środa, 8 kwietnia 2020

Zbrodnie UPA: Mordy w Kutach – kwiecień 1944 [relacje]


Kuty - zdjęcia

Relacja Stanisława Ciołka:
Początkowo horror trwał do Wielkiego Tygodnia, gdyż tuż przed polską Wielkanocą, około 10 kwietnia, do Kut wkroczył oddział radziecki. Spokój nie trwał jednak długo, gdyż po około tygodniowym pobycie Rosjanie nagle na parę dni opuścili Kuty. Okazało się, że dowódcą jednostki był Ukrainiec, z którym „dogadali się” banderowcy, aby na kilka dni wycofał się z miasta i dał im wolną rękę w ostatecznym wytępieniu Polaków. Tak się też stało i wówczas rozpętało się piekło.
Relacja Jadwigi Migockiej-Drzazga:
Zostałam sama na probostwie z wujciem ks. Manugiewiczem. (…) Znów są Sowieci. Kwiecień przed świętami Wielkiej Nocy, było dużo śniegu. Sowieci zostali przekupieni za wódkę i na trzy dni pozostawili ten zakątek, a sami wycofali się o 40 km do Śniatynia.
Relacja Anny Mojzesowicz: W tym dniu czuło się jakiś niepokój, po ulicach mało kto chodził. A po południu zaczęły chodzić czujki ukraińskie. O zmierzchu zauważyłam, że z gór (…) posuwają się światła jakby latarek elektrycznych. To byli Ukraińcy. Postanowiliśmy nie nocować w domu. Brat Mikołaj poszedł do sąsiadki, a bratowa z dziećmi i ja poszliśmy nocować do wujenki. Jak pociemniało, zaczęła się ich, Ukraińców, robota.
Relacja Jadwigi Migockiej-Drzazga:
19 kwietnia zaczęła się gehenna. Zawsze wieczorem z góry Owidiusza rozlegały się nawoływania (ćwierkania ptaków) i na wysokich kijach umieszczone lampiony (światła), i wtedy bandycka zgraja schodziła z gór do miasteczka na rzeź. Wtedy zaczynały się masowe mordy, rabunek mienia i palenie domów. Ludzie chowali się gdzie mogli, bandyci (banderowcy) hulali, mordowali i palili. Krąg się zacieśniał.

Mordy w Kutach

Relacja Katarzyny z Mojzesowiczów Migockiej:
Modliłam się przy oknie, dochodziły do moich uszu pojedyncze wystrzały karabinowe, była godz. 9.30 wieczorem, dobrze po zmierzchu. Na niebie pokazała się łuna, potem usłyszałam dwa silne wybuchy, chyba od granatów. To na pewno byl pożar odległego domu, gdzieś jakby koło cerkwi. Zmogło mnie zmęczenie od długiego czuwania, zasnęłam.
W pewnej chwili poczułam mocne szarpnięcie za ramię, obudziłam się i z przerażeniem ujrzałam ogromną łunę, i usłyszałam kolejne mocne wybuchy granatów. Słychać też było krzyki i wystrzały z ręcznych karabinów maszynowych. Wyraźnie usłyszałam w uszach głos: „Natychmiast uciekaj!”. Narzuciłam na ramiona płaszcz, chwyciłam torebkę z dokumentami i pieniędzmi, i wybiegłam z domu wyjściem na ogród w kierunku rzeki Młynówki. Przycupnęłam w krzakach, może 30 m od domu. Doskonale widziałam stamtąd dom i słyszałam łomot butów uderzających o drewnianą podłogę długiej na 19 metrów galerii, przyległej do budynku od południa. Potem brzęk szyb, wybuch granatów i blaski w ocalałych fragmentach szyb okiennych – to już płonęły wnętrza domu, prawdopodobnie oblane benzyną. Teraz szepcąc chaotycznie różne modlitwy, uciekłam przed siebie, biegłam jak zraniona zwierzyna, byle dalej, byle dal… Dopadłam koziej stajenki i przysiadłam tam, drżąc z przerażenia. Przytulona do kozy usnęłam ze straszliwego zmęczenia.
„Niech się ciotka nie boi, ta ja, Kirkor. Zaraz wydoję kozę i napijemy się ciepłego mleka” – usłyszałam. Szczęśliwie trafiłam do ormiańskiego domu, prowadzona przez iw. Antoniego. Dostałam sweter, grube skarpety i ciepłą koszulę oraz dużą mieszczańską chustkę. Z nastaniem zmierzchu, idąc polnymi ścieżkami wskazanymi przez Kirkora, kierowałam się na wschód. Trzymając się brzegu Czeremoszu, zdążałam do Śniatynia, gdzie była parafia ormiańska i kościół, w którym przed lata proboszczem był ks. Piotr Mojzesowicz, mój brat. Można zaryzykować stwierdzenie, że tak się rozpoczął „exodus” uciekinierów z Kut, ze straszliwego pieklą, jakie historia współczesna z przerażeniem notuje.
Relacja Stanisława Ciołka:
Bezbronną ludność narodowości polskiej i ormiańskiej mordowali upowcy, chodząc od domu do domu, bestialsko mordując i grabiąc. Spalili prawie wszystkie polskie i ormiańskie domy. Z domu, ratując się przed nożami rezunów, uciekliśmy tak jak staliśmy, piechotą poprzez Słobódkę i spalone Rybno. W Śniatyniu była zorganizowana samoobrona polska, więc było bezpieczniej.
Relacja Wojciecha Migockiego:
Okrucieństwo nie ominęło zacnej i patriotycznej rodziny Czajkowskich. Rozegrała się tu straszliwa tragedia. Do palącego się domu wtrącono pp. Czajkowskich, a następnie w płomieniach zastrzelono. Córki uprowadzono do lasu, zgwałcono i zamordowano.
Relacja Anny Mojzesowicz:
Podpalali domy, a kto w nich byl – żywy nie wyszedł. Tam, gdzie schował się mój brat, było więcej osób. Przede wszystkim mężczyzn. Około godziny 10-tej w nocy podpalono wszystkie domy na ulicy, na której był nasz dom i dom naszej sąsiadki, która dała bratu schronienie. Słyszałam też stamtąd strzały, ale iść tam nie mogłam, bo ulice były zapełnione zamaskowanymi ludźmi-potworami. Jak spotkali kogoś na ulicy, to z życiem nie puszczali. A zresztą co mogłam pomóc? Ukraińcy strzelali do swoich ofiar i mordowali inaczej. Np. męża mojej kuzynki wyprowadzili z domu parę kroków dalej i zakłuli nożami, a kolegę mego brata sztyletem przygwoździli do płotu. Ludzie kryli się po sadach, a część chowała się w murach kościoła ormiańskiego. Na kościół jakoś nie mieli odwagi napaść. Tak trwało do rana. Rankiem wszystko ucichło. Wtedy poszłyśmy do domu, gdzie brat szukał schronienia. Z domu ani śladu, spalony był, tylko resztki dymiły. Te osoby, które kryły się razem z bratem, zabito wszystkie i spalono razem z domem, a brat zraniony wyskoczył oknem i później go dobili. Leżał pod drzewem martwy, w nadpalonym ubraniu. W tym dniu spalono 30 z 40 domów, prawie wszystkie ormiańskie, a zabito 60 Ormian spośród tych, których znałam i naliczyłam. Większą zaś część Ormian jakby sobie zostawili na zakończenie akcji. Napady zdarzały się wcześniej, a Ormianie nie tylko w samych Kutach mieszkali. Miejscowi Ukraińcy udawali, że nie widzą i nie wiedzą, co się dzieje. Choć byli i tacy, którzy w tych gorących chwilach nie bronili wejścia do stodoły czy nawet do chałupy, ale gdzie była pewność, że za chwilę nie wydadzą, nie pokażą palcem.
Relacja Hanny Wolf:
Banderowcy nie oszczędzili nawet polsko-ukraińskiego małżeństwa. Ożeniony z Polką Włodzimierz Drebet (lat 34) został zabity ok. 40 ukłuciami bagnetem za odmowę własnoręcznego zabicia swojej żony i swojego dziecka. Jego żona, Helena z domu Łucka, została zamordowana przez poćwiartowanie. Ich 4-letni syn, Henryk został zarżnięty nożem.
Relacja Jadwigi Migockiej-Drzazga:
Ludzie popaleni nie mieli się gdzie chować, przyszli do ks. Manugiewicza i powiedzieli: „Kościół będzie naszą wspólną mogiłą”. Ksiądz się zgodził, otworzył drzwi kościoła i wszyscy weszli. Ks. Manugiewicz szukał pomocy. W biały dzień idzie do ukraińskiego burmistrza Bondziaka prosząc, niech coś temu zaradzi, niech pomoże. W odpowiedzi usłyszał: „Ja też jestem bezradny W drodze powrotnej spotkał się z księdzem greckokatolickim, de Łotoka Łotoczyńskim. Ten powiedział: „ Ojcze, jeszcze jeden dzień proszę wytrzymać i nic więcej”. Ks. Manugiewicz przyszedł do kościoła i wraz z parafianami modlił się u stóp ołtarza św. Antoniego, prosząc o ratunek. Siadł do konfesjonału i zaczął spowiadać wszystkich na ostatnią drogę. Dawał ostatnie rozgrzeszenie i czekaliśmy tej ostatniej chwili.
W kościele farba topiła się z tego żaru i ściekała na posadzkę. Ja miałam dyżur z panem Bogdanem Norsesowiczem (Badem) na chórze przy oknie. Obserwowaliśmy przez lornetkę, co się dzieje wokół kościoła i ulicy Tiudowskiej.
Relacja Anny Danilewicz:
Niektórzy nie chcieli zostawić swoich domów na pastwę grabieży, a jedna staruszka powiedziała, że chce umrzeć we własnym domu. Jej córka, Anna Mojzesowicz, zwana Handzą, schroniła się w kościele wraz z mężem i dwoma synami. Była jednak niespokojna
o los matki, ponieważ Ukraińcy chodzili po domach, mordowali tam kogo zastali z Polaków lub Ormian, a domy ich palili, jeżeli obok za blisko nie było domu ukraińskiego. Postanowiła iść do domu zobaczyć matkę. Wszyscy odradzali, bo kto wyszedł z kościoła, zostawał zastrzelony przez bandy ukraińskie, które oblegały kościół. Jednak nikt nie mógł odwieść ją od tego zamiaru i poszła. Została zastrzelona w ogrodach niedaleko domu. Jej mąż i dwóch synów zostali z innymi w kościele i ocaleli. Ale zanim to nastąpiło, przeżyli niesamowity strach. Kończyła się żywność i woda, a ocalenia nie było widać.
Relacja Rypsymy Janowicz:
Dopiero na drugi dzień spalono nasz dom, a mego brata Mikołaja Janowicza, jego żonę i córkę zastrzelili Ukraińcy, gdy tamci szli, aby zobaczyć, czy uratował się nasz dom.
Relacja Wojciecha Migockiego:
Dom Moskaluków, położony w pobliżu naszego domu (małżeństwo mieszane, katolickie); gospodarz był listonoszem, mieli trzy zamężne córki. Zbirom nie podobało się, że dom prowadzono w duchu polskim. Podczas podpalenia gospodarstwa Moskaluków domowników na szczęście nie było w domu.
O jakieś 50 metrów od domu Moskaluków stał duży budynek kryty blachą, dom ciotki Petronelii Donigiewiczowej, która prowadziła pensjonat dla letników, licznie odwiedzających Kuty dla ich klimatycznych walorów. Ukraińcy nie oszczędzili pięknego, nowego domu, a ciotkę Donigiewiczową zastrzelono i wrzucono do płonącego budynku.
Piękny, murowany dom ormiański Norsesowiczów, położony przy ul. Saperskiej, około 100 metrów od naszego domu. Znakomicie zagospodarowany, zasobny. Dom obrabowano i spalono; pozostały ceglane mury, groźnie sterczące, okopcone, świecące oczodołami okien. Jak wiem, chłopcy służyli w wojsku, a rodzice zmarli przed wojną.
Sąsiadujący z gospodarstwem Norsesowiczów dom Antoniewiczów, również stary ormiański dom, doszczętnie spalono. Miał piękny, wysoki dach kryty gontami, bardzo typowy dla kuckiego budownictwa, z otwartym ganeczkiem od frontu, zawsze pięknie obrośnięty pnącą zielenią. (…)
W pobliżu domu Antoniewiczów stał budynek nieco oddalony od drogi głównej, też bardzo typowy dom ormiański rodziny Łomejów. Zamieszkiwała w nim ciotka z córką i ciężko przewlekle chorym synem. Dom również spalono doszczętnie, a ciotkę i chorego syna zastrzelono. Córka, Roma, zdołała się ukryć, a potem uciec. (…)
Koło studni (przy starym więzieniu) bestialsko zastrzelono Haneczkę Mojzesowiczową, żonę Mikołaja (Mika), gdy biegła do palącego się domu. Był to piękny, zasobny dom położony blisko jednego z młynów Jeklów'”. Dom Mika i Haneczki Mojzesowiczów został spalony wraz z zabudowaniami gospodarczymi i znajdującym się w nich żywym inwentarzem”.
Idąc w kierunku „baszty” gościńcem, wspinającym się zakolami, na pierwszym zakręcie był schowany za skarpą dom Bogdana Mojzesowicza, znakomitego przedstawiciela kuckich Ormian. Bogobojna rodzina, trzech wykształconych synów i córka Anna, trzymająca w swym ręku całe gospodarstwo, poświęcająca osobistą niewieścią karierę dla dobra rodziny. Także i tych Mojzesowiczów nie oszczędzono. Dom spalono, syna Mikołaja (Kicia), inżyniera leśnika, ukrywającego się w szopie sąsiadującego gospodarstwa, zastrzelono w tej właśnie szopie. Dwaj młodsi synowie, powołani do służby wojskowej, uniknęli śmierci, a córka Anna, cudem ocalała wraz z Majką i Jasiem, dziećmi Kicia Mojzesowicza, Bogu dzięki żyje i ma znaczny udział w niniejszym opisie zbrodniczych akcji ukraińskich siepaczy.
Może kilkadziesiąt metrów za kościołem ormiańskim, idąc w kierunku cerkwi przy ul. Tiudowskiej, znajdował się dom Dawidowiczów. Była to stara ormiańska familia, która ofiarowała Kościołowi na usługi bardzo światłego księdza prałata, pełniącego chwalebne zadania w Kurii Biskupiej we Lwowie i w sławnej katedrze ormiańskiej przy ul. Skarbkówskiej. Ksiądz Bogdan Dawidowicz sprawował też czynności katechetyczne w Bursie Ormiańskiej położonej w pobliżu katedry. Rodzinnego domu ks. Dawidowicza również nie oszczędzono. Od jego brata żądali Ukraińcy dolarów, a chcąc je dostać, znęcali się nad rodziną i w końcu zastrzelili.
Dom ormiański Osadców został spalony. Przy ul. Kosowskiej dom, w którym mieszkała rodzina nadleśniczego Lisowskiego, doszczętnie wraz z zabudowaniami spalono. Na szczęście dla pp. Lisowskich ukraińskim zbirom nie powiodło się odnalezienie kryjówki, albowiem szykowali potworną śmierć dla nadleśniczego.
Relacja Romana Donigiewicza:
Zaczęliśmy na noc chować się do kościoła ormiańskiego. Atmosfera w kościele była napięta, około 50 osób, jedni modlili się przed ołtarzem, inni w strachu biegali po kościele. Z kilkoma kolegami poszedłem na wieżę sygnaturki. Widok był na całą okolicę, aż po Czeremosz. Stąd obserwowaliśmy, jak całe watahy banderowców z pochodniami schodziły z góry Owidiusza w stronę miasteczka. W nocy było widać łuny pożarów, słychać było strzały i krzyki mordowanych. Rano po napadzie wyszliśmy niepostrzeżenie z kościoła i zastaliśmy przerażający widok, wiele naszych domów spalono, nie było do czego wracać. Poprosiłem Ukraińca Dagieka o przyjęcie mnie do domu. Odmówił, twierdząc, że banderowcy z zemsty mogą spalić jego dom. Widziałem na jego twarzy resztkę niezmytej sadzy. Może brał udział w napadzie, bo banderowcy smarowali sobie twarze sadzą, aby ich nikt nie rozpoznał.
Relacja Alicji Grażyny Gantner:
Z naszego domu wszyscy zdążyli uciec, ale pozostała pra¬babcia, która ze względu na wiek nie chciała się nigdzie ruszać. Poza tym, postanowiła udawać rusińską służącą. Gdy do domu wpadli banderowcy, od razu rozpoznała ich szefa, choć był on zamaskowany. Był nim pop Zakrzewski. On też ją rozpoznał i dlatego walnął ją kolbą karabinu w głowę, aby go nie wydała. Myślał, że ją zabił, ale ona przeżyła i wszystko to nam opowiedziała. Od uderzenia ogłuchła jednak całkowicie.
Relacja Marii Pietraszkiewicz:
Z mojej rodziny zamordowany przez banderowców został Wit Ciołek z żoną. Z kolei szwagier mego ojca, Stanisław Swiderski spalony został na oczach sześcio i dziesięcioletnich dzieci. Zamordowano też Stefanię i Józefa Napp, dzieci znanych ceramików Tomasza i Petroneli.
Relacja Wojciecha Migockiego:
W spalonych zgliszczach domu Zielińskich ukrywały się Katarzyna i Aniela Manugiewicz, a także inżynier leśnik Kamil Smolik. Ich rodzinny dom nie został spalony, ponieważ Ukrainiec Babiuk, garbarz, ukrywał tam swoje wyprawione skóry, buty i pieniądze, chcąc je ocalić przed Sowietami, gdy po raz drugi wkraczali do Kut.
Relacja Jadwigi Migockiej-Drzazga:
Trzeciego dnia, tj. 21 kwietnia 1944 r. w nocy o godz. 3.00 na koniach przyjechało trzech Kozaków w długich pelerynach i kubankach na głowach, kubanki czerwone z czarnym krzyżem na wierzchu, obszyte czarnym barankiem. Postali, polornetkowali góry, rzekę Czeremosz, ulicę Tiudowską, tak z 15 minut, odwrócili się i odjechali. Z panem Bogdanem zameldowaliśmy księdzu o tym, co widzieliśmy i czekaliśmy na ostateczność.
Świtem 22 kwietnia chyłkiem z teściową, panią Marią Migocką wyszłyśmy z kościoła, żeby tym głodnym ludziom dać coś do zjedzenia. Postawiłam duży baniak od bielizny, w którym gotowały się kartofle w łupinach. Była 9.00. Na podwórko parafii weszło trzech ludzi, wyglądali jak strachy na wróble koło psiej budy. Trzy razy wystrzelili. Czy to był jakiś znak, nie wiadomo. Wbiegli na werandę plebani. Ja z teściową byłyśmy w wielkim strachu, że to już koniec życia. Ucałowałyśmy się na pożegnanie i czekałyśmy.
Wpadli do kuchni. Widząc nas zatrwożone, krzyknęli: „Banderowcy jest — byli tu?”. Kiwałyśmy głowami, że nie ma. Rozbiegli się po pokojach, nikogo nie znaleźli, wpadli do kuchni. „Majesz szto kuszać, kartoszku na kuchni, mołoko, i suchoj chleb, niczewo, niczewo, dawaj, dawaj”. Nalałam mleka do dużych dzbanów, chleb pokroiłam i połamałam, i dałam na stół, zapraszając do jedzenia. Teściowa z baniaka do miski nabrała ugotowane kartofle, postawiła na stół i zaprosiła, żeby jedli „pażałsta, kuszajcie, pażałsta ”. Jeden z nich wziął garnek z mlekiem, podał mi i kazał pić, kilka łyków przełknęłam i podałam „sołdatowi”. Zaczął pić i jeść suchy chleb, kartofle, suchy chleb popijając mlekiem. Kiedy się posili, powiedział, ze kazał mi pić, bo ludzie ich częstują i trują, więc dlatego tak postąpili.
Podziękowałyśmy za pomoc, za uratowanie życia. Oni poszli w góry za banderowcami, a my do kościoła oznajmiając wszystkim, że jesteśmy wolni. Pomoc idzie, a oni to partyzanci i że wojsko jest blisko. W kościele myśleli, że ja i teściowa nie żyjemy, bo słyszeli strzały na podwórku. Gdy zobaczyli na własne oczy, uspokoili się. Odmówili wszyscy modlitwę dziękczynną i wszyscy głodni poszli na plebanię na ucztę — ziemniaki i mleko. Jaka to była uciecha i radość!
Relacja Anny Danilewicz:
W Śniatyniu, gdzie stacjonowały wojska sowieckie, przyszedł do dowództwa jakiś zakonnik i powiedział, że w Kutach są oblężeni w kościele ludzie, i prosił, żeby pospieszyli im z pomocą. Ponieważ i tak mieli się posuwać na zachód, wyruszyli w kierunku Kut. Kiedy Ukraińcy uciekli przed Armią Czerwoną, ludzie będący w kościele otworzyli drzwi i z wdzięcznością za ocalenie życia padali przed żołnierzami na kolana i całowali im nogi. Pytali przybyłych, skąd dowiedzieli się, że byli uwięzieni w kościele. Żołnierze odpowiedzieli, że w Śniatyniu przyszedł do nich z tą wiadomością ksiądz. Kiedy spojrzeli na ołtarz, w którym był obraz św. Antoniego, dodali: „ O, tu macie jego fotografię. On był w Śniatyniu i prosił, żebyśmy pospieszyli Wam na pomoc.
Relacja Wojciecha Migockiego:
Można by wiarygodnie stwierdzić, że św. Antoni, znakomity obrońca i patron miasta od czasów historycznych, i z tej ukraińskiej pożogi, w murach świątyni obronił garstką Ormian, klęczących przez dwie noce i trwających na błagalnej modlitwie.”
Relacja Jadwigi Migockiej-Drzazga:
Potem poszli na swoje śmiecie, wiedząc, że są bezpieczni. Wówczas dowiedzieli się, ile osób zamordowano – dwieście. Każdy miał ręce pełne roboty, bo trzeba było grzebać swoich najbliższych. Zrobili wspólną mogiłę, od wejścia bramy cmentarnej po prawej stronie przy parkanie. Tyle rozpaczy, żalu, dlatego tak dokładnie opisałam, ten czas kiedy byłam w Kutach, a co widziałam i przeżyłam, przelałam na papier dla potomnych.
Relacja Romana Donigiewicza:
Poszukaliśmy z bratem kryjówki w zaroślach nad Czeremoszem, spotkaliśmy tam koleżankę Janinę Białowąs i we trójkę kryliśmy się z dala od miasta. Przez trzy dni nic nie jedliśmy. Postanowiliśmy więc iść do wujostwa Łukasiewiczów w Śniatyniu, około 40 km. Droga była niebezpieczna, w każdej chwili można było napotkać banderowców. Nagle zza krzaków wyłonił się nasz kolega Staszek Napa, który w podobny sposób ukrywał się. Teraz szliśmy we czwórkę, miejscami przechodząc brody, byliśmy głodni, mokrzy, zmarznięci i zmęczeni.
Usiedliśmy na kamieniach dla odpoczynku, gdy zza krzaków wyszedł Kuba Kirkorowicz, nasz znajomy. To spotkanie napełniło nas otuchą. Mieszkał on w pobliskiej wiosce Rybno i razem z rodziną ukrywał się w zaroślach nad Czeremoszem. Po godzinie przyniósł nam duży bochen chleba i smalcu. Posililiśmy się i razem z Kubą poszliśmy dalej wzdłuż Czeremoszu. Mimo zachowanej ostrożności zostaliśmy zauważeni przez jakąś kobietą w ukraińskiej wiosce. Ona zrobiła zaraz alarm i chłopi z siekierami wybiegli w naszym kierunku. Wtedy przeszliśmy przez Czeremosz na stroną rumuńską i chłopi zatrzymali się na brzegu. Kilka kilometrów dalej powróciliśmy na stroną polską i wpadliśmy prosto w ręce, jak się później okazało, sowieckiej partyzantki Kowpaka , ulokowanej we wsi Kobaki. Złożyliśmy relacją o mordach w Kutach i otrzymaliśmy propozycje wstąpienia do oddziału. Udało się nam przekonać ,,komandirów”, że musimy iść do Sniatynia i nieść pomoc swoim rodzicom. Nawet jeden z partyzantów odprowadził nas do szosy, jednak dla bezpieczeństwa postanowiliśmy iść dalej zaroślami. Partyzanci wysłali za nami pościg, przekonani, że nie powinni byli nas wypuścić. Ukryliśmy się w kopie siana i przeczekaliśmy, aż niebezpieczeństwo minęło. Szybkim marszem, już u kresu sił, dotarliśmy do wsi Zaucza. Tu zostaliśmy nakarmieni przez polską rodzinę i następnego dnia byliśmy w Snia- tyniu. Przespaliśmy całą dobę. W Śniatyniu była dobrze zorganizowana polska samoobrona, w której było wielu naszych kolegów.
Wzięliśmy z bratem od wuja furmankę z parą koni, kolegą z karabinem i ruszyliśmy do Kut. Do czapek przylepiliśmy czerwone wstążki., udając sowieckich partyzantów. W Kutach dowiedzieliśmy się, że nasza rodzina schroniła się we wsi Słobódka, tam też odnaleźliśmy rodziców, siostrą i babcię. Zabraliśmy na wóz jeszcze kilka osób chorych i powróciliśmy do Śniatynia. Po kilku tygodniach poszliśmy z bratem ochotniczo do Wojska Polskiego.
Relacja Katarzyny z Mojzesowiczów Migockiej:
Po pięciu dniach włóczęgi żebraczej na obolałych, opuchniętych nogach dotarłam do Śniatyna. Nie pamiętam dokładnie, ale proboszczem był ks. Amirowicz, który miał już pewne wiadomości o zbrodniach na Hucułszczyźnie i w okolicznych miasteczkach o mieszanym pod względem narodowościowym składzie mieszkańców. Słyszałam, że polska ludność staczała z Ukraińcami obronne walki w nielicznych wypadkach. Bandy ukraińskie były prawdopodobnie uzbrojone w broń bolszewicką, otrzymaną podczas planowego wycofywania wojska na dwa dni w celu pozostawienia Ukraińcom czasu na dokonanie zbrodniczych czynów na polskiej ludności i jej mieniu.
Wkrótce do Śniatyna dotarła liczna grupa, przeważnie młodych osób z Kut i Kosowa, oraz okolicznych miejscowości. Miejscowa ludność wykazała wielką życzliwość dla uciekinierów, udzielając im zatrudnienia na swoich gospodarstwach, jako pomoc przeważnie w ogrodach i oborach, a nawet przy opiekowaniu się dziećmi i starszymi osobami. Wymienię nazwiska kilku osób, którym byłam wdzięczna za chwilową opiekę, zaoferowaną pracę i wyżywienie. Ks. Borowego, rodzinę Wasilewskich, Kremczów, Krzysztofówiczów zachowam we wdzięcznej pamięci. Podobna wdzięczność należy się licznym obywatelom Śniatynia za ich prawdziwie chrześcijańską opiekę nad uciekinierami.
Relacja Stanisława Ciołka:
Poniżej podają znane mi nazwiska członków UPA – banderowców, którzy brali czynny udział w mordach, grabieżach oraz paleniu domów polskich i ormiańskich:
  • Matwiejew i Kamat, byli policjanci ukraińscy,
  • Tarnowiecki, mieszkający koło tartaku, jeden z przywódców rezunów,
  • Starożytnik, mieszkający nad Młynówką,
  • Usyk i Kachnikiewicz,
  • sąsiedzi z ulicy Zacisznej, synowie Jana Tarnowieckiego: Dorko, Mirko i Stefan Tarnowieccy; ten ostatni był żołnierzem formacji SS „Galizien”,
  • Matkowscy, ojciec i syn, były student Uniwersytetu Lwowskiego,
  • przywódca duchowy bandytów, ksiądz greckokatolicki z Kut, Zakrzewski, święcił noże, którymi później mordowano Polaków.
Ww. Tarnowieccy po pobycie ileś tam lat na Sybirze, czy też w Kazachstanie, powrócili do Kut i wszyscy zginęli tragicznie, tj. dwaj popełnili samobójstwo, a jednego „szlag trafił” w ubikacji. Matkowskich, ojca i syna, zastrzelili w czasie ucieczki żołnierze radzieccy, konwojujący ich do więzienia w Kołomyi. Ks. Zakrzewski uciekł do Kanady, gdzie występował w radiu „Swoboda” oraz wydawał po rusku książeczki do nabożeństwa.
Kachnikiewicz powrócił z zesłania i parę lat temu zmarł w Kutach. Dowódca oddziału radzieckiego, który wycofał się z Kut, został skazany przez władze sowieckie na śmierć przez rozstrzelanie. O pozostałych bandytach nic pewnego nie słyszałem. (…)
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że upowcy mordowali bezkarnie, znienacka i z zaskoczenia, Polacy, niezorganizowani, nie stawiali żadnego oporu. Z przekazów, które zapamiętałem, wynika że w roku 1944 broniła się tylko rodzina ukraińskiego ks. Śliwińskiego, będącego proboszczem greckokatolickim w Tiudowie lub Rożnowie. Został zamordowany wraz z rodziną za to, że w cerkwi na kazaniach nawoływał do opamiętania.
Relacje pochodzą z książki ks. Tadeusza Isakowicz-Zaleskiego
pt. “Przemilczane ludobójstwo na Kresach”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz