sobota, 9 listopada 2019

Mariusz Nowik: "Została mi dachówka z domu rodziców" (zagłada Huty Pieniackiej z rąk Ukraińców)




    Inscenizacja pacyfikacji polskiej wsi na Wołyniu,
    zrealizowana 20 czerwca 2013 roku w Radymnie
    (fot. Maciej Kor, Agencja Gazeta).
    Huta Pieniacka była duża: stały 172 domy, do tego stajnie i obory. Żyło w niej tysiąc osób, w tym sporo uciekinierów z Wołynia. Pacyfikację dokonaną 70 lat temu przez SS Galizien oraz UPA przeżyło 160 osób. Ze wsi nic nie pozostało.
    Przy drodze, która kiedyś prowadziła przez wieś, stoi czarna tablica. Na niej niebiesko-żółte logo nacjonalistycznej partii Swoboda: otwarta dłoń z trzema wyprostowanymi środkowymi palcami. Identyczne jak na flagach powiewających nad kijowskim Majdanem. Tablica przedzielona na pół, po jednej stronie tekst po ukraińsku, po drugiej - po angielsku. Na górze napis: "Prawda o Hucie Pieniackiej".
    "Podczas II wojny światowej Huta Pieniacka (dawne woj. tarnopolskie - aut.) była jednym z największych ośrodków stacjonowania polskich bojowników z AK i bolszewickich dywersyjnych jednostek w Galicji, wspólnie terroryzujących ukraińskie wioski. 28 lutego 1944 r. niemieckie okupacyjne władze przeprowadziły wojskową operację likwidacji polsko-bolszewickiego oddziału. Wioska została zniszczona. Na początku lat 80. sowiecko-polska propaganda rozpowszechniła nieprawdziwą informację o zniszczeniu wioski Huta Pieniacka przez dywizję SS Galizien oraz żołnierzy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Armii Powstańczej".


    Franciszek Bąkowski macha ręką, gdy słyszy pytanie o tablicę. Wiele razy przechodził obok, zmierzając do pomnika, na którym wyryto 580 nazwisk ofiar, mieszkańców wioski. 70 lat temu w jedną noc stracił matkę, ojca, brata, krewnych. Prawdę widział na własne oczy.
    Matka, weź te dzieci
    Na początku 1944 r. spodziewano się ataku na wieś. Uciekinierzy z Wołynia opowiadali o masakrach dokonywanych przez UPA. Ale tutaj banderowcy nie zaglądali. Odstraszał ich oddział radzieckich partyzantów, który stacjonował w Hucie, wiedzieli, że w wiosce jest AK, że część mieszkańców ma broń. W końcu jednak Sowieci odeszli i tydzień przed masakrą na wioskę napadł niewielki oddział. Polacy skrzyknęli się i zaczęli strzelać. Dwóch napastników padło. Jan Sowiński, wówczas 18-latek, chwalił się, że położył jednego. Obaj zabici mieli mundury dywizji SS Galizien. Należało spodziewać się najgorszego.
    - W domach na obrzeżu były posterunki, uzbrojeni chłopcy strzegli wsi. Aż pewnej nocy rozległy się strzały, krzyki, w górę wystrzeliły rakiety - opowiada Franciszek Bąkowski. Jan Sowiński akurat zszedł nad ranem z warty. Nie zdążył jeszcze zasnąć, kiedy się zaczęło. Zobaczył żołnierzy w białych kombinezonach na podwórzu. Ukrył karabin w skrzyni, kiedy otwierali drzwi do jego chałupy.
    Przed domem Bąkowskich stał oficer. Przy nim trzech żołnierzy. - Rozmawiali z ojcem. Tata znał niemiecki, bo służył w armii austriackiej - wspomina pan Franciszek, wtedy 7-letni Franek. Patrzył na zdenerwowanego ojca, na bladą matkę, która zagarniała dzieci na podwórzu. - Józek miał 16 lat, Stefcia - 13, Kazik - 10. Ja byłem najmłodszy. Najstarszy brat Władek i siostra Aniela byli wywiezieni na roboty do Niemiec - wylicza. - Oficer wydał rozkaz, że wszyscy mamy iść do kościoła. Chwilę wcześniej mama poprosiła mnie i Kazika, żebyśmy pobiegli do sąsiadki naprzeciwko. Pamiętam jeszcze słowa Józka, który powiedział, że idzie z rodzicami. No i poszli, Stefcia też...
    Do wsi weszły dwa bataliony 4. pułku SS Galizien. Ukraińscy ochotnicy w niemieckich mundurach. Przeszukiwali budynek po budynku, wyciągali mieszkańców i pędzili do kościoła. Huta Pieniacka była duża: 172 domy, do tego obory, stajnie. W jednej z nich ukrył się Janek Sowiński. Skoczył w bok, gdy żołnierz akurat nie patrzył w jego stronę. Obserwował, jak esesmani nawoływali się po ukraińsku, jak wypędzali ludzi z sąsiednich gospodarstw. Przyszli też do kobiety, u której schronienia szukali Franek z Kazikiem. Stała w śniegu, z pięciorgiem dzieci, trzema swoimi i dwoma sąsiadów, trzymając na ramieniu najmłodsze. Wtedy podszedł do niej jakiś żołnierz, nachylił się i powiedział po polsku: "Matka, schowaj się z tymi dziećmi". Więc pobiegła z nimi za dom, wpadli do brogu, kopca z odłożonymi na zimę warzywami. Pod słomą było sporo miejsca po wybranych ziemniakach i marchwi. - Słyszeliśmy strzały, krzyki, wycie zwierząt. Coś strasznego - kręci głową pan Franciszek.
    Za żołnierzami szli bojownicy z UPA i zwykli Ukraińcy z okolicznych wiosek, którzy plądrowali opustoszałe chałupy. - Janek Sowiński opowiadał, że znał niektórych, że ze swojej kryjówki widział, kto rabował. Kłócili się nawet o to, który pierzynę weźmie. A jak już zrabowali, co tylko się dało, podpalali gospodarstwo - mówi Franciszek Bąkowski.
    Zapasowe wyjście
    Obok Bąkowskich mieszkali Kierepkowie. Urszula Kierepka była położną. Wieczorem, tuż przed pacyfikacją, została wezwana do porodu. Jej wnuk, dziś 84-letni Sulimir Stanisław Żuk, z trudem wraca wspomnieniami do tego dnia. Miał wtedy niespełna 14 lat. - Wraz z rodzącą kobietą wywleczono babcię z domu, biciem i wrzaskami popędzono do kościoła. Dziadek schował się w piwnicy, zamknął drzwi od wewnątrz, przykrył się kocem i przysypał kartoflami. Ukraińscy faszyści splądrowali dom, wyłamali drzwi do piwnicy, rozejrzeli się po ciemnym wnętrzu, ale dziadka nie zauważyli - opowiada.
    Dziecko przyszło na świat w kościele. Franciszek Bąkowski przechowuje list od wnuczki kobiety, która widziała, jaki los spotkał rodzącą matkę, jej dziecko i akuszerkę. Z relacji wynika, że pilnujący mieszkańców wsi ukraiński esesman rozdeptał noworodka. "Dzielna akuszerka chciała uratować dziecko i jego matkę, ale ten zbrodniarz zabił je" - czyta fragment listu pan Franciszek i pokazuje kolejne zdania: "Babcia była wtedy odrętwiała, nic nie czuła, nie miała żadnych myśli. (...) esesman kazał jej wziąć to roztrzaskane maleństwo i wynieść z kościoła. (...)".
    Siostra pana Franciszka, Stefania, przez ponad 40 lat nie chciała opowiadać o tym, co widziała w czasie pacyfikacji wsi i jak tego dnia ocalała. Dusiła w sobie wspomnienia. - Stefci udało się wydostać z płonącej stodoły - mówi pan Franciszek. Kiedy prowadzono ją w grupie dziewcząt i kobiet do kościoła, mijała ogarnięte pożarem zabudowania, z których dobiegały krzyki palonych żywcem ludzi. Później w zgliszczach jednej z tamtych stodół znaleziono szczątki ich ojca. Ukraińcy wypędzili ją z kościoła w jednej z ostatnich grup. Prosto do stodoły Relichów, jednych z bogatszych gospodarzy. Wprowadzili ok. 40 osób, zaryglowali wrota, zadrutowali, aby nikt nie mógł się wydostać, i zaczęli oblewać ściany benzyną. - Gdy do środka zaczął przedostawać się dym i płomienie, wybuchła panika. Stefcia miała wiele szczęścia, uratowało ją to, że znała tę stodołę. Bawiła się w niej kiedyś z córką gospodarza i wiedziała, że jest tam zapasowe wyjście z tyłu, do ogrodu - opowiada pan Franciszek. - Ale ogród był zasypany śniegiem i zaspa blokowała drzwi.
    Przepychały wierzeje razem, kilka koleżanek. Wśród nich była Wanda Gośniowska, starsza o kilka lat od Stefanii i silniejsza. Gdy w końcu zbity śnieg ustąpił, rozbiegły się po polu, osiem, może dziesięć dziewcząt. Żołnierze strzelali za nimi.
    Klęczałem i płakałem
    Masakry dokonali Ukraińcy z 4. Galicyjskiego Ochotniczego Pułku Policyjnego należącego do 14. Dywizji SS Galizien. Ten fakt według prokuratorów badających pacyfikację Huty Pieniackiej nie podlega dyskusji. Nie mają też wątpliwości, że pomagali im partyzanci z UPA. W tym roku w listopadzie minie 20 lat od wszczęcia śledztwa, od kiedy zaczęto przesłuchiwać świadków, gromadzić relacje i szukać winnych. Prokurator Waldemar Szwiec, naczelnik Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Krakowie, przyznaje, że nie potrafi ocenić, jak długo jeszcze potrwają prace śledczych. Nie kryje jednak, że zmierzają one do umorzenia ze względu na śmierć sprawców. Uzupełniane przez 20 lat akta puchną od suchych opisów bestialstwa: "oblanie substancją łatwopalną i podpalenie", "brutalne pobicie", "rozstrzelanie", "śmiertelne ugodzenie bagnetem". Opisów suchych w dokumentacji, ale żywych w pamięci ocalałych.
    "Nie ulega wątpliwości, że zbrodni w Hucie Pieniackiej dopuścili się żołnierze 4. pułku policyjnego SS złożonego z ochotników do Dywizji SS Galizien. Potwierdza to wiele źródeł, w tym na przykład raport członka cywilnego zarządu dywizji Mychajło Chronowjata, który jako obserwator uczestniczył w pacyfikacji. Co ważne, dwóch zabitych niedaleko Huty Pieniackiej żołnierzy 4. pułku policyjnego Niemcy potraktowali jako pierwszych poległych dywizji SS Galizien i pochowali z honorami. Wskazuje to, iż 4. pułk był traktowany jako coś w rodzaju jednostki szkoleniowej dywizji" - profesor Grzegorz Motyka, historyk i ukrainista, członek Rady Instytutu Pamięci Narodowej.
    Wanda Gośniowska opowiadała, jak skatowano jej ojca. Zapamiętała, jak przyprowadzono go do kościoła w zakrwawionej koszuli. Dowódca lokalnego oddziału samoobrony Kazimierz Wojciechowski najpierw był torturowany, następnie został oblany benzyną i podpalony. Podobny los spotkał Wojciecha Szmigielskiego. Za to, że ukrywał w domu rannego radzieckiego partyzanta.
    Stanisław Sulimir Żuk wciąż nie może poradzić sobie ze wspomnieniem świąt Bożego Narodzenia 1943 r. Mieszkał z rodzicami w Urszulinie, kilka kilometrów od Huty Pieniackiej. Pamięta, jak w nocy przed ich domem zatrzymały się sanie, z których wysiadło kilkunastu uzbrojonych mężczyzn. Naradzali się przez jakiś czas, potem odjechali, zostawiając przed bramą ślady krwi. Kilka dni później spod śniegu przy pobliskim lesie psy wygrzebały ciała ich ofiar. Byli wśród nich przyjaciele rodziny pana Sulimira, porwani z pobliskiej miejscowości w czasie najazdu UPA. - Mieli związane ręce drutem, widać było, że niektórzy się bronili - opowiada. - Zwłaszcza znajomy mojego ojca. Miał rozbitą czaszkę i wgniecioną klatkę piersiową. Oprawcy zrobili mu tak zwane rękawiczki. Wie pan, co to jest? Nacinali skórę na przedramionach i ściągali ją aż do dłoni.
    W pamięci utkwił mu również widok Huty Pieniackiej po pacyfikacji. Niepokoił się o krewnych, więc wymknął się z domu o świcie i z granatem w kieszeni pomaszerował przez zaspy. - To było coś strasznego. Spalone niemal wszystkie budynki, wszędzie tylko dymiące zgliszcza i osmalone kominy sterczące w miejscach, gdzie kiedyś były domy - opowiada. - Klęczałem i płakałem.
    Tylko to mi pozostało
    70 lat później po wiosce nie ma śladu. O jej istnieniu przypomina pomnik wzniesiony staraniem Stowarzyszenia Huta Pieniacka ze Wschowy, stojący na miejscu kościoła, z którego Ukraińcy wyprowadzali ludzi grupami na śmierć. Na monumencie 580 nazwisk. Tyle ofiar udało się do tej pory zidentyfikować. Dokładna liczba zabitych jest niemożliwa do ustalenia. Niewykluczone, że życie straciło nawet tysiąc osób, wliczając w to uciekinierów z innych miejscowości, którzy szukali w Hucie schronienia. Przeżyło ok. 160. Co roku pod koniec lutego kto z nich jeszcze może, przyjeżdża w miejsce, gdzie stała wieś, pod pomnik, na odnawiany własnymi rękami stary wioskowy cmentarz. Nagrobki ocalały. Polskimi napisami przypominają o dawnych mieszkańcach tej okolicy.
    Franciszek Bąkowski pamięta, że cmentarz był na obrzeżach wioski, pamięta, że w samej Hucie Pieniackiej rosło wiele drzew owocowych. Brat Władek przypomniał mu, że przed bramą do ich gospodarstwa zwieszały się dwie piękne czereśnie. Więc pewnego razu poszli ich szukać, cierpliwie spacerowali po zarośniętym ostami polu, próbując odszukać w skrawkach wspomnień właściwą drogę. Znaleźli w końcu spróchniałe resztki dwóch pieńków i tak weszli na teren gospodarstwa. W miejscu, gdzie kiedyś stał ich dom, wyciągnęli spod ziemi dachówkę. - Tylko tyle mi zostało po rodzicach - kiwa głową pan Franciszek. Wśród splątanych suchych ostów udało się odnaleźć coś jeszcze. Kamienną figurkę świętego Antoniego, która stała przed domem rodziców Wandy Gośniowskiej. Podnieśli ją, ustawili na nowo. - Nie widać jej z drogi, ale ja wiem, gdzie stoi - mówi Franciszek Bąkowski.
    28 lutego planował sprawdzić, czy święty się nie przewrócił, czy nagrobki są czyste, czy pomnika nikt nie zniszczył. Plany pokrzyżowała jednak wielka polityka. - Miała być uroczysta msza, mieliśmy mieć wielu znakomitych gości, miał przyjechać nawet przedstawiciel Kancelarii Prezydenta. Wszystko musiałam odwołać - wyjaśnia Małgorzata Gośniowska-Kola, córka Wandy Gośniowskiej i szefowa Stowarzyszenia Huta Pieniacka. Gdy w Kijowie wybuchła rewolucja, wyjazd stał się zbyt ryzykowny. Może kiedy sytuacja się uspokoi, pojadą. Przejdą się nieistniejącymi ulicami, spróbują sobie wyobrazić, gdzie stały domy, gdzie mieszkali ich znajomi. Na tablicę ukraińskiej Swobody z "prawdą o Hucie Pieniackiej" nawet nie spojrzą.

    Mariusz Nowik ("Dziennik Gazeta Prawna" nr 41, 28.02-2.03.2014)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz