wtorek, 16 kwietnia 2019

Zbrodnia UPA w Łanowcach

Potworne zbrodnie. Był rok 1944 – styczeń przed Świętami Bożego Narodzenia w kościele greckokatolickim. Przyszedł do mnie chłopak sąsiadów z prośbą o pożyczenie łańcucha na choinkę. Wyjąłem pudło ze strojami. W normalnym czasie stroje te byłyby jeszcze na choince (w naszym domu choinka zawsze była do drugiego lutego). Kiedy wyciągałem łańcuch, Jurko zażądał abym mu oddał wszystkie stroje. Całe pudło. Zapytałem, dlaczego mam mu je dać? A ten niespeszony odrzekł:
-Tobie już nie będą potrzebne, bo ciebie już nie będzie. 

Tej rozmowie przysłuchiwała się moja mama i zapytała: – Jurko o czym ty mówisz? Co to znaczy, że jemu już nie będą potrzebne i jego już nie będzie?
– Bo tak się u nas mówi, odpowiedział chłopiec. Was już nie będzie. Was już nie będzie, powtórzył kilka razy i pobiegł z łańcuchem do domu. Powszechnie było wiado­me, że mordują Polaków na Wo­łyniu. Słyszeliśmy o potworno­ściach tych mordów. Słyszeliśmy również o mordowaniu rodzin pol­skich na Podolu, lecz to wszystko działo się gdzieś dalej i było poza naszą wioską. Przed świętami Bo­żego Narodzenia słyszeliśmy o zamordowaniu znanego nam czło­wieka na drodze do Bilcza Złote­go, któremu jak opowiadali świad­kowie rozpruto brzuch i włożono chorągiew biało czerwoną oraz kartkę z napisem zawiniłem, bom Polak albo podobnie. Nazwiska tego człowieka dokładnie nie pa­miętam, myślę, że nazywał się Dąbrowski lub podobnie i był urzędnikiem urzędu skarbowego oraz akwizytorem plantacji tyto­niu. Ten człowiek czasem bywał u nas. Tata plantował tytoń nawet w okresie wojny. Ukraińcy coraz głośniej mówili, że Lachów trze­ba przepędzić. Słyszeliśmy od naszych sąsiadów, jakie mieli do nas Polaków pretensje. Jak, myśmy ich gnębili! To znaczy, jak gnębiła ich Polszcza. Oni w tej Polszczy byli tylko chamami i podludźmi, ale nadszedł czas rozrachunku – krzyczeli nam w twarz. Jako sześciolatek (w 1938 roku) widziałem maszerujących Siczowców z ukra­ińską flagą i tryzubem. Prowadził ich siczowy – dowódca ubrany w strój zielony (?). Miał pas i pasek przez ramię -koalicyjkę i czapkę okrągłą z tryzubem na przedzie. Podnosili ręce jak Niemcy, co widziałem w gazetach i krzycze­li: sława Ukraini. Zapytałem tatę, kto pozwala na to żeby w Polsce byli tacy jak oni? Tata odpowia­dał, że na tym polega wolność, lub coś w tym stylu. Byłem oburzony, chociaż nie rozumiałem powagi sprawy.
-Ten rozrachunek z wami będzie krwawy – mówiły nawet dzieci ukraińskie, w czasie zabawy z dziećmi polskimi. Wy Polacy musicie opuścić naszą ziemię rodzicielkę. Coraz częściej słyszeliśmy: sława Szuchewyczu, naszemu prowidnykowi, który to­porom i ogniem was wypali z tej ziemi. Z naszej ziemi. Wybierze was, jak kąkol z pszenicy! Po­wtarzali to hasło, które głosił w cerkwi pop Huniowśkij. Byłem z kolegą, Staszkiem Ziółkowskim, na wpół Ukraińcem, bliskim sąsia­dem wtedy w cerkwi i słyszałem na własne uszy to wołanie popa do wiernych. Powiedziałem rodzi­com co słyszałem. Byli przeraże­ni. Ukraińska policja nie dawała nam spokoju. Stale czegoś szukali lub namawiali na zmianę obywa­telstwa. Grozili rodzicom, że kiedyś mogę nie wrócić ze szkoły.
Zaczęto coraz częściej mówić o podstępnym mordowaniu Polaków na Podolu. Mordów dopuszczali się wyznawcy Bandery, czyli banderowcy. Nie wszyscy Ukraińcy byli zwolennikami takiej zbrodni. Byli też i tacy, którzy ostrzegali Pola­ków. Byli również i tacy, którzy Polaków przechowywali i bronili przed swoimi. Ten chłopak, który nam powiedział, że nas już nie będzie był z pewnością mimowolnym świadkiem planowanej akcji ukraińskiej UPA na rzeź Polaków w naszej wsi. W naszym domu panowała zasada, że przed napadem banderowców będziemy się bronić. Na noc na wszystkie dolne okna i drzwi wejściowe zakładaliśmy grube okiennice z metalowymi sztaba­mi. Do domu zabieraliśmy broń obronną. Były to także siekiery, młotki, a nawet widły. W naszym domu z pewnością była broń biała i palna. O tym napastnicy z pewnością wiedzieli. Pamiętam, że w sobotę 12 lutego 1944 roku, była zima, wieczór był bardzo mroźny. Pomagałem tacie wnosić do domu deski zabezpie­czające wejście główne. Po zało­żeniu desek i grubej sztaby, (okna były już zabezpieczone) czułem, że jesteśmy w warownym zamku. Ponieważ przed sobą mieliśmy niedzielę, a mały braciszek smacznie spał, mogłem swobodnie kleić kolejną makietę kościoła, oklejając ją powycinanym błyszczącym kolorowym papierem. Kładąc się spać nikt z nas nie przypuszczał, że w tę noc z 12 na 13 lutego 1944 roku wielu naszych polskich sąsiadów (ze Szlachty) zginie z rąk ukraińskich sąsiadów. Z relacji mojej cioci Franciszki (mieszkała z rodziną od strony ulicy Szulhanówki) wiem, że przed świ­tem zbudziły ją głośne rozmowy dochodzące z ulicy. Weszła na strych i przez okno szczytowe zobaczyła mgłę, nie podejrzewając, że jest to dym. Po ulicy chodziły jakieś postacie i żywo rozprawia­ły. Obudziła domowników. Tata i wujek zdjęli osłonę drzwi i wyszli na podwórko i podeszli do bramy. Zapytali przechodzących Ukraiń­ców, co się dzieje, że o tej porze panuje taki ruch na ulicy? Któryś z Ukraińców powiedział
– Szlach­ta horyt’ (Szlachta pali się).
Od strony Szlachty nadbiegła głośno płacząca kobieta (Skórska), a zobaczywszy tatę i wujka, krzyknęła – O Boże, jak to dobrze, że wy jeszcze żyjecie! Moje dzieci zostały zamordowane! Nawet ję­zyki im obcięli! Oczy im wydłu­bali! Boże mój, Boże, za co pokarałeś takie małe istoty?! Rzewnie płacząc pobiegła do Ziół­kowskich, naszych sąsiadów. Pa­lącej się Szlachty z naszego domu nie było widać. Zasłaniały ją za­budowania i wysokie wzgórza. Było rano, panowała jeszcze sza­rówka. Ciocia postanowiła pójść do krzyża, który stał na rozdrożu Szulhanówki i dróg: na Pomiarki, Szlachtę i Podzamcze. Z tego miejsca doskonale widać było Szlachtę. Zacząłem prosić, naj­pierw rodziców, a później ciocię, aby mnie zabrała ze sobą. Bardzo się martwiłem o mojego kolegę Józka Adamowskiego, z którym służyłem do mszy i chodziłem do jednej klasy. Mama nie zgadzała się. Mężczyźni uznali, że kobieta z dzieckiem będzie bezpieczniejsza (?!). W drodze do krzyża nic złego nie może się wydarzyć – prze­konywali mamę. Jest już widno, a do krzyża nie jest daleko – zapew­niali mamę. Sami gdzieś wyszli z domu na podwórko. My do krzyża nie szliśmy, myśmy biegli. Przy krzyżu stało wielu młodych Ukra­ińców, żywo prowadzących roz­mowę. Coś pokazywali rękami. Zobaczywszy nas nagle zamilkli. Wielu z nich znaliśmy osobiście, za wyjątkiem dwóch lub trzech, którzy nie byli z tej wsi. Mieli bardzo ponure oblicza. Do cioci zwrócił się Petro Krutyj, nasz sąsiad z naprzeciwka, syn mojego chrzestnego (sic!).
– Gdzie idziesz Franko? Nie wi­dzisz, co się tam dzieje? Chcesz koniecznie oglądać trupy? Lepiej tam nie chodź. Wtedy odezwał się ten z ponurą twarzą:
– Nechaj ide. Zawtra i wona bude… ( Niech idzie. Jutro i ona będzie – trupem).
W jego głosie było tyle nienawiści, że się przeląkłem. W kierunku Szlachty biegli ludzie z Pomiarek. Trzymałem kurczowo ciocię za rękę i chciałem koniecznie iść z nią dalej. Kazała mi wrócić do domu. Jeszcze przez chwilę pa­trzyłem na dogorywające zabu­dowania. Czułem dym spalonych zabudowań i silny swąd palonych ciał. Słyszałem głośny płacz kobiet i przeraźliwe wycie psów. Nigdy przed tym, ani później nie słyszałem takiego wycia. Wyraź­nie się przeraziłem. Ciocia po­biegła przez most na Szlachtę. Ile miałem sił w nogach, biegłem do domu. Byłem odrętwiały ze stra­chu. Cały czas myślałem o moich kolegach, a szczególnie o Józku. Mama od razu poznała, że widziałem to, czego nie powinienem. Byłem podobno bardzo blady i nie mogłem sklecić najprostszego zdania. Ja, gaduła nad gadułami! Wszyscy w domu byli zaskocze­ni, że Frania pobiegła na Szlach­tę. Mama zaczęła płakać, a męż­czyźni ponuro milczeli. Dominik wreszcie mruknął:
-Ta kobieta zawsze musi postawić na swoim. Takich kobiet nie moż­na uczyć walki.
Podobno jeszcze przed wojną, Dominik uczył swoją żonę strzelać z pistoletu i władać szablą. Jak ochłonąłem zacząłem opowiadać co widziałem. Ze szczegółami opowiedziałem spotkanie z Ukra­ińcami przy krzyżu, wymieniając kogo rozpoznałem, a kogo nie. Dzisiaj nie pamiętam nazwisk, za wyjątkiem tych z sąsiedztwa. Był w tej grupie wspomniany Pe­tro Krutyj i syn Biłana. W domu z niecierpliwością czekaliśmy na powrót cioci, atmosfera była na­pięta. Tylko dziadek stale powta­rzał:
-To niepojęte, co tym ludziom może przyjść do głowy?
Do powrotu cioci ze Szlachty myślałem, że zamordowano tylko tych, którzy dali się zaskoczyć. Byłem przekonany, że wielu z nich uciekło przed mordercami. Ciocia powróciła dość szybko i opowiedziała o potwornościach mordu. Na moje pytanie, czy Józek żyje? Odpowiedziała płacząc – Józek razem z babcią leżą na podwórku z rozciętymi siekierą głowami. A twoi koledzy, Mietek i Adam  Buczyńscy udusili się w piwnicy, razem z ich tatą. Ciocia szlochając opowiadała, że widziała młodą Warową, żonę Jana. Tuliła dziecko do piersi. Była poparzona i bardzo płakała. Jej mąż Jan przykrył żonę i dziec­ko na strychu balią, a sam uzbrojo­ny w siekierę postanowił się bro­nić. Banderowiec wszedł na strych i wtedy Jan uciął mu nogę. Ban­derowcy dom podpalili. Jan tylko zdążył krzyknąć do żony, żeby nie wychodziła z ukrycia. Skaczą­cego na ogród Jana banderowcy zastrzelili. Ona uległa okropnemu poparzeniu barku i pleców, ale uniknęła mordu. Ranną zajmowali się już Polacy z Pomiarek. Cio­cia opowiadała, że widziała ludzi zakłutych nożami i widłami, spa­lonych i potwornie okaleczonych (wymieniała ich nazwiska i imio­na). Mówiła, że wymordowano całą rodzinę Buczyńskich. Kobie­cie, która od 25 lat nie wstawała z łóżka, rozpruto brzuch. Przeraża­jące widoki zbrodni spowodowa­ły, że przerażona uciekła do domu. I jeszcze tego samego dnia, zabie­rając córeczkę Zdzisię odjechała do Borszczowa. Zabrał ją Wła­dysław Rogowski. Dominik po­został, aby przygotować żywność i sprzęty potrzebne do dalszego życia. Około południa do Łanow­ców przyjechali Niemcy, którzy robili zdjęcia i spisywali ofiary morderstwa. Wśród Niemców był człowiek o nazwisku Orlik (wiem to od cioci). Był to prawdopodob­nie Ślązak w policji niemieckiej. On w tajemnicy doradzał Domini­kowi, aby wszyscy żyjący Polacy opuścili Łanowce.
Jeszcze tego samego dnia byłem świadkiem jak Ukraińcy odno­sili się do ofiar mordu. Stałem za bramą i obserwowałem ulicę. Nadjechała fura od strony Szlach­ty. Powoził znany mi człowiek, ale nazwiska już nie pamiętam. Popijał wódkę z butelki. Na wo­zie leżały popalone ciała zamor­dowanych. Ciał było dużo i były niedbale przykryte słomą. Wysta­wały spalone nogi, czaszki. Naj­wyraźniej widziałem spaloną rękę z zaciśniętą pięścią. Od strony cmentarza szedł inny Ukrainiec, którego nie znałem. Zatrzymał wóz akurat przed naszą bramą i zapytał:
– Szo wezesz?
Woźnica głową wskazał na zawar­tość fury i mruknął:
-Taj wydysz. Sterwo.
-Skyń, sterwo, tam na kupu, koło tij jamy. My zakopajem – powiedział idący. (Co wieziesz? Przecież widzisz, padlinę. No to rzuć to ścierwo na kupę obok tamtego dołu. My to zakopiemy).
Zachowałem słowa w brzmieniu fonetycznym języka chachłackiego – nieczystego j. ukraińskiego. Posługiwali się mim ludzie na tamtych terenach. Pobiegłem do domu, aby się podzielić tym, co widziałem i słyszałem. Nie pamiętam, dlaczego rodzice postanowili, żeby jeszcze jedną noc przenocować w Łanowcach. Ta noc była najdłuższą z nocy i najstraszniejszą. Do naszej wo­zowni przyprowadzono osmoloną i mocno poparzoną krowę (podob­no Buczyńskich), która sama ura­towała się z pożaru. Mimo zabie­gu oczyszczenia i opatrzenia ran, krowa przez całą noc robiła hałas, który braliśmy za skradanie się banderowców. Dom był zabary­kadowany. Wewnątrz domu było czterech dorosłych mężczyzn. Dominik i nocujący u nas p. Skórski (ojciec zamordowanych dzieci) byli byłymi żołnierzami i prawdopodobnie byli uzbrojeni. Tata i dziadek mieli przy sobie siekiery. Mimo tej obrony nikt nie spał. Wy­jątek stanowił mały Zbyszek. Do­datkowym zabezpieczeniem był nasz Reks. Reks (owczarek niemiecki wychowany przeze mnie od szczeniaka) budził respekt u wszystkich. Był to bardzo silny i bojowy pies, który mógł nawet za­gryźć wroga. Biegał po podwórku na długim rozpiętym drucie i dłu­gim łańcuchu. Podejście od frontu do domu było niemożliwe. Chyba, że wcześniej likwidowałoby się psa. Banderowcy działali wyłącz­nie skrycie i podstępnie. I dlatego mordowali w nocy. Reks zawiado­miłby nas pierwszy, że grozi nam niebezpieczeństwo. Następnego dnia rano tata załadował sanie i pojechaliśmy do Borszczowa.
Na gospodarstwie pozostał tylko dziadek z Reksem. Przyjechali­śmy do Krowickich (bardzo dalekiej rodziny). Krowicka nas nie przyjęła. Tłumaczyła, że nie ma miejsca. Miała duży piętrowy dom niedaleko elektrowni. Tata słysząc odmowę zawrócił i pojechaliśmy do domu, w którym zatrzymała się ciocia Franciszka. Pani Budrewicz matka adwokata i oficera rezerwy, który poszedł na wojnę, przyjęła nas umieszczając w wielkiej kuchni wraz z innymi rodzinami. Innego miejsca już nie było. W nocy do drzwi wejścio­wych zaczęli się dobijać jacyś mężczyźni. Najpierw prosili, aby ich wpuścić, a później zaczęli gro­zić, że podpalą willę. Mówili po polsku i ukraińsku. Nie wiedzieliśmy kim mogli być? Byliśmy ostrożni. Mogli to być również banderowcy. Dzieci i kobiety umieszczono na strychu. Było nas kilku chłopaków i nam przydzielono butelki do oranżady, karbid i wodę. Mieliśmy wroga razić granatami. Rzucać butelki z okienek na strychu. Mężczyźni, zabarykadowali drzwi wejściowe. Wyposażeni w siekiery rozpoczę­li pertraktacje. Na szczęście nie trwały one zbyt długo. Intruzi zo­stali prawdopodobnie przepędzeni przez Niemców. Budynek policji niemieckiej stał obok. Dopiero w domu Budrewiczów dowiedzieliśmy się o rozmiarze tragedii w Łanowcach. Wiedzie­liśmy, że Niemcy nie tylko foto­grafowali ofiary zbrodni ukraiń­skich siepaczy z bandy UPA, ale dokonywali spisów zabitych i spa­lonych gospodarstw. Najwięcej zginęło z rodzin o nazwisku Adamowski, Buczyński i Dobrudzki. Pamiętam jeszcze nazwiska: Skórski (dwoje dzieci – dziewczynka i chłopiec. Dzieci mówiły tylko po polsku), Górecki, Olchowy, Warowy, Podgórski (mała Emilka, schowana pod łóżkiem, żywcem zginęła w ogniu). Niestety nie pamiętam innych nazwisk. Cyfra 68 ofiar, jak wówczas mówiono, została zapisana na trwale w mo­jej pamięci. Ilość ofiar wynikała z liczenia przez ludność. Dopiero teraz można wyczytać w Interne­cie, że Niemiec o nazwisku Holz, który robił zdjęcia ofiar mordu sporządził wykaz i doliczył się 72 osób bestialsko zamordowanych.
O   ohydnym mordzie w Łanow­cach, Głęboczku i Jezierzanach, ułożono nawet słowa do piosen­ki, którą śpiewano w transpor­tach ludności polskiej jadącej na Zachód i później. Dokładniejszy tekst otrzymałem od dalekiej krewnej, poznanej dopiero w XXI wieku na cmentarzu w Szczecinie. Spotkanie to było bardzo dziwne. Jakby ktoś go specjalnie reżyse­rował. Starsza pani, która przyje­chała ze Stanów Zjednoczonych przyszła na cmentarz, aby zapalić lampkę na grobie swojego wujka. Zapaliła i stała obok. My – z żoną Alinką jak zwykle w dniu Święta Zmarłych wybraliśmy się na CC, aby zapalić lampki na grobach przyjaciół i znajomych. Jak co roku zapaliliśmy lampkę na grobie płk Władysława Walków. Osobiście znał pułkownika i jego rodzinę jedynie mój brat Zbyszek. Zmarły pełnił ważną funkcję w Komendzie Garnizonu w Szcze­cinie. Zapytała nas, czy znaliśmy tego, komu zapalamy świeczkę? Odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że osobiście nie znaliśmy, ale wiemy kim był i skąd pocho­dził. Powiedziała nam, że nosi inne nazwisko i wymieniła jakie – (Eugenia Rzemieniuk), a ten kto tu leży to jej wujek. Ona również pochodzi z Kresów. Urodziła się w Jezierzanach (5km od Łanow­ców) pow. Borszczów. Opowie­działa w skrócie o swoim życiu. Pracowała w Szczecinie w Stocz­ni i dawno temu wyjechała do Stanów. Tam wyszła po raz drugi za mąż, znowu owdowiała, kupiła mieszkanie w Szczecinie i powró­ciła do Kraju. Zaprosiliśmy ją do siebie, aby się bliżej poznać. Przy­niosła słowa smutnej piosenki o Łanowcach, którą śpiewali Polacy jadący w nieznane. Oto urywek.
Żegnaj nam żegnaj słoneczko zło­ciste,
Bo wyjeżdżamy z Ziemi swej oj­czystej
Źli banderowcy, sami „toporowcy”
Napadli na wioskę zwaną Łanowce
I tam mordowali i tam palili
I nad Polakami bardzo się pastwili…
Mieczysław Walkow
źródło: www.absolwenci56.szczecin.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz