziarzewski, chłop po wojsku miał jakiś pistolet i wystrzelił jak bandyci zbliżali się do nich i jakoś tak szczęśliwie, że ci odeszli od nich i poszli dalej swoim frontem do wsi, a przy nich postawili wartę, aby ich wziąć w trzy ognie. Bardzo się zmartwili, bo na koniach bandyci przyjechali i chcieli ich łańcuchami bić po głowie, ale Koziarzewski, jak wyjął swoją spluwę i chciał do nich strzelić, to oni w krzyk: aj, aj, aj; i uciekli. Ucieszyli się, że Koziarzewski odstraszył ich, choć wprawdzie nie miał czym strzelać, bo miał trzy naboje tylko i nie mogli uciekać, bo z tymi trzema nabojami, niedługo będą mogli się bronić. Siedzieli w życie i modlili się. Już na śmierć przygotowywali się i myśleli sobie, jak ich zamordują, czy pójdą do nieba i czy tam spotkają się ze swoimi. Maniek wiedział, że w jego domu zamordowano całą rodzinę. On jeden z dziesięciorga osób został żywy. Tak sobie siedzą i rozważają, ma się ku wieczorowi i może w nocy uda nam się uciec, tak sobie myślą, Bóg dał ogromny deszcz, taki ulewny deszcz z grzmotami i piorunami i straże, co ich wartowały to uciekły z tego wielkiego deszczu, a oni biedni mieli portki uszyte z niemieckiej pałatki, takiej, co szeleściła bardzo. Zdjęli portki i w majteczkach przylecieli do rzeczki, przepłynęli ją i podeszli pod cmentarz i siedzieli do świtu, bo bali się patroli niemieckich i na drugie rano znowu doleciały dwie osoby na plebanię, a to był męża mojego kuzyn. Bardzośmy się uradowali, zabraliśmy ich, nakarmili i lokowali po domach. Gdzie kto mógł to przyjmował do siebie i wspomagał, czym kto mógł, tych parę osób z Poluchna, a z Zagaj uciekali do Druszkopola do placówki niemieckiej, a stamtąd do Lwowa, kto tylko uciekł żywy. Napadli ich w biały dzień, całą noc wartowali się, a Ukraińcy ich wypatrzyli, że w dzień, to każdy zarobiony jest, to kosi, to w polu przy ziemniakach, to przy sianie. I tym całym frontem napadli w dzień o 12, a jak to w gospodarstwie, to krowy doją, to chleb pieką, to piorą. Ci śpią, co w nocy wartowali i tak zastali ich prawie bezbronnych. Kto zdążył chwycić za broń to odstrzeliwał się dobiegając do szkoły, bo tylko jedna szkoła była murowana, a ta reszta 120 budynków pod słomą, część pod blachą. Bandyci zaczęli mordować, palić, kto mógł, to do szkoły doleciał a tam było dwóch nauczycieli z rodzinami. Mieli broni dużo, ale na tyle, żeby obronić się to zabrakło. Siekli oni z tego murowanego budynku, ale cóż, jak się do nich dostali, to nikt żywy nie uciekł i taka liczba ludzi z Zagaj wyszła, że kto był w polu, to się uratował od strony lasu. Jak opowiadał Dominik Brocłow, że oni z żoną byli przy sianie jak posłyszeli strzały to od razu uciekli do lasu, a czworo dzieci w domu było i Ukraińcy zamordowali. Nikt nie spodziewał się, że taką niewinną krwią dzieci będą zdobywać Ukrainę. Siedzieli w lesie przez dzień, a w nocy do Druszkopola doszli i tam stała placówka niemiecka i ich przywiozła do Horochowa. Z Zagaj z 360 osób to 40 uratowało się, a reszta zginęła w strasznych mękach. Siekierami ukraińskimi rąbani byli ludzie na kawałki, a małe dzieciątka to za nogi i o ścianę, aż mózg wytrysnął, w taki okropny sposób mordowali. Jedni państwo mieli akurat malutkie bliźniaczki, jak weszli bandyci to mówią, że jednym rady nie mogą dać, a tu po dwoje jeszcze rodzą i za nóżki i o ścianę główką, aż główka pękła. Tak bestialsko mordowali na oczach żony męża i dzieci, a na końcu ją zgwałcili i zamordowali. Od czasu, jak zaczęły się te morderstwa jeszcze z wiosny, Ukraińcy, aby zjednać sobie niektóre wioski czy kolonie polskie, kazali dać na ich rzecz woły, kożuchy, masło. To wszystko szło na bandy do lasu i takie były kolonie koło Horochowa, co były zapewnione, że im włos z głowy nie spadnie. Kupowalce, bogata wioska licząca ze 40 gospodarzy i inne wioski, jak Buroczyce, Chołoniów, Musin, Lilówka pełno Polaków zamieszkiwało w tych miejscowościach. I z Kupowalec przyjeżdżają bryczką do Horochowa, do Chrztu Św. przywieźli dziecko, jeszcze z taką paradą i mówią, że u nich spokój. Dają Ukraińcom daninę i oni im zapewniają ochronę i każą, żeby nigdzie się nie ruszali. A my tu akurat jesteśmy na plebanii i wszyscy do nich mówimy, że Poluchno, Zagaje są wymordowane i spalone, że tylu przyleciało rozbitków do Horochowa. Wszystko im opowiedzieliśmy i nakazujemy im, że jak pojedziecie to po drodze powiedzcie wszystkim, aby uciekali i to zaraz, nie zwlekajcie, bo jak rozprawili się z Zagajami i Poluchnem, to do was przyjdą i to jeszcze tej nocy, albo w dzień i mówimy im, że w Porycku w kościele zamordowali 180 osób, abyście nie zwlekali, tylko nocą jeszcze dziś uciekali. Wysłuchali strwożeni i pojechali. Zajechali do Buroczyc do dobrze znanego gospodarza Konopki i do tego, który jest pośrednikiem między nimi, a bandytami. Opowiedzieli mu, co widzieli i słyszeli i koniecznie nakazali mu, aby po Buroczycach dał znać wszystkim, aby uciekali i to dziś w nocy, a on mówi: czekajcie ja pójdę do nich do lasu i porozmawiam. Oni błagają go i mówią, że proszę tego nie robić, a on jednak poszedł do bandytów do lasu i powiedział im, co słyszał. Co to znaczy, że wy obiecujecie nam spokój, a czego na Zagajach i Poluchnie takie nieszczęście się zrobiło, że tyle zamordowanych Polaków i niewinnych dzieci, co to ma znaczyć? Bandyci wiele nie tłumaczyli się, powiedzieli na odczepnego, że to nie prawda i kazali mu iść do domu i nigdzie się nie ruszać i poszedł do domu. Zanim przyszedł z lasu do domu, to już była cała wieś okrążona, no i wtedy Konopko zobaczył swój ogromny błąd, że zgubił tylu ludzi. Bardzo dużo tamci uratowali, co z chrztem byli, bo oznajmili po drodze jadąc, każdemu po cichu mówili, że zaraz uciekajcie i dalej powiedzcie wszystkim, aby uciekali z Kupowalec. Na 50 gospodarzy połowa uciekła, a połowę zamordowali. Z Lilówki parę osób uciekło do Beresteczka, a Konopkę puścili Ukraińcy żywego, ale on rozpaczał, że przez niego tyle ludzi zginęło i sam niedługo zmarł. Jeszcze puścili famę do swoich rodzin, że Kupowalce są bezpieczne, to dużo tam przyjechało do nich krewnych, córek, które wyszły za mąż do innych miejscowości, że tu spokojnie to u swoich rodziców można jakoś przeżyć. Tak wszyscy bali się miasta, a miasta puste, po Żydach domy puste. Jaki to wielki błąd Polacy popełnili, że zawczasu do miast nie pouciekali i tak nikt nie korzystał z tych żniw, ani owoców. Wszystko przepadło i ludzie przepadli na zawsze i nawet nie zostali pochowani, tylko psy pojadły.
Mojej kuzynki z Kniahynina k/Dubna jeszcze w kwietniu 1943 roku przyszli i zabrali męża z domu w nocy gołego prawie w piżamie i poprowadzili w kierunku Styru i żona biegła za nimi z płaczem, żeby jej oddali męża, a oni jeszcze szybciej biegli i mąż zobaczył, że już śmierci nie umknie. Mówił do żony: Janeczka, wróć do dzieci, ty musisz żyć dla dzieci, ja już padam ofiarą, Janeczko wróć. Ale ona z miłości do męża biegła za nim. Doszli do rzeki Styr. Za to, że ona na śmierć biegła razem za nim, to wzięli odcięli mu głowę i dali jej na ręce, a jego rzucili do rzeki Styr mówiąc, że niech ryba zje. A ona biedna przyniosła tę głowę do dzieci. Jedno miało 5 latek, a drugie 2 latka. Zbryzgana cała krwią męża, umyła, ucałowała ten swój skarb, zdążyła kupić trumnę i pochowała na cmentarzu, którego od tej pory nie oglądała, sama zdążyła uciec do Łucka. Takie to młodzi ludzie przeżywali okropności, a tyle wdów i sierot z tych lat, że nie do opisania. 

Samoobrona w Horochowie.
Zleciało się do Horochowa około dwa tysiące ludzi, uciekinierów od siekiery ukraińskiej. Pozlatywali się chłopaki młodzi po 16-18 lat. Tacy jak Żukowski, Sawicki, Wereszczyński, Węgierski, Keller i wielu, wielu innych młodych chłopców i mężów, co im rodziny pomordowali, żony i dzieci. Nazbierało się tych ludzi z 300 osób, no i rada w radę z miejscową ludnością mieszkającą w Horochowie, co teraz będziemy robić? Z czego żyć, czekać napadu? Zebrała się cała kompania młodych chłopaków i poszli do „Gibic”- Komisarza. Na szczęście Polak był tam tłumaczem, a Niemiec pochodził ze Śląska i po polsku rozumiał. Widząc ich przez okna, ten tłumacz Polak, p. Jędrachowicz, wybiegł na schody, stanął przed nimi i co chcecie tu mówić? A oni mówią: co Niemcy sobie myślą? Przyszli tu, wojnę prowadzą, a my mamy zginąć wszyscy? Tyle ludzi zginęło, a my tu w Horochowie, zbiegliśmy się niedobitki i lada godzina mogą napaść na Horochów i co wtedy, kamieniami mamy się bronić? Powiedz pan temu szkopowi, że jego szlag trafi, jak nie da nam broni. Jędrachowicz wysłuchał ich i przetłumaczył to Niemcowi. Wyszedł Niemiec na podwórko i popatrzył, że to wszystko takie młode, że broni nie widziało i że nie umie się z bronią obchodzić. Proszę, może kto z was służył w wojsku, czy w mieście są oficerowie, czy podoficerowie to niech wystąpią o zezwolenie na broń. A wszyscy zaczęli krzyczeć, że zaraz broń, bo za godzinę mogą napaść na miasto i nam będzie wszystkim kaput. Niemiec trochę rozumiał po polsku. Widział rozzłoszczonych Polaków i tłumacz przypomniał mu ten napad w marcu na Horochów i Niemiec powiedział, że trzeba wszystko skoszarować i oficerowie niech robią wykłady i ćwiczenia z tymi dziećmi. Wszyscy się chętnie zgodzili i kazał wydać broń z magazynu przy starostwie, z jednego magazynu, a z tego drugiego to w razie potrzeby, jakby napadli. Ale Polacy mówią: wszystką broń, bo jak napadną, to nie będzie czasu dopiero ładować. Niemiec machnął ręką i poszedł. Chłopcy już wiedzieli, co mają robić, zabrali broni tyle co trzeba, dwa auta pancerne, pełno maszynowych karabinów i zebrało się ich 300 chłopa, także swoimi pomysłami i tego tłumacza Jędrachowicza. Obstawili dookoła całe miasto karabinami maszynowymi i co 3 godziny zmieniali się z tej warty, a my bezpiecznie mogliśmy choć spać, bo w razie napadu to już mieliśmy czym się bronić. Siedzimy tak miesiąc i w końcu mówią, nie ma co siedzieć bezczynnie, trzeba jeść, a tu już nie ma co. Bandyci coraz to podchodzą pod Horochów, ale nie maja śmiałości, boją się, bo dowiedzieli się o tym, że broń dostaliśmy od Niemców. Niemcy na froncie przegrywali, to im już nie zależało, czy oni tę broń będą potrzebować, czy Polacy użyją jej na swoją obronę i ich przy okazji będą bronić, tak podsunął myśl Niemcowi Jędrachowicz i przypomniał znowu ten napad na Horochów. To był już wrzesień. Jędrachowicz sprowadził 120 chłopców uzbrojonych, gdzieś spod Przemyśla, na pomoc naszym do obrony w razie napadu, jeszcze więcej siły, aby było. Trzeba trafu, że ci wieczorem przyjechali ze Lwowa pociągiem, a w nocy Ukraińcy zapalili naszą kolonię polską Janinę. To kolonia na przełaj od Horochowa, 2 km. Cała Janina, 18 gospodarstw pali się, cały Horochów od blasku widać. Pobudził nas ksiądz i mówi, że Janina się pali, a teść Wolf wyszedł na dwór wlazł na kurnik i mówi: Boże, moja praca się pali. A ksiądz woła żeby uciekać do domu, dobrze się zamykać, bo to chyba napad będzie na Horochów. Pozamykaliśmy się i czekamy do dnia, nikt już nie zasnął, tylko czekali na napad. Ale jakoś Ukraińcy wyrzucali rakiety, ale nie podeszli. Rano ochotnicy z Samoobrony pojechali na obławę odstraszyć i pogromić tych bandytów. Bandyci byli przyszykowani, że z dobytkiem uciekali do lasu a w lesie pełno bandy, wsie puste, tylko starzy i dzieci pozostali, reszta wszystko do bandy w las poszło. Ochotnicy zaczęli strzelać, bić, a szli też frontem, jeden przy drugim przeszli przez Janinę, która dopalała się, a z żyta wyskoczyło trzech Żydów, co siedzieli u nas w stodole, a jak się paliło to oni wyskoczyli i od bandytów schronili się w zbożu. Żeby byli siedzieli to może by nikt ich nie zauważył, a oni wyskoczyli z żyta i któryś myślał, że to bandyci i ściął ich z nóg i tak się skończyła męka tych biednych Żydów, co tyle się umęczyli, a można już było ich zabrać do Horochowa, to by może przeżyli, a mieszkać było gdzie, straszna pomyłka.
Ochotnicy poszli frontem na całe Markowicze, Porwańcze, Podberezie. Tak rozjuszyli się, że co napadli w ucieczce w lesie, to bili do zdechu, a w Markowiczach stał cały sztab ukraińskich bandytów. Wyłapali tych najlepszych asów bandytów i przypędzili do Horochowa. Ja z mężem jadąc z miasta końmi na Janinę zobaczyć, jak się tam spaliło (a 6 tygodni stały budynki wyrabowane, ale stały), a tu na grobli spędzili 30-tu bandytów, nawet z naszej wsi znajomi byli. Jak nas zobaczyli to: aj aj aj, Domciuniu ratuj nas. A mąż powiedział: a ty nas czemu nie ratowałeś, czemu zabiliście tyle ludzi na Zagajach i Poluchnie, czemu zabiliście moją babkę, która wam wszystkim pępki wiązała? Za lekarza wam była tyle lat; czemu zabiliście na Zagajach i Poluchnie tyle mojej rodziny, tyle bezbronnych ludzi? A któryś odzywa się z bandytów, że ich też dużo padło na Zagajach, a mąż mówi, że wszyscy wy zginiecie, bo jakim mieczem wojujesz, od takiego zginiesz i pojechaliśmy sobie do naszego gospodarstwa, obejrzeliśmy, wszystko spalone, tylko kotka siedzi na piwnicy murowanej. Przyleciała przez popioły i miauczy głodna, i kwoka z kurczętami wyszła w sadzie. Ta głodu nie miała, bo zboże dojrzałe, to sobie namłócili dzióbkami. Popatrzyliśmy, owocu nabrali, krowom lucernę nakosili i pojechaliśmy na plebanię. Mieliśmy 3 krowy, to można było się z biednymi podzielić mlekiem.
Samoobrona wróciła z wypadu szczęśliwie, przyprowadzili bandytów do Horochowa i kazali położyć się twarzą do ziemi i zwoływali, aby przyszli poszkodowani i rozpoznawali bandytów i zezwolili im ich zabić ciężkim młotem w głowę. Wiele osób poszło, poznali bandytów. Jacek Keller poszedł, ciocia Ziemiańska poszła poznała bandytów, bo ona zaplątała się w dużym owsie, upadła i pod siebie podsunęła wnuczkę Marysię i jakoś bandyta przeszedł i nie zauważył ich, a ciocia ich widziała, jak oni zabijali jej córki z dwojgiem dzieci i wielu innych z Poluchna. To wszystko widziała sama, a wnuczkę zakryła fartuchem, aby nie widziała, bo by nie wytrzymała patrząc, jak matka ginie. A ja oczy, mówi ciocia, zamknęłam i czekałam, że zaraz i mnie zabiją, ale im Pan Bóg oczy zasłonił i tak zostałam. Jak była ciocia koło tych bandytów i poznała ich i tak chodziła koło nich i mówiła: Chryćko, czemu ty zabił moje dzieci, mego męża, zięcia, dwie córki, troje wnuków i starych Ziemiańskich dziadków? Czemuś zabił, co oni tobie zabrali, co oni ci byli winni? Mogłeś wszystko zabrać, a ich żywych zostawić, czemu tak zrobiłeś? Ryknął, że to nie on, tylko Ukraina ich zabiła. A wartownik mówi: pani Ziemiańska, niech pani weźmie ten młot i niech pani zabije tego bandytę. A pani Ziemiańska powiedziała mu: niech go Pan Bóg zabije, ja jego grzechy nie będę brała na swoją duszę i poszła z płaczem do domu. Płakała bardzo ogromnie za swoimi dziećmi, wnukami i mężem. Wielu oglądało i podobnie to zrobiło, nikt nie ważył podnieść tego młota na bandytów głowy. Leżeli tak do wieczora głowami do ziemi, a wieczorem byli tacy, co ich sprzątnęli, bo cóż innego było z nimi robić, na co zasłużyli, to dostali. Przykro nam było bardzo, że to nasi musieli to zrobić, ale na własną obronę to zrobili, tak, aby odstraszyć napad na Horochów. Co jakiś czas Samoobrona wyjeżdżała na wypady, aby przestraszyć ich, a do tego przywieźć żywność do miasta, bo tylu ludzi, jakieś pięć tysięcy, a samych Polaków uciekinierów w tym było dwa tysiące, to nie było co jeść, ani piekarni, ani pieniędzy, ani nie mieli się w co ubrać, ani czym palić, to jeździli do lasu po drzewo nawieźć ludziom, bo zima się zbliżała. Wiele też razy wyjeżdżali z bronią, bo już był oddział dobrze dozbrojony, to gdzie jeszcze siedział Polak przechowany w ukryciu u Ukraińców, to pojechali i przywieźli do Horochowa. Jakiś Ukrainiec, który pilnował, dwie rodziny Polaków dał znać do Horochowa, a to było 25 km od Horochowa i pojechali. Oni biedni, Baranowski Julek z rodziną, dwa tygodnie siedzieli w łodzi w trzcinach na jeziorze koło swego młyna i nikt nie wiedział, tylko ten ich młynarz przynosił chleb i mleko. W Horochowie mieli rodzinę, czterech braci. Jak pojechali do nich do Zahorowa i brat Baranowskiego, Tadzik, wołał ich dłuższą chwilę: Julek, Julek, wyjeżdżajcie łodzią, my po was przyjechaliśmy, ja Tadziu; przyjechaliśmy po was autem pancernym, wychodźcie. Chwile potrwało, zanim zrozumieli i po głosie poznali Tadzia i dopiero wyjechali z tej trzciny. Było osiem osób, trzy rodziny w takim strachu siedzieli w trzcinie, dwoje dzieci, a pani Baranowska spodziewała się dziecka drugiego, no i na tej łodzi zamarło w niej to dziecko. Prawie, że ona nie poszła za nim, bo przez dwa tygodnie nie odczuwała żadnych ruchów dziecka i jak tylko dowieźli ja do Horochowa, to od razu do szpitala i wywoływanie porodu. Była oczekiwana córka, ale teraz gorzej z matką, ani lekarstw, ani zastrzyków, to natychmiast do Lwowa odesłali i jakoś odratowali. Reszta rodziny dojechała do Lwowa i pojechali do Polski w sierpniu 1943 roku. Bardzo dużo wyjeżdżało do Polski wcześniej, bo Niemcy coraz bliżej cofali się. Kogo nic nie trzymało, to wyjeżdżał. Drogę mieli obstawioną przez Samoobronę do stacji Stojanów, kto chciał odjechać, to zebrało się więcej osób i Samoobrona odstawiła wozami ludzi do Stojanowa, a stamtąd jechali, gdzie kto chciał. Tak ta Samoobrona pojechała na wypad, kierunek Kupowalce, aby zobaczyć, co, gdzie i jak wyglądają ci pomordowani, bo Ukraińcy wybrani donosili, że leżą i nikt nie pochował ich. Pojechali, a było trzy tygodnie po napadzie, tym morderczym. Zeszli z wozów i szli pieszo, i o dziwo kopica siana poruszyła się. Przerażeni patrzą, a w tej kopie siana siedziała kobieta, 55 lat, pani Szuryńska, która siekierą miała przerąbany obojczyk prawy. Upadła i Ukrainiec myślał, że zabita, a ona ocuciła się i doszła do kopicy siana i tam się żywiła. Tarła kłosy ze zboża: żyta, pszenicy i tak żyła trzy tygodnie. Przywieźli ja do Horochowa, opatrzyli w szpitalu, ale rana była tak wielka, że zaraz ja odwieźli do Lwowa do szpitala. W Horochowie był szpital, ale lekarstw, bandaży nie było. Lekkie rany leczyli, ale coś cięższego to do Lwowa odsyłano, bo tam byli polscy lekarze i ci ratowali. Przypomniałam sobie, że w tych dniach napadu i morderstwa na Postomyckiej Kolonii k/Horochowa zabili leśniczego, żonę, córkę i małą dwuletnią córeczkę, a obok leśniczówki mieszkali tacy fajni Polacy nazwiska Hołdowańscy. Mieli wiele dzieci, a jednego mieli syna, takiego sportowca atletę, silnie zbudowanego. Podstępem go podeszli. Ukrainiec wszedł do nich do domu i mówi, że pan leśniczy go woła, żeby zaraz przyszedł, a on widzi, że to Ukrainiec, który u leśniczego pracuje. Uwierzył i pobiegł, a tam było pełno bandytów. Złapali go w taka pułapkę i zamordowali. Odrąbali ręce, wydłubali mu oczy, oderżnęli język, uszy i tak go strasznie umęczyli. Ale trzeba trafu, że żona leśniczego odżyła, bo była uderzona siekierą w plecy i upadła twarzą do ziemi, a po jakimś czasie ocuciła się i zobaczyła, że wszyscy nieżywi, a tylko Hołdowański skomlił, bo język miał odcięty i żył jeszcze jego tułów. Ona wyszła z domu, zobaczyła córkę zabitą w klombach kwiatów, polamentowała głośno i szła przez wieś Postomyte w kierunku Horochowai wołała: dobijcie mnie, zabijcie mnie, nie mam po co żyć. I tak szła przez wieś, prosiła o śmierć, ale nikogo nie spotkała i tak wyszła na drogę traktową, doszła już prawie pod Horochów. Na przedmieściu spotkał ja mój mąż jadąc z Janiny, uciekając też sam przed bandytami. Zszedł z wozu i wsadził ja na wóz ciężko ranną, zawiózł ja na plebanię, opowiedziała swoje przeżycia i zawieźli ją do szpitala i wyleczyła się i z nami razem mieszkała przeszło 7 miesięcy. A jak ona opowiedziała, że tam tak ciężko jęczał jeszcze żywy Tomek Hołdowański, że tak, a tak porąbany to pojechali Polacy uzbrojeni w biały dzień i nie mieli żadnej potyczki. Przywieźli ich zabitych do Horochowa, aby pochować na cmentarzu, a tego pana Hołdowańskiego przywieźli, zrobili Niemcy zdjęcia, że taki tułów jeszcze żyje, wsadzili w samochód i do Lwowa odwieźli to w szpitalu pofotografowali na różne strony i żył jeszcze dwa dni w szpitalu. Zmarł, to było 15 lipca 1943 roku.
12 lipca jak opuściliśmy swoje gospodarstwo, zamieszkaliśmy, jak wspomniałam już na plebanii obok kościoła. Piękny, duży kościół budowany w 1605 roku przez rodzinę hrabiów Czackich, to pomimo, że warty były rozstawione dookoła miasta, z domów z przedmieścia matki z dziećmi przychodziły na noc do kościoła, dla bezpieczeństwa w razie napadu, żeby nikt nie błąkał się między domami. Tak sobie uchwalili, żeby zebrać się na noc w kościele, a mężczyźni byli wszyscy powołani do Samoobrony i do zmiany warty. Co jakiś czas wypadali na wsie na postrach dla bandytów i by przywieźć żywność. Zabierali to od Ukraińców mówiąc, że zabieramy swoje krowy, czy swoje świnie. Parę razy to się udało zabrać, a w końcu Ukraińcy zmądrzyli się, wyprowadzili się z okolic Horochowa, aż ponad 30 km i wszystko wywieźli. Żywego inwentarza już nigdzie nie było, a Samoobrona już niegdzie nie wyjeżdżała, tylko do 20 km badali teren i wychwytywali co się dało banderowców, aby było bezpieczniej dla miasta Horochowa.
Jest już wrzesień, zboże takie piękne, dojrzałe, nikt żniw nie zbiera, ale gdzieś Pan Bóg przysłał Ukraińca do nas z Markowicz na plebanię i mówi: panie Wolf, czy ja mogę pana zboże zebrać? bo swoje zebrałem, a wasze takie piękne zboże, nie mogę pozwolić się zmarnowało. Mąż mówi do Ukraińca: dobrze, zbieraj, bo to wrzesień to czas najwyższy i zbieraj na połowę, mówi mu mąż. Przywieź mi tu na plebanię (podwórko duże) zboże w snopkach, to ja sobie znajdę jakąś maszynę i zmłócimy tu z ludźmi i będziemy mieli chleb na zimę. A przecież choć wyjechało dużo, to było Polaków jeszcze z cztery tysiące. Ukrainiec pojechał. Jak zaczął nam na połowę wozić to zboże, to ułożyliśmy 3 stogi z żyta, pszenicy, jęczmienia i owsa. Czy przywiózł sprawiedliwie, czy nie, a choćby i trzecią część, mówi mąż, to i tak dobrze, że coś mamy na zimę i jeszcze z kimś podzielić się mamy. Zboże jako tako nam przywieźli, a pszczoły, 50 pni takich pięknych uli fason warszawski Ukraińcy, bandyci nie umieli się z nimi obchodzić tymi pszczołami, to słomą podpalili ramki. Pszczoły spadły pod wpływem ognia, a wtedy miód zabrali. A było tak dużo miodu, że mieliśmy w poniedziałek wybierać z uli. Już nie zdążyliśmy, gdyż musieliśmy uciekać z życiem do miasta, a Ukraińcy z zemsty nad pszczołami, część uli spalili, a część zabrali. A ten Ukrainiec, na imię miał Chwediko, mówi mu mąż: słuchaj, ty przywieź mi moje ule, może tam zobaczysz u kogo. Tyle miodu było, spalili mi pasiekę i resztę zabrali. A Ukrainiec mówi: panie Wolf, co spalili, to spalili, a resztę ja zabrałem, 10 uli; mówię sobie, jak mają spalić, to ja zabiorę i myślę sobie, że jakby pan Wolf wrócił na Janinę, to dobrze będzie, że mu coś uratowałem. Mąż się zaśmiał w duszy i myśli, że jak dobrze trafił do niego na konto tych pszczół, a Ukrainiec zaraz mówi: to panie Wolf, to ja wam te pszczoły tu przywiozę wszystkie. A mąż mówi: daj mi trochę miodu, a pszczoły niech tam u ciebie stoją, jak wrócę to mi dasz połowę na rozmnożenie. I pojechał Ukrainiec taki łasy, podlizywał się. Na drugi dzień wieczorkiem przywiózł dwa ule z pszczołami i wiadro miodu, i mówi: macie, niech te ule tu stoją, bo mi mogą inni zabrać, a tak niech tu macie i postawił w ogrodzie dwa ule. Ukrainiec podlizywał się bardzo, zasłużył sobie na uznanie, bo gdyby nie on, to byśmy nie odważyli się odjechać od Horochowa na zbieranie zboża. Pamiętam, Samoobrona polska z Niemcami z Łucka pojechali do majątku Uhrynów, gdzie stała placówka Niemców w tym majątku. Ogłosili Niemcy, że kto ma konie i powóz, to żeby pojechali do Uhrynowa na żniwa zebrać sobie chleba na zimę i koniom paszy. Wtedy zgłosiło się aż 300 osób na te żniwa, bo każdy obawiał się w mieście głodu, gdyż naprawdę w tym roku 1943 mało zbiorów zebrano przez tą bandę ukraińską. No i pojechali na dwa tygodnie, kto miał kosę to kosą, kto miał sierp to sierpem i za dwa tygodnie dużo zebrali zboża. Jedni zżęli, to znaczy pracowali w polu, a drudzy wartowali z karabinami, ale Ukraińcy wykorzystali, że tyle zboża zżęte i namłóconego mieli załadowanego do odjazdu. Jak zebrali swoją siłę, napadli na cały obóz, to tak bili się, odbijali cały dzień. Kto zdążył uciec do majątku, to ci się uratowali, a kto był dalej w polu to zabili i tak inni pochowali się do takich czworaków, bo były murowane, takie mieszkania dla robotników oddalone jakieś cztery kilometry od pałacu, to tam się skryło dużo osób. Moja kuzynka z mężem i dzieckiem siedmio-miesięcznym to w tym czworaku się też ukryła. Jak bandyci tam doszli to szukali we wszystkich czworakach i znaleźli ich tam siedzących na ziemi, razem 17 osób i tak ich wszystkich sztyletami zabili. Moja kuzynka została zabita, a dziecko nie tknięte. Po tym, jak bandyci odeszli, Polacy zaczęli chodzić i zbierać trupy z pola i ktoś z Ukraińców powiedział, że w czworaku jest dużo zabitych, weszli i zobaczyli tyle zabitych, a przy piersi moja kuzynka Jadzia z Budek Kołodeskich trzyma dziecko i ta dziewczynka ssała pierś, a matka nie żyła już. Była chyba jeszcze przytomna kiedy trzymała dziecko ręką, a ono ssało pierś nieżywej matki i tylko tego aniołka sztylet nie sięgnął. Zostało tylko jedno malutkie dziecko. Jakaż to boleść dziadkom nad tym dzieckiem. Przywieźli ją do Łucka i babcia wychowywała sierotkę i płakała całe życie, aż w końcu zmarła na raka. Leży w Pasłęku na cmentarzu, bo tam mieszkała po wojnie.

Sytuacja w Łucku
Niemcy dali znać do Łucka, przyjechało więcej osób uzbrojonych w CKM-y. Naładowali zboże gdzie mieli na co, na wozy, samochody niemieckie i pod eskortą Samoobrony wrócili do Łucka z wielką stratą w ludziach, bo zginęło 45 osób, których przed odjazdem pochowali koło pałacu w parku. Doszły słuchy, że Ukraińcy zrównali z ziemią, aby nikt nigdy nie znalazł grobów. To był już miesiąc październik, Niemcy już cofali się aż pod Kijów. W Łucku ludzie żyli w strachu, że co to będzie jeszcze, jak znowu Rosjanie przyjdą, tylu Polaków pod bronią. Oj, co to będzie? Ale trzeba mieć broń, bo są odgłosy Ukraińców, że na Łuck zbierają się urządzić napad, też ludzie z przedmieścia jeździli z końmi kto miał na noc do śródmieścia, bo Łuck był o wiele większy i bardziej rozległy od Horochowa, aby cały mógł być otoczony CKM. Tak też ludzie męczyli się przyjeżdżając i odjeżdżając, z dnia na dzień to samo, aż nadeszła wigilia. Pomyśleli sobie, że zostaną w domu, boć to wigilia, to może dadzą ludziom spokój. Jaka to była wielka pomyłka, akurat na wigilię Ukraińcy zorganizowali napad na Łuck z bandycką hordą, tak było dużo tych „hadów” ukraińskich, że doszli aż do katedry, bo im najbardziej chodziło, aby zdobyć katedrę i cały dom akademicki wokół katedry. Wtedy już opanowaliby cały Łuck. W centrum bili się dzielnie Polacy, że do rana pouciekali bandyci, ale za to zemścili się na tych, co zostali na peryferiach na wigilię w domu. Bardzo dużo wymordowali w haniebny sposób. Mojego kuzyna z Górki Pałąki to zamęczyli tak okropnie, że cały brzuch przerżnęli i tak skonał, a syna zastrzelili. Zajęli się tymi dwoma Polakami, to żona z trójką dzieci uciekła w zboże daleko od domu i do rana przeżyli. Rano doszli do Łucka bez niczego, tylko tak, jak stali. No i wiele ludzi tak uciekło, ile to nabiedowali się, nagłodowali się zanim stworzyli kuchnie polową, zanim gdzie co zdobyli do tej kuchni, to się nabiedowali. W Łucku mieszkali moi rodzice, oni tak nie biedowali, bo ojciec dostał pracę w piekarni, to zawsze ten chleb mieli i jaki żurek do tego chleba i już było dobrze. Tak jeszcze pobyło ze dwa tygodnie, aż tu nagle nalot na Łuck, bombardowanie, pełno strachu, Sowieci podchodzą pod Łuck, a Niemcy się cofają. W Łucku było ludzi jakieś 50 tysięcy, zbiegowiska z różnych stron okolicznych i do granicy daleko ze 150 km do polskiej, to zrozpaczeni musieli zostać na miejscu. A my z Horochowa mieliśmy do granicy 17 km. Na granicy stali Czesi, puszczali bez gadania, jak tylko było im przyszykowane pęto kiełbasy i pół litra. Takie głosy nas dochodzą, bo niektórzy z Horochowa to już pojechali jeszcze w lecie. 

Ratunek w ucieczce.
Nas zostało w Horochowie jeszcze cztery tysiące osób, także my znając bolszewików postanowiliśmy, (uradzili od nas mądrzejsi), że nie ma co czekać bolszewików, tylko zbierać się wszystkim się w trzy dni i tak co dzień pod eskortą Samoobrony pojechaliśmy do stacji Stojanów i tam już było trochę bezpieczniej i poczekaliśmy dwa dni na wagony towarowe. Ciężko było się doczekać tych wagonów, gdyż Niemcy uciekali, to im były potrzebne na zboże i bydło, co wywozili z majątków do Rzeszy. Bardzo było ciężko dostać te wagony, ale mąż załatwił u zawiadowcy stacji specjalny wagon dla siebie tylko. Transport ludzi trwał trzy dni przy eskorcie Samoobrony na całej drodze (17 km). Mąż nawoził pełno zapasów: sześć worków mąki, worek mięsa, worek słoniny, kaszy każdej worek, no i trzy krowy zabrał z Horochowa. Przyprowadził do Stojanowa i przecież dla koni pełno worków owsa. Zostaliśmy do końca w Horochowie, ale wyjeżdżamy z zapasem z myślą, że może się gdzieś do majątku wejdzie jakiegoś i będziemy mieli z czego żyć i czekać końca wojny...

Opracowanie komputerowe - córka Gabriela Sadzińska, Ciechocinek 2012.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz