piątek, 27 marca 2020

Wspomnienia Heleny Dziekońskiej z domu Myczkowskiej

LIPNIKI gmina Kostopol, powiat Kostopol, województwo wołyńskie parafia Kostopol. To było takie osiedle małe dziewięć domów, sami Polacy wspomina Helena Dziekońska  z domu Myczkowska.  W tymże powiecie znajdowały się dwie wsie - kolonie o tej nazwie.


W Lipnikach gdzie mieszkała moja rodzina
Opowieść o moim dziadku Wacławie mogłaby zacząć się, tak jak większość biografii, od szczegółów dotyczących dzieciństwa. Niestety był on postacią na tyle enigmatyczną, że nie wiele zdążyłem się dowiedzieć o wczesnym okresie jego życia, nie wiele też przekazał na ten temat informacji nawet tak bliskim osobom jak nasza babcia. Ze skąpych danych wynika, że urodził się 9 maja 1925 roku w Kostopolu na Wołyniu we wsi - kolonii Lipniki (powiat i gmina Kostopol). Jego ojciec a mój pradziadek - Karol, wraz z prababcią Elżbietą z domu Chodorowską mieszkał tam, prawdopodobnie, jeszcze pod zaborami. W tymże powiecie znajdowały się dwie wsie - kolonie o tej nazwie. Druga z nich podlegała pod gminę Berezne.
Pradziadek miał co najmniej jednego brata - również zamieszkałego w Lipnikach - Stanisława. Z małżeństwa Karola i Elżbiety urodziło się, prawdopodobnie, sześcioro dzieci. Mój dziadek był z nich wszystkich najmłodszy. Jeden z jego starszych braci służył w legionach marszałka Piłsudskiego i w związku z tym otrzymał od państwa ziemię na kresach. To chyba właśnie on sfinansował dziadkowi naukę w kostopolskim gimnazjum. Drugi z braci umarł jeszcze przed wojną na suchoty.
Dziadek był dla mnie postacią bardzo tajemniczą. Na pozór surowy, zamknięty w sobie i autorytatywny, dla dzieci jednak, w gruncie rzeczy, serdeczny, dowcipny.
Przy nim każde z nas czuło się bezpiecznie, ale od najmłodszych lat wiedziałem, że ma on też swoje tajemnice. Czasami po kolejnej rodzinnej uroczystości, po przysłowiowym "o jednym kieliszku za dużo" opanowywał go mroczny nastrój i wydobywały się z niego ponure, urywane fragmenty wspomnień. Wtedy nie wsłuchiwaliśmy się w nie, lub nie umieliśmy jeszcze się w nie wsłuchiwać. W zasadzie dopiero po jego śmierci zainteresowałem się tym najbardziej nieuczęszczanym i zatopionym w półmroku pokojem w jego sercu.
Mroczna strefa Wołyń
Najboleśniejsze wspomnienia, które trzymał w sobie siwiejący na naszych oczach ukochany człowiek dotyczyły, jak się okazało, lat okupacji. Podczas wojny Wołyń przechodził kolejno w ręce Rosjan, Niemców i znowu Rosjan. Mimo iż stalinizm zebrał podczas wojny straszne żniwo wśród Polaków na kresach, szczególnie tragicznym dla naszej rodziny okazał się okres niemiecki. To wtedy Hitler obiecał ukraińskim nacjonalistom niezawisłą Ukrainę. Ukraińska Powstańcza Armia odczytała to jako zachętę najpierw do wypędzenia a następnie do eksterminacji mieszkających na Ukrainie Polaków. Zginęło wtedy, jak się szacuje, nawet do 60 tys. obywateli narodowości polskiej. Moje dane na temat wydarzeń w Lipnikach są szczątkowe i wymagają uzupełnienia, nie mniej, obraz, który udało mi się uzyskać wygląda na bardzo spójny i realistyczny. Jest to realizm niestety tragiczny.
Rok o 1943 razy za ciężki
Udało mi się ustalić, że większość rodziny w strachu przed pogromami opuściła w tamtym okresie rodzinną kolonię. Sam pradziadek Karol pomieszkiwał z dziećmi w Kostopolu. Kostopol, jako większa miejscowość tego regionu stanowił miejsce bezpieczniejsze niż niejedna malutka wioska. Niestety gęste nagromadzenie uciekinierów, jak też kiepskie wojenne zaopatrzenie, wypychało ludzi poza oazę w poszukiwaniu prowiantu. Jednym z pomysłów na zaopatrzenie w żywność, obok szeroko rozpowszechnionej spekulacji były różnego rodzaju uprawy, na które ważyli się ryzykując życie mieszkańcy i goście Kostopola (w przeważającej mierze rolnicy). Nasza, posiadająca własną ziemię rodzina zdecydowała się w 1943 roku posadzić kartofle.
Nie jestem pewien, czy posiadłość w Lipnikach, na której liczna familia spotkała się pamiętnego dnia by razem dokonać niezbędnych prac, jest tą samą, która należała wcześniej do pradziadka Karola. Jedno wszak jest pewne - w owym czasie gospodarzyła tam siostra dziadka. W dniu 5 maja 1943 roku na sadzeniu ziemniaków, oprócz niego samego, w Lipnikach spotkały się: dwie siostry (ich imiona to Andzia i Bronisława), liczne kuzynostwo oraz dobrzy znajomi i sąsiedzi. Na szczęście najmłodsze pokolenie (kilkanaścioro dzieci wymienionych sióstr) pozostały poza miejscem zdarzenia (prawdopodobnie pod opieką pradziadka Karola w Kostopolu, gdyż on sam również nie wybrał się tego dnia do Lipnik). Po całym dniu ciężkiej pracy rodzina i znajomi zebrali się na wspólnej kolacji, podczas której ciotka (wspomniana gospodyni w Lipnikach) zauważyła nieobecność w domu młodego ukraińskiego parobka. Ponieważ nikt nie mógł się czuć na Ukrainie w tamtych czasach bezpiecznie, wzbudziło to pewien niepokój. Zaraz też ktoś ze znajomych doniósł, iż pod pobliskim lasem błąka się jakiś nieznajomy brodaty typ. Zanim wiadomość tą jednak zdołano potwierdzić, brodacz ów zapadł się jak zły duch pod ziemię. Wesołe nastawienie, będące efektem całodniowej pracy w towarzystwie bliskich, przytępiło niestety ostrożność i cała ekipa bez niepokoju udała się na zasłużony spoczynek. Dziadkowi, oraz dwom kuzynom, jako najmłodszym, miejsce do spania przypadło poza przepełnionym domem. Majową noc mieli oni spędzić w stogu słomy w podwórzu. Zmęczeni zasnęli jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Ich sen nie trwał jednak długo. Wnet zbudził dziadka ogłuszający terkot wystrzałów charakterystyczny dla broni maszynowej. Według relacji naocznego światka zamieszkałego w połączonej z Lipnikami wiosce Kamienna Góra, przed domem nagle wyrósł spod ziemi około trzystuosobowy oddział odzianych na czarno UP-owców. Najpierw ostrzelali oni fasadę budynku, a następnie wdarli się do jego środka. Strzelali do każdego, bez względu na płeć i wiek. W zasadzie tylko jednemu znajomemu, spośród wszystkich, którzy przebywali wewnątrz domu, udało się ujść stamtąd z życiem. Niegroźnie postrzelony z automatu udał upadek, desperacko wsuwając się pod jedno z łóżek. Gdy Ukraińcy opuścili dom, rozbijając okiennice wyskoczył przez zamknięte okno a następnie biegnąc co sił zniknął w ciemnościach. Po latach spotkał się z moim dziadkiem na Dolnym Śląsku. Miał wtedy okazję zdać mu relację z tego co działo się w środku chałupy. Jak mówił, cała podłoga domu w Lipnikach tonęła w krwi. W tym czasie dziadek razem z dwoma kuzynami, modląc się o szczęśliwy traf, ostrożnie wycofał się z miejsca kaźni. Podobno całą powrotną drogę do Kostopola przebyli biegnąc. Trauma, która musiała im towarzyszyć była porażająca i jak się później okazało, miała odtąd towarzyszyć im do końca życia. Trudno wprost sobie wyobrazić, jak wielkie piętno wywarło na nich tamto piekło. Śmierć dwóch sióstr osierociła całą rzeszę dzieci, którymi później zaopiekowała się reszta rodziny. Sporą ich część przygarnął pradziadek Karol. Dziadek pomagał mu w utrzymaniu tej czeredy. Niestety pomoc ta trwała krótko. W niedługim czasie gestapo zrobiło w Kostopolu masową łapankę i dziadek wraz liczną grupą młodych Polek i Polaków wywieziony został daleko w głąb Rzeszy na roboty. Tuż przed zakończeniu wojny znalazł się na krótko w oddziałach armii Andersa, a następnie powrócił do komunistycznego już kraju, gdzie w Kotlinie Kłodzkiej, a konkretnie w Długopolu Zdrój poznał naszą babcię.
W Lipnikach gdzie mieszkała moja rodzina, 5 maja 1943 r. zginęło 16 osób
Fragment art.” Jak mojego dziadka zaprowadziłem do nieba” Wojciecha Trojanowskiego
Droga przez mękę
W roku 1943 dziewiątego kwietnia, o godzinie trzeciej po południu w Kostopolu, w szpitalu na Wołyniu urodziłam syna. Wtedy to już bardzo płakałam nad nim i nad sobą, co będzie. Wojna trwała, nie widać było końca. Synowi dałam na imię Bolesław-Zygmunt. Było to dziecko boleści, a miał przyznane imię Zygmunt. (…)
I zaczęła się droga przez mękę, ukraińskie bandy grasowały. Zaczęły dochodzić słuchy że się piątkują, tzn. że będą napadać po pięciu na jedną rodzinę. W mieście to przerażało. Bałam się. Mój mąż piątego maja czterdziestym trzecim roku pojechał jak zwykle do naszego domu. Obok mieszkali moi rodzice. Oni nigdzie nie wyjeżdżali. Ojciec powtarzał, że nic nikomu nie jest winien, że mają go za co zamordować. Nie pomogły prośby. Powiedział zostaję. Mąż mój pojechał, aby pomóc przy sadzeniu ziemniaków. Z mężem moim pojechała mojej siostry córka, Halina Łoś 17-to letnia dziewczynka, żeby pomóc przy sadzeniu ziemniaków u dziadków. Zeszło do wieczora, a to było takie osiedle małe dziewięć domów, sami Polacy. Nazywali się to Lipniki Kostopolskie. [...]
Teraz wracam do tego co zaszło po posadzeniu ziemniaków. Postanowili nie wracać do miasta bo to było niebezpieczne. Kawałek przez las. Postanowili przenocować w lesie. Zaszyć się gdzieś w krzakach. Na środku tego osiedla mieszkał taki nazwiskiem Łoś Stanisław. tam się schodzili starsi, a młodsi wartowali. I jak się wybierali iść do lasu, mój brat Adam i mój mąż i mego męża brat Władysław i ta moja siostrzenica Halina, i ona właśnie mówi pójdę po Helenkę Łosiów niech idzie z nami do lasu. Ta już była w łóżku, ale Halina ją uprosiła żeby wstała i poszła do lasu i dała się namówić poszła do lasu. A moi rodzice też tam przyszli bo tam chodziła warta, to tam u tych Łosiów gdzie się schodzili. I godzina jedenasta przed północą Ukraińcy dali znać. Zaczęli wychodzić z lasu część otoczyła dom, tam gdzie byli zebrani, a inni ruszyli po domach i ogrodach gdzie kogo napotkali to prowadzili do tego domu. Kazali się kłaść na podłodze, a gospodarzowi przynosić jedzenie, pocieszali że nie zabiją jak się nasycili to gospodarzowi kazali się położyć na łóżku, bo już nie było miejsca na podłodze. A jeden chłopak nazywał się Paweł Jucewicz, biegł by zawiadomić matkę że się zbliża banda. Nie wiem ile lat miał. Znałam go, może czternaście i jego rodziców też znałam. Ojciec jego wtedy już nie żył, złapali go na ulicy i też tam zaprowadzili. On leżał na podłodze obok łóżka, na którym leżał gospodarz, zaczęli strzelać z pojedynczych pistoletów czy karabinów tego ja już nie wiem. Chłopak się wsunął pod łóżko zauważyli strzelali ale nie trafili. Wyszli na podwórze, obleli budynek benzyną i zapalili. Chłopak miał na tyle przytomności i odwagi, wygramolił się z pod łóżka i zaczął uciekać w stronę rzeki. Zauważyli strzelali ale nie trafili. To była mała rzeczka porośnięta krzakami, chłopak przesiedział do rana jak ci co wyszli z lasu żeby zobaczyć co się dzieje. Chłopca matka też gdzieś przesiedziała w sadzie gdzie rosło dużo krzewów porzeczek i jego siostra Ania 16-to letnia uciekła przez okno do ogrodu i nie znaleźli jej tak że cała rodzina miała szczęście. Matka zrozpaczona, że synek zginął, a on jak posłyszał głosy znajome zaczął się zbliżać. Jak posłyszał płacz matki i jak to najczęściej bywa w takich wypadkach, że się znajdzie świadek wydarzenia.
I właśnie wtedy zginęli moi rodzice. Rozpacz moja nie miała granic, bałam się o dzieci, które tak były małe że nie zdawały sobie sprawy z tego co może ich spotkać w najbliższych dniach. Postanowiliśmy gdzieś wyjechać. Ale gdzie? (…)  Wyjechaliśmy do Równego, napływ ludności był straszny, ludność uciekała z wiosek do miasta. Koczowali jak cyganie, ale jeszcze gorzej pod szałasami. Było lato, widok okropny. Myśmy wyjechali z takim męża znajomym, nazwisko jego było Pogorzały. On tam miał w Równem rodzinę to i nas zabrał, trzy rodziny razem mieszkało w dwóch pokojach i mała kuchnia. To było wielkie szczęście.
Fragmenty z pamiętnika Heleny Dziekońskiej z domu Myczkowskiej (1910–1999) pisanego w latach 1990-1995. Wprowadzenie tekstu do komputera: wnuk Sebastian Dziekoński - Świnoujście, wrzesień 2007 rok.  http://wolyn.freehost.pl/wspomnienia/z_pamietnika_heleny_dziekonskiej.html
Zebrał i wstawił :Bogusław Szarwiło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz