środa, 27 maja 2020

Janina Stopyra-Gawrońska: Bez dzieciństwa



Janina Stopyra-Gawrońska urodziła się w 1937 roku w Łopusznie koło Lwowa. Wywodzi się z tzw. "mezaliansu" - ojca Polaka i matki Ukrainki. W 1943 roku rodzice jej zostają zamordowani przez tamtejsze ugrupowania nacjonalistyczne, pozostawiając 6-cio letnią autorkę i jej 2,5 rocznego brata. 
Od tego momentu zaczyna się "sieroca dola", którą autorka opisała z dużym realizmem. To dzieciństwo, bez dzieciństwa, to życie bez życia. Mimo braku tej "przyprawy życiowej" jaką jest miłość rodzicielska, obojgu udało się przejść przez życie i osiągnąć umiarkowane sukcesy. 
Autorka jest przekonana gdyby "ONI" żyli, jej życie mogłoby być trójwymiarowe. Wspomnienia ukazują rzeczywistą istotę utraty Rodziców i skutki tegoż. 
Fragmenty wspomnień "Bez dzieciństwa", były drukowane w "Semper Fidelis" w 1991 roku, w "Karcie" w latach 1992 i 1995 i w "Arkuszu" w roku 1995. Wspomnienia "Bez dzieciństwa" otrzymały honorowe wyróżnienie w konkursie na wspomnienia lwowskie, zorganizowanym w 1995 roku przez Instytut Lwowski.




Bez dzieciństwaJanina Stopyra-Gawrońska

     
    Po lewej: Emilia Stopyra, autorka na kolanach u mamy, Łopuszna 1938 r.
    Po prawej: Piotr Stopyra, ojciec autorki w wojsku.
    Łopuszna, której nie ma nawet na mapie, mała, urocza i spokojna wieś położona nad rzeczką bez nazwy, wśród pagórków porosłych tu i ówdzie drzewami i krzewami - taki pejzaż zapamiętałam z lat wczesnego dzieciństwa.
    Moja rodzinna wieś leży poza granicami kraju, w powiecie Bóbrka, około trzydziestu kilometrów na południe od Lwowa. Tragiczne wypadki roku 1943 wypędziły mnie z niej na zawsze. Pozostała jednak tą ukochaną i jedyną, do której zawsze chciałam wrócić, choćby po to, by wypłakać się za wszystkim tu utraconym.
    Oto jestem tu znowu po czterdziestu ośmiu latach z czystej potrzeby serca. Tu przecież pozostała jedyna rodzona siostra mojej matki, Marynka, z mężem i dwojgiem dzieci - Kasią i Tadzikiem. Postanowiłam ich odszukać, dowiedzieć się, czy żyją, czy nie i jakie były ich losy. Przez całe moje nieudane życie często o nich myślałam i w duchu obiecywałam sobie, że niech no tylko wydźwignę się ze swojego jarzma, wrócę tam i odnajdę ich - żywych czy umarłych.
    Gdy wybierałam się na wycieczkę do Lwowa, moim jedynym celem było szukać rodziny - jechać do Łopuszny, nieważne za jaką cenę, zobaczyć te ukochane strony, sprawdzić czy pielęgnowany przez całe lata pod powiekami obraz pokrywa się z rzeczywistością.
    Wynajętym samochodem dojechałam do Łopuszny. A więc jest - serce mi skacze jak oszalałe, gotowa jestem wysiadać i ściskać każdego, kto chodzi po tej świętej ziemi.
    Na moje pytanie o familię Łobas odpowiadają: tak, tu żyli, mieszkali, ale już ich nie ma. Wujek zmarł w roku 1964, a ciocia Marynka dwa tygodnie temu we Lwowie - tam mieszkali już od wielu lat. Pomyślałam ze zgrozą: znowu los ze mnie zadrwił i wystrychnął mnie na dudka. Czemu na mnie nie zaczekała? Bo dowiedziałam się, ze całe życie przepłakała w oczekiwaniu i nadziei, że może kiedyś nas jeszcze zobaczy. Czerwony Krzyż jej odpowiadał, nie wiadomo dlaczego, że nie można nas znaleźć - sugerował, że może nie żyjemy, może ktoś nas zaadoptował lub nie chcemy się już przyznać do ukraińskiej rodziny. Ciocia nosiła więc do cerkwi ruble na nabożeństwo nie tylko za moich rodziców, ale i za nas - dwoje dzieci.
    Jeszcze nie wszystko stracone: moje cioteczne rodzeństwo - Kasia i Tadzik żyją, mieszkają we Lwowie ze swoimi rodzinami i nie ma takiej siły, która by przeszkodziła w naszym spotkaniu; pozostały już tylko godziny.
    Mieszkańcy Łopuszny - sąsiedzi cioci, znający i doskonale pamiętający moich rodziców - jeszcze żyją i dobrze pamiętają tamte tragiczne dni. Kiedy dowiedzieli się, że jestem z Polski i szukam rodziny Łobas, wystarczył im jeden rzut oka, by stwierdzić: "To wy doczka Milki". I tu się polały łzy - te stare zniszczone Ukrainki płakały razem ze mną. Widziały mnie po raz ostatni, gdy miałam sześć lat, a mój brat dwa i pół, a dziś po latach bez przedstawiania się rozszyfrowały bezbłędnie, kim jestem. Jakie to sympatyczne, rozbrajające i niewiarygodne, że po tylu latach mogłam to usłyszeć. Tego pragnęłam całe życie, to pokrzepiło moje serce.
    Dowiedziałam się, że wszystkie domy, gdzie mieszkali Polacy - ta część nazywała się Kolonią - zostały spalone i dziś po tych zabudowaniach nie ma śladu. Mój dom stał najdłużej, bo w 1946 roku wróciła z Sybiru moja babka Tekla. Wyszła tu za mąż po raz drugi, bo dziadek zmarł na Sybirze na skręt kiszek. Babka zmarła w 1956 roku i dopiero wtedy spalono nasz dom - zapewne zwyczajowo.
    Sąsiadki opowiadały, że do dziś słyszą jeszcze nasz płacz i rozpacz matki, gdy się dowiedziała, że mój ojciec został zamordowany przez bandy ukraińskie w lesie, w miejscowości Tołszczów. Odradzano mu: Piotr, nie jedź, tam mordują! On jednak uparcie twierdził, że jest apolityczny, nic nikomu nie jest winien i nie mają za co go mordować. Jak zamierzał tak i pojechał - pożyczonym od brata wozem i koniem do młyna w Milatyczach, żeby część zboża sprzedać, a część wymienić na mąkę. Chleb był nam potrzebny, mieliśmy bowiem opuścić nasz dom i wyjechać na zachód jak wszyscy Polacy.
    Nie wrócił. Oszalałą moją matkę sąsiadki błagały, prosiły, ostrzegały: Mila, nie chodź tam! Piotra już nie ma! Są tacy, co widzieli jego śmierć! Masz dwoje drobnych dzieci! One zginą bez ciebie! Matka krzyczała opętańczo: Nie ma jego, niepotrzebne mi i dzieci! Nie chcę żyć, nie mam po co! Popędziła na oślep, na skróty, byle prędzej, usuwając z drogi ludzi, którzy chcieli ją powstrzymać przed niechybną śmiercią. Jej stan psychiczny, agresja skierowana przeciw bandytom, sprowadziła i na nią bandycki topór.
    Słucham pilnie z otwartymi ustami, jak za dziecinnych lat, wszystkiego, co opowiadają o tych tragicznych czasach. Sama pamiętam te wydarzenia doskonale, a teraz znajduję jakby potwierdzenie. Przekonuję się, że nie jest to tylko moja wybujała fantazja, która podsuwała mi te wyobrażenia wskutek braku miłości macierzyńskiej i sierocej doli - cieszę się z tego, że pamięć mnie nie zawiodła.
    Jest już popołudnie. Mogłabym słuchać tego w nieskończoność, ale muszę dotrzeć do Lwowa, odszukać Katarzynę i Tadeusza jeszcze dzisiaj, nie mogę niczego odkładać na jutro. Żegnam się z sąsiadami i spieszymy do Lwowa.
    Spadam na nich jak grom z jasnego nieba. Na oznajmienie kierowcy: "Przywiozłem wam gościa z Polski" - krótka konsternacja i rzucają mi się na szyję, wołając: "Jancia". W krótkim czasie mieszkanie było pełne siostrzeńców, bratanków i ich dzieci. Jeden szloch, chyba radości. Nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczali, że jednak ja i mój brat żyjemy, że jeszcze kiedyś się zobaczymy.
    Wokół mnie serca czułe, otwarte, ludzie zapatrzeni we mnie, wsłuchani w moje słowa. Opowiadaniom nie ma końca. Spędzone z nimi cztery dni uświadomiły mi, jak bardzo są mi bliscy - doznałam od nich w tym krótkim czasie więcej uczucia i miłości, niż od rodziny ze strony ojca, żyjącej obok nas przez prawie pięćdziesiąt lat. Przez ten czas telefonuje ktoś z Łopuszny, że koniecznie, ale to koniecznie mam przyjechać do nich - bo chcą wiedzieć o nas wszystko: jak żyliśmy, jak się ułożyły nasze losy.
    Drugiego dnia jedziemy samochodem jeszcze raz do Łopuszny - to było i tak w planie. Musiałam przecież dotrzeć do miejsca, gdzie stał mój dom, gdzie pozostali moi rodzice. Po wyboistych polnych drogach docieramy do miejsca, gdzie urodziłam się ja i mój brat. Nikt z rodziny nie sugerował mi, gdzie to jest - prosiłam, aby dali mi samej poznać. Trafiłam bezbłędnie. Koszącego trawę człowieka zapytałam wprost: czy tu kiedyś żyła familia Piotr i Emilia Stopyra, którzy zostali zamordowani w 1943 roku? Odpowiedział bez wahania: - Da, dokładnie tu, gdzie stoicie. Wskazał mi trzy stare drzewa, które pozostały z tamtych lat. Po naszym domu jest tylko puste miejsce, na którym klękam z płaczem. Tyle długich lat było to dla mnie miejsce upragnione, widziane w snach, kojarzące się z ciepłem, miłością i bezpieczeństwem - póki żyli rodzice. Jedyna radość to fakt, że moja ówczesna dziecięca pamięć pozostała, że trwa do dziś. Ten sam krajobraz, jak żywy, tylko las gęściejszy, wyższy, minęło bowiem pół wieku; i rzeczka jakby węższa, mniej wody. Ale jestem u siebie i to jest ważne.
    Oglądam się za siebie. Kiedyś tam, na wzniesieniach, stały domy moich chrzestnych - Skibów, dalej całej rodziny ze strony ojca - Stopyrów, Busztów; dziś pusty horyzont, zaorane pola, wycięte drzewa owocowe.
    Jedziemy dalej. Wiozą mnie do Tołszczowa, gdzie w bestialski sposób zostali zamordowani przez bandy ukraińskie moi rodzice. Rozmawiamy na ten temat, kto dokonywał tych ohydnych mordów. Zdania są podzielone. Młode pokolenie Ukraińców twierdzi, że to sowieckie NKWD przy pomocy ukraińskich nacjonalistów. To Niemcy i Sowieci podsycali antagonizmy polsko-ukraińskie, bo było im na rękę poróżnić maksymalnie te dwa narody. Jaka jest prawda? Myślę, że prędzej czy później historia oceni to właściwie.
    Wysiadamy z samochodu. Tuż przy szosie stały niegdyś budynki tej bandyckiej leśniczówki. Teraz jest puste miejsce, rośnie na nim wysoka do pasa trawa, w której bieli się mnóstwo margerytek. Pozostały jeszcze drzewa owocowe, okalające niegdyś budynki leśniczówki.
    Z prawej strony wisi w zaroślach piwniczny strop, osnuty pajęczynami. To tam w dole męczono, gwałcono, rżnięto na kawałki ludzi, a ich szczątki wrzucano do głębokiej studni, która jest dzisiaj zasypana. Ciarki chodzą mi po plecach, łzy płyną bez przerwy, oślepiając mnie zupełnie.
    Wchodzimy głębiej do gęstego liściastego lasu, ciemnego, wilgotnego mimo upału, przejmującego grozą. Idę na sztywnych nogach, z zaciśniętym gardłem, czuję, że ciało mi lodowacieje. Spotkana tu staruszka potwierdza: tak, to tu zginęli Piotr i Milka. Widzę oczyma wyobraźni mojego biednego Tatę, przywiązanego do drzewa, jak obcinają mu różne części ciała, wydłubują oczy, podczas gdy serce jeszcze bije - co myślał, kiedy tracił swoje młode życie? Odpowiedzialność za nas, pozostawionych w domu, musiała mu okropnie doskwierać, gorzej niż zadawany mu ból fizyczny. On nas przecież tak kochał.
    Nie byłam w stanie wydobyć z siebie słowa, coś wewnątrz we mnie wyło. Padłam na ziemię z modlitwą, wierząc, że ona im się przyda.
    Gdy wróciłam do Lwowa, było już ciemno. Po drodze jeszcze mąż siostrzenicy, prowadzący samochód, stanął w poprzek jezdni, puścił długie światła i pokazał mi ruiny młyna, do którego mój Tato nie dojechał.
    Byłam zmaltretowana fizycznie i psychicznie, nogi miałam jak z waty. Pod czaszką chaos. Sen nie chciał przyjść. Pod powiekami widziałam na przemian to miejsce, gdzie stał dom, to las, gdzie oni pozostali na wieki. Ogarnęła mnie obsesja - powiedzieć to całemu światu, wykrzyczeć choćby na kartkach papieru to, co boli, co tkwi we mnie jak cierń bolący dopóty, dopóki się go nie usunie.
    Tym czymś, co szuka upustu, jest wyrządzone mi zło, krzywda niepowetowana, która może w momencie, gdy przeleję ją na papier, pozwoli mi powiedzieć sobie: "kamień z serca". Ale wiem, że to utopia i że poczucie krzywdy towarzyszy człowiekowi do ostatnich chwil życia. No cóż - "życie to brzmi dumnie", ale w moim przypadku zostało ono brutalnie stratowane już u jego zarania. Nic nie pomogły płacz, ból, gorycz, odgrażanie się całemu światu - trzeba było stawić czoła dorosłemu życiu i dźwigać je na swoich dziecięcych barkach.
    Gdy analizuję moje życie od tych tragicznych zajść w 1943 roku, jestem przekonana o jałowości swej egzystencji, o zubożeniu psychicznym wskutek niezaspokojonej potrzeby miłości rodzicielskiej i braku poczucia bezpieczeństwa. Czyż można być szczęśliwym, jeżeli nie czuło się na swojej dziecięcej głowie matczynej ręki, opieki i troski ojca czy dziadków? Jeżeli zostało się rzuconym na pastwę losu?
    A los ten sprawił, że dziś, po wielu latach zmagania się z nim, czuję niedosyt we wszystkim, czego dokonałam, żal, że coś mnie ominęło, że zostałam odarta z czegoś najcenniejszego - miłości, która jest ponoć darem Bożym. Jeśli tak jest, to czemu Bóg tak niesprawiedliwie tę miłość dzieli? Dlaczego nie każdemu jest dane cieszyć się miłością rodzicielska, być pieszczonym i zapewnianym o uczuciu, którego się łaknie jak powietrza i słońca?
    To są straty, których przez całe życie nie można zrekompensować. Ten ciężar tkwi w piersiach i uporczywie nęka, nie można się tego wyzbyć, zawsze powraca i sprawia, że każda radość jest połowiczna.
    Ten brak dzieciństwa sprawił, że tkwią we mnie ogromne pokłady opowieści ze zwykłego, szarego i utrudzonego życia. Myślę że jeżeli odnotuję, co przeżyłam, co czułam, czego doświadczyłam dorastając z trudem w głodzie i chłodzie, będę choć częściowo usatysfakcjonowana. Moje życie było niezwykle barwne w znaczeniu pejoratywnym - nie skąpiło mi rozczarowań i niepowodzeń. Chciałabym, żeby się o tym dowiedzieli choćby członkowie mojej rodziny, wychowani niemalże w cieplarnianych warunkach.
    Nim podejmę trud spisania moich wspomnień, niemalże rok po roku, aż do pełnoletności, nie bez racji będzie, jeśli wyznam, ze zamiar pisania tkwił we mnie od lat. Na to jedno życie złożył się skomplikowany splot wydarzeń, wartych zapisania i nie można tego zaprzepaścić. Przyczyniło się do tego zapewne i moje Koło Towarzystwa Miłośników Lwowa w Łodzi, do którego należę od paru lat. To oni zarazili mnie tym swoim Lwowem, wozili na wycieczki do niego, sprawili, że i mnie stał się on bliski i uznałam go za swoje miasto. W nim odnalazłam nową rodzinę. Do niego wzdychał mój biedny Tato. Z niego jest wreszcie tak blisko do mojej Łopuszny.
    Dom rodzinny
    Wiosna roku 1943, jak wszystkie tamte wiosny, była wczesna. Pamiętam, że w uroczyste święta Wielkanocne bywało ciepło, a nawet bardzo ciepło, tak jak teraz w czerwcu. W domu zawsze było generalne szorowanie wszystkiego co pod ręką, łącznie z nami. Zaczynały się tradycyjne obrządki i przygotowania. Mama wciąż coś pitrasiła, ciągle mieszała w garnkach i próbowała, czasem i nam dała oblizać łyżkę; wypiekała różne ciasta i ciasteczka. My z Tatą zajmowaliśmy się pisankami - musiało być ich bardzo dużo, bo na nasze święta przychodziła ciocia Marynka z Kasią, Tadzikiem i wujkiem. Dla wszystkich musiało wystarczyć.
    Najweselej bywało w lany poniedziałek - oblewanie się wodą, taplanie na bosaka w wodzie i błocie, to był raj niezapomniany. Gorzej, gdy z samego rana wpadały do domu hordy wyrostków z rózgami i zaczynali biczować - trzeba było się kryć głęboko pod pierzynami, żeby nie oberwać.
    Miałam prawie sześć lat, więc siłą rzeczy moja pamięć zarejestrowała wydarzenia albo bardzo radosne, albo tragiczne. Zwykła normalność dnia codziennego uleciała.
    Zanim zacznę o tragicznych wydarzeniach, które miały miejsce tego roku, chcę przedstawić moje drzewo genealogiczne, oczywiście bez graficznych wykresów i nie sięgając daleko wstecz, gdyż po pierwsze nie znam dokładnie przeszłości, a po drugie nie ma to w istocie specjalnego znaczenia.
    Moja babcia ze strony Mamy była Polką i miała na imię Katarzyna. Wyszła za Ukraińca Josifa Denderysa. Mieli dwie córki - Emilię i Marię, które zatem były pół Ukrainkami. Babcia zmarła na tyfus mając dwadzieścia pięć lat, zostawiając sześcioletnią Marię i czteroletnią Emilię - wychowywała je jakaś babcia Julia, o której nic bliższego nie wiem. Dziadek wkrótce ożenił się z Ukrainką Teklą. Ich oboje już pamiętam, bo z nami mieszkali.
    Emilia to moja Mama - urodziwa, czarnowłosa, z dużymi. niebieskimi oczami i pięknymi zębami, wysoka, smukła, zgrabna. Nic dziwnego, że mój Tatuś przystojny brunet, stracił dla niej głowę. Tato miał na imię Piotr, był Polakiem, wywodził się z dość licznej rodziny. Miał brata Józefa, siostrę Julię oraz drugą Anielę, mieszkającą na stałe we Lwowie. Rodzice Taty, a moi dziadkowie, mieli na imię Maria i Wawrzyniec.
    Nasza wieś podzielona była na Łopusznę właściwą, gdzie mieszkały wyłącznie rodziny ukraińskie, i Łopusznę zwaną Kolonią, w której osiedliły się rodziny polskie. Dzieliły ich najczęściej drewniane płoty lub polne miedze, a łączyły często bliskie stosunki sąsiedzkie, kończące się często - zwłaszcza w przypadku ludzi młodych - małżeństwem, wbrew rodzinnym tradycjom i zasadom.
    Taki związek stworzyli moi piękni rodzice, którzy ślub brali w polskim kościele w Chlebowicach. Było to podobno fascynujące widowisko, jak relacjonują jeszcze do dziś żyjące Ukrainki. Mówią krótko: "Mieliście pięknych rodziców. Bardzo się kochali".
    W pięć miesięcy później, a był to rok 1937, byłam już na świecie. Widać już wtedy był to sposób na sfinalizowanie ślubnej umowy. Trzy lata później urodził się mój brat, już prawowicie poczęty. Z opowiadań bliższej i dalszej rodziny wynika, że Janeczka, czyli ja, byłam ukochaną córeczką Tatusia, a mój brat Adaś zapewne pupilkiem Mamusi. Wnioskuję, że tak było, bo gdy zdarzało się, że go nie dopilnowałam, dostawałam tęgie lanie od mamy.
    Myślę, że takie dzielenie dzieci - jedno mamy, jedno taty - to częste inwentaryzacje emocjonalno-uczuciowe w wielu rodzinach, ale nie krzywdzi to w rezultacie nikogo.
    Opowiadała mi w późniejszych latach ciocia Aniela ze Lwowa, jak przyjechała kiedyś do nas w odwiedziny. Wchodzi, wita się i rozgląda wkoło. W końcu pyta moją pochlipującą Mamę: Gdzie jest Jania? - Mama zanosi się płaczem. Ruchem głowy wskazuje jej drugie drzwi: - Ona tam umiera. - Ciotka w krzyk: - Jak to umiera? - Wpada jak burza do lodowatej izby, w której się nawet nie paliło - nie było opału. Dopada do kołyski, w której ja ledwo zipałam.
    Narobiła piekielnego krzyku i wzięła moje dwuletnie ciało w obroty. Postawiła mi bańki, wysmarowała spirytusem, dała jakieś lekarstwa; sama wszystkiego dopilnowała, nie dowierzała mojej Mamie. Pilnowała mnie nawet podczas snu; kryzys powoli mijał, miało mi się na życie. Ponoć było to zapalenie płuc, które jak wiadomo wymaga szczególnej troski. Zgromiła moja Mamę niemiłosiernie: - Czemu nie ratowałaś dziecka, tylko wyniosłaś do zimnicy? - Odpowiedziała, że była bezradna, nie widziała już dla mnie ratunku, więc postanowiła mnie wynieść, bym spokojnie wyzionęła ducha i powiększyła grono aniołków. Tatuś w tym czasie był w niewoli. On by pewnie pobiegł do lekarza do samego Lwowa. Była bardzo młoda, niedoświadczona, kompletnie zagubiona bez opiekuńczego ramienia Taty. Takim sposobem ciotka Aniela uratowała mi życie.
    * * *
    Nasz dom był bielony, kryty strzecha, dwu - albo trzy izbowy. Pamiętam szczególnie tę jedną izbę, w której się żyło, gdzie koncentrowały się wszystkie czynności - gotowanie, pranie, spożywanie posiłków i zwyczajne siedzenie. Przy domu był ogród warzywno-owocowy, naprzeciwko obora, a przy niej psia buda z ukochanym kundelkowatym Burkiem. Za oborą parę metrów łąki i zaraz płynąca leniwie rzeczka. Wzdłuż rzeczki ciągnęła się droga, na której po każdym przejeżdżającym wzbijał się tuman kurzu. Za drogą rozciągały się wzgórza porośnięte krzewami, drzewami i bujną trawą.
    Mieliśmy też kotkę, która sprawiała prócz radości wiele kłopotów. Co jakiś czas przynosiła kocięta, z którymi nie wiadomo było co robić. Każdy w sąsiedztwie miał swoich pod dostatkiem. Zwyczajowo wszyscy okoliczni mieszkańcy topili je w pobliskiej rzeczce.
    Pamiętam, kiedy i ja miałam to zrobić, bo uznali, że jestem już duża. Mama przyniosła z obory cztery ślepe kocięta, związała je w węzełek z jakiejś starej chustki. - Pójdziesz Janciu do rzeczki, wrzucisz je razem z chustką, to się utopią, bo co z nimi zrobić - tłumaczyła. Stałam ze spuszczoną głową, bez ruchu. Szturchnęła mnie lekko w ramię i ponagliła: - Idź, idź, nie ma rady.
    Wzięłam ten węzełek i poszłam jak na ścięcie. Piski dochodzące z tobołka rozkleiły mnie zupełnie. Szłam i płakałam. Medytowałam, co by tu zrobić, żeby kociaki uratować. Nic mi do głowy nie przychodziło.
    Chodzę nad rzeką tam i z powrotem, łzy mnie oślepiają, nijak nie mogę się zdecydować na wrzucenie węzełka w nurt wody. Nagle wyrasta jak spod ziemi chłopak sąsiada Ukraińca, starszy ode mnie, wyższy o całą głowę. Pyta mnie, czemu ryczę. Mówię, że Mama kazała mi utopić kocięta, a mnie ich żal. Krzyknął: - Dawaj to! - i wyrwał mi węzełek z ręki. Zamachnął się i rzucił. Śmiał się do rozpuku ze mnie, zalanej łzami. Biegałam wzdłuż brzegu śledząc miauczące zawiniątko, które zaczepiało to tu, to tam o różne wodorosty, aż zniknęło mi z oczu. Jak na moje małe ówczesne "ja" było to zbyt duże przeżycie. Zostawiło trwały ślad i do dziś wspominam je z ciężkim sercem.
    Z opowiadań rodziny wiem, że mieliśmy jakiś niewielki inwentarz. Byliśmy jednak rodziną biedną, bo nie mieliśmy konia, który w tych czasach i na tych terenach był jakimś miernikiem zamożności. Posiadaliśmy także ziemię uprawną. Pamiętam, jak moi rodzice ciągle chodzili do sąsiadów i rodziny na tzw. odrobki przy zbiorach czy młóceniu zboża po to, by w zamian za pracę dostać od nich konia do obrobienia naszego kawałka ziemi oraz ich pomoc w rewanżu.
    Mój Tatuś pracował w pocie czoła, razem z Mamą zbierali każdy kłosek. Nieraz wracał z pola czarny od pyłu jak Murzyn, tylko płynęły mu po twarzy jaśniejsze strugi od potu. Jednak nie opuszczał go dobry humor i optymizm. Kiedy biegliśmy do niego uradowani, że nareszcie przyszedł, kucał i brał nas na barana albo klęknąwszy udawał konia, my gramoliliśmy się na niego i tak woził nas po podwórku. Mama stała wtedy na progu i pukała się w czoło, dając Tacie do zrozumienia, że niechybnie zbzikował. A Tata był niezmordowany. Często się odgrażał, że gdy tylko zmienią się czasy, to on już nie będzie harował jak głupi. Liczył na to, że trwająca wojna coś zmieni. Był już po wojsku, przeszedł sowiecką niewolę. Marzyło mu się życie miejskie. Bywał często we Lwowie u siostry - mieszkała na ulicy Janowskiej, a więc w samym centrum pięknego miasta. Ukochany Lwów miał być jego przystanią, gdzie będzie mieszkał, pracował, gdzie będą się kształcić jego dzieci.
    Tatuś w ogóle był typem szalenie optymistycznym, sympatycznym, muzykalnym i roztańczonym. Taka trochę artystyczna dusza. Chłop do tańca i różańca, jak mawiała cała rodzina, ale i ja to dobrze pamiętam. Niedoścignionym jego marzeniem było, aby jego ukochana córeczka Janeczka studiowała na Uniwersytecie Lwowskim i wyglądała jak dziewczyny-manekiny na lwowskich wystawach, prezentujące mundurki szkolne i studenckie białe czapki z daszkiem. Ten strój - symbol lwowskiego studenta prześladował go w snach. Twierdził z chłopskim uporem, że jego dzieci muszą osiągnąć w życiu więcej niż on sam.
    Jego ambicja bardzo cierpiała z powodu biedy i braku perspektyw na przyszłość. Nie wiedział, jak będzie po wojnie - lepiej czy gorzej. Ale nadzieja dodawała mu skrzydeł i sprawiała, że zawsze był wesoły i pogodny. Udzielało się to wszystkim domownikom. Choć było biednie, były to moje najszczęśliwsze lata - z Tatą i z Mamą było dobrze i bezpiecznie.
    * * *
    Tymczasem wojna co jakiś czas wdzierała się w nasze życie z całym okrucieństwem i brutalnością. Jednym z niezwykle bolesnych przeżyć było wywiezienie babci i dziadka Denderysów na Sybir. Pamiętam to wydarzenie bardzo mgliście; tylko kiedy zamknę oczy i mocno się skoncentruję, przesuwają się pod moimi powiekami obrazki jak z zaświatów.
    Był rok 1940. Pamiętam w domu rozpacz i łzy, nerwowe pakowanie tobołków na drogę, z której przeważnie się nie wraca. Pamiętam, że dziadek był siwy i brodaty. Często go za tę brodę szarpałam, mówiąc do niego:
    - Mój ty diedu! A on cieszył się, ściskał mnie i łaskotał tą brodą.
    Wtedy siedział na skrzyni, w której trzymaliśmy porąbane drzewo, opatulony, w wielkiej czapie, i czekał już tylko na babcię. Pociągał nosem, oczy miał wilgotne. Babcia wygląda jak kopka siana, tyle miała na sobie spódnic i kaftanów, a na to wszystko narzuciła ogromną chustę, skrzyżowaną na piersiach, przełożoną pod pachami i z tyłu zawiązaną w węzeł. Ich twarzy nie pamiętam, pozostały anonimowe.
    Żegnaliśmy się po kilka razy, przykazując i prosząc, by czym prędzej wracali. Trudno było pogodzić się z tym, ze tak bez powodu można człowieka skazać na poniewierkę i wygnanie; jedynym powodem było to, że ich córka Emilia wyszła za Polaka, a oni sami z Polakami współżyli. Sowieci wyczekali tylko odpowiedniego momentu, kiedy Ukraińscy szowiniści ruszyli na bezbronnych Polaków. Wtedy Ukraińców, którzy żyli z Polakami w zażyłych stosunkach, surowo karano, wysyłając ich na zsyłkę, czyli głód, mróz i gehennę. Dziś tyle czytamy o tragicznych przeżyciach zesłańców, o ich martyrologii, że człowiekowi dech zapiera z przerażenia.
    Wróćmy do moich ukochanych dziadków. Nie popadając w filozoficzne rozważania, kto bardziej kocha, czy rodzice dzieci, czy dziadkowie wnuków - wychodzi na to, że miłość dziadków jest jakby bardziej bezinteresowna. I moi dziadkowie kochali zapewne swą małą wnuczkę i nie mogli się z nią rozstać. Przedłużali pożegnanie do granic wytrzymałości, aż wreszcie z bólem opuścili dom.
    W tym samym czasie została zesłana na Syberię moja chrzestna matka Franciszka Skiba i jej mąż. Rodzina ta wróciła z zesłania w roku 1946 w stanie całkowitego wyczerpania i zamieszkała na Pomorzu.
    * * *
    Do przyjemniejszych wspomnień należą Święta Bożego Narodzenia. Były obchodzone skromnie, ale nie brakowało niczego, co tradycyjne. Dziś z rozrzewnieniem i nostalgią wspominam, jak to było. A było i uroczyście i radośnie.
    Tuż przed wigilią jechaliśmy sankami z Tatą do lasu po drzewko. Opatuleni, zaopatrzeni w toporek siedzieliśmy z bratem na sankach, a Tato ciągnął. Jazda sankami z Tatą to była zawsze nasza największa uciecha. Kiedy zjeżdżaliśmy z górki, Tato siadał pierwszy, Adaś w środku, bo malutki, a ja na końcu. Robił niesamowite wiraże, więc często lądowaliśmy w zaspach z piskiem, śmiechem.
    Wracając z lasu siedzieliśmy na sankach trzymając drzewko okręcone sznurkiem. Tato ciągnął nas podskakując i pogwizdując, aby prędzej do domu. Drzewko ubieraliśmy kolorowo - papierowe łańcuchy, jabłka, orzechy, trochę cukierków i ciastek. Następnie Tato wieszał je u sufitu na haczyku, tak że nawet wspinając się na palce nie mogliśmy go dosięgnąć. Widocznie tak miało być bezpieczniej i dawało to szansę na przetrwanie drzewka aż do lutego, do święta Matki Boskiej Gromnicznej, kiedy to należało je rozbierać. Najczęściej nie było już z czego. Wszystkie jadalne cacka jakimś sposobem znikały pod nieobecność rodziców, wystarczyło spuścić nas z oka.
    Na podłodze leżała słoma - frajda nad frajdami. Jeżeli przychodziła ciocia Marynka z Kasią i Tadzikiem, którzy byli w naszym wieku, to szaleństwom nie było końca. Na stole leżał obrus, a pod nim siano. Na obrusie też mała garstka siana, a w nim miniaturowa kołyska z małym Jezuskiem, opłatek i płonące świece. I to jedzenie niecodzienne, nie byle jakie, na które czekało się długie miesiące! A już moment wyczekiwania na pierwszą gwiazdkę, by wreszcie zacząć pałaszować, był nie do wytrzymania. Bez przerwy to jedno, to drugie marudziło: - Mamo, kiedy będziemy jeść? - podczas gdy Mama ciągle coś tam mieszała, smakowała, soliła i znów próbowała, i tak bez końca. Nasze burczące brzuchy domagały się jedzenia, bo co ukrywać - dzień codzienny, zwykły, opędzaliśmy byle czym; po prostu była bieda.
    A kiedy nareszcie wszystko było na stole i wydawało się, że nic już nie stoi na przeszkodzie, zaczynały się modlitwy, dzielenie się opłatkiem, życzenia, ściskanie, całowanie; nie bardzo rozumiałam, po co. Pamiętam też płacz nieutulony w te święta bez dziadka i babci, którzy gdzieś tam, na dalekiej Syberii, zapewne marzli i głodowali. Wciąż nie było wiadomo, gdzie są i czy w ogóle żyją.
    Widząc płacz, płakaliśmy i my. I tak się zaczynały nasze święta - miało być wesoło, było smutno. Ale, jak to zwykle bywa, po smutku nadeszła radość i zaczęło się wielkie jedzenie. Pierogi z serem, ruskie z ziemniakami i serem, gołąbki z kaszy zapiekane, kutia z pszenicy z miodem i mlekiem - pyszności, żurek, barszcz czerwony i kompot z suszonych owoców. Nic dodać, nic ująć, wszystkiego po uszy. Medytowaliśmy, czy nie lepiej będzie stać przy stole, żeby więcej się zmieściło, bo będzie opadać aż do nóg, a później coraz wyżej aż do gardła. Były to nasze dziecięce kombinacje, z których wynikało, że ciągle bywaliśmy niedojedzeni.
    Po kolacji były słodkości: placki, makowniki i zaczynały się kolędy. Co i raz pukali do okna kolędnicy; trzymali na kiju umocowaną szopkę z małym Jezuskiem w żłóbku i kolędowali. My z nosami przy szybie zazdrośnie i bacznie ich obserwowaliśmy. Nareszcie Tatuś otwierał drzwi i zapraszał ich do środka, a Mama częstowała tym co było na stole. Odchodzili z podziękowaniem. Nie mogłam się doczekać, kiedy będę na tyle dorosła, żeby i mnie rodzice puścili po kolędzie.
    Mimo zawieruchy wojennej, mając ten parasol ochronny, czyli rodziców, jakoś żyliśmy w miarę szczęśliwie. Tatuś często jeździł do Lwowa, żeby nacieszyć nim oczy, odwiedzić siostrę i coś niecoś przywieźć dla nas. Były to najczęściej jakieś słodycze lub drobiazgi pewnie nic nie znaczące dla dzieci miejskich, ale dla nas były to zawsze cuda nie z tego świata. Nie pamiętam, czy był choć jeden sklep w tej naszej Kolonii. Żyło się wyłącznie z tego, co się miało w domu i w zagrodzie. Najmilszym prezentem dla mnie były sukienki. Zapamiętałam tylko jedną, którą Tatuś przywiózł ze Lwowa. Podejrzewałam, że inne sukienki szyła mi wyłącznie Mama. Dlatego ta jedyna zapadła mi głęboko w pamięć. Była biała w pomarańczowo-różowe kwiatuszki, na karczku rzędem przyszyte miała guziczki, które wyglądały jak landrynki. Oboje z Adasiem próbowaliśmy je polizać, ale słodkie nie były. Byliśmy bardzo rozczarowani, ale Tato wyszukiwał w kieszeniach dla nas prawdziwe cukierki.
    Często przywiezione łakocie chował za siebie i pytał ze śmiechem: - No, z której ręki chcesz? - My skakaliśmy niecierpliwie, wskazując to jedną rękę, to drugą. Tato sprytnie manewrował za plecami i zawsze wyciągał pustą rękę. Nie było rady, trzeba było Tatusia powalić na łóżko, co przychodziło nam z dziwną łatwością. Odbieraliśmy mu siłą to, co się nam należało. Później już była uczta aż do zjedzenia ostatniego karmelka. Tato lamentował: - Co to za dzieci, muszą zeżreć wszystko na raz.
    Próba ucieczki
    Tatuś oprócz prezentów z każdej wyprawy do Lwowa przywoził złe, hiobowe wieści. "Ukraińcy mordują" - mówił. Bywał wtedy zasępiony, pełen poczucia bezsilności, z którym nie umiał sobie poradzić. Na razie mordowali gdzieś daleko, wokół nas było jeszcze wciąż bezpiecznie. Mama zwykle reagowała jednoznacznie - płaczem. Zawsze była katastrofistką, nie umiała mu w niczym pomóc, ani nic rozsądnego doradzić. Zresztą żaden rozsądek by tu nie pomógł. Z Syberii żadnych wieści o dziadku i babci, choć już mijały trzy lata, jak ich wywieziono.
    Tymczasem nam groziło każdego dnia wyrżnięcie w pień przez ukraińskich nacjonalistów. Było o tym głośno, coraz głośniej. Tu kogoś zarżnęli, tam zamordowali całą rodzinę i podpalili dom. Złe wieści niosły się lotem błyskawicy. Po lasach, po drogach grasowały bandy złoczyńców, uzbrojone w siekiery, widły, kosy i noże. Tatuś przestał jeździć do Lwowa, bo za każdym powrotem był coraz bardziej ponury, niepodobny do siebie, sparaliżowany strachem. Cokolwiek w nocy stuknęło - spadające jabłko czy gałązka, stawiało Tatę na równe nogi. Nasłuchiwał, nie spał, chodził, czekał rana, by się upewnić, że nikt obcy nie robił zbójeckich podchodów.
    Naszym najbliższym sąsiadem był Ukrainiec, nazywał się Trusz. Był dobrym człowiekiem, z jego strony nie groziło nam niebezpieczeństwo.
    Nasz dom kończył zabudowania polskie we wsi, od niego zaczynały sie gospodarstwa ukraińskie. Wiedzieliśmy, że jesteśmy pierwsi z brzegu, jeżeli zacznie się rzeź w Łopusznie. Wiedzieliśmy także, że musimy się stąd wynosić, jak wszyscy Polacy w Łopusznie. Obyśmy zdążyli. A nie było to takie proste. Z dnia na dzień zlikwidować całe swoje gospodarstwo, przychówek i ot tak odejść - dokąd i jak? Czas naglił, gorączka narastała. Strach niweczył zdrowy rozsądek. Cała nasza bliższa i dalsza rodzina ze strony Ojca naradzała się dniami i nocami. Co robić? Dokąd uciekać? Jak zostawić swoją ojcowiznę? Gdzie szukać nowego dachu nad głową? Jak uniknąć tego piekła, jeżeli już nas dopadnie?
    Przede wszystkim musieliśmy się dostać do Lwowa. Tam na Janowskiej mieszkała ciotka Aniela, która wynajmowała mieszkanie. Wiadomo było, że całej rodzinie nie udzieli pomocy i schronienia, bo była zbyt liczna. Ale był to jakiś punkt zaczepienia. Zaczęły się więc przygotowania. Było już jasne jak słońce, że opuszczenie Łopuszny miało stać się faktem bezspornym i nieodwracalnym. Pozostały godziny. Sowieci napierali, Ukraińcy mordowali, choć jeszcze nie tu i teraz. Należało pakować manatki i uciekać. Czuło się w powietrzu, że i z tych terenów i z ukochanego Lwowa zostaniemy wypędzeni - oczywiście ci, którzy z Łaski Bożej przeżyją.
    Po rodzinnych debatach uznano, że na naszych terenach jest jeszcze stosunkowo spokojnie. Tu w Łopusznie jeszcze się na nic nie zanosiło. Bracia, siostry, szwagrowie wymyślili, że pożyczą mojemu Tatusiowi konia i furmankę, żeby pojechał do Milatycz, do młyna ze zbożem - trochę sprzedać, resztę zamienić na mąkę - wszystkim był potrzebny chleb na drogę. Czekała nas poniewierka, każdy miał dzieci, trzeba było im zapewnić choć to minimum. Tatuś był jedynym, który się odważył. Uwierzył całej rodzinie, że się z każdym dogada - po ukraińsku mówił bardzo dobrze, był w okolicy lubiany. Do młyna było nie tak daleko, spokojnie można było wrócić tego samego dnia. Na ostrzeżenia zaprzyjaźnionych Ukraińców odpowiadał z humorem: - Ja prosty człowiek, do polityki się nie mieszam, co mi mogą zrobić? Za co mieliby mordować? - z tą wiarą i optymizmem pojechał.
    Dziś wiem, dokąd dojechał. Kres podróży był w miejscowości Tołszczów. Tu dosięgnęła go ręka barbarzyńców. Biedak nie dojechał do owego młyna.
    Pytam ludzi tu żyjących, jak to się działo - przecież te morderstwa odbywały się tuż, przy szosie, niemal na oczach przejeżdżających. Budynki leśniczówki stały dosłownie pięć metrów od drogi. Czy rozpaczliwe krzyki mordowanych ludzi nikogo nie obchodziły! Odpowiadają: - Nawet jeżeli ktoś coś słyszał, to uciekał gdzie pieprz rośnie. Poza tym na czas tych śmiertelnych tortur włączali podobno jakieś piły tartaczne, niesamowicie wyjące, które skutecznie zagłuszały krzyki i jęki torturowanych.



    Zapadlina - zasypana studnia, w której leżą szczątki pomordowanych.
    Także rodzice autorki. Autorka z rodziną lwowską - Tołszczów 1993 r.
    Tu się skończyły marzenia Ojca o Lwowie, o studiujących dzieciach. Umarły razem z nim, zostały zduszone, poćwiartowane, obrócone w niwecz.

    Janina Stopyra-Gawrońska, fragment książki "Bez dzieciństwa", Warszawa, 1997

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz