niedziela, 1 grudnia 2019

Zbrodnie UPA: Opowiadanie Józefy Tasak. Bóg ocalił nas wszystkich

[…] Trzeci raz Bóg nas ocalił w listopadzie 1943 roku. W tym czasie w tej okolicy zostało jeszcze sześć polskich wsi, które dotąd ocalały przed zniszczeniem przez Ukraińców, tzw. banderowców. Pozostałe zostały spalone, a ich mieszkańcy wymordowani. Mogiły ciągnęły się kilometrami. Tatuś chodził oglądać te zniszczenia, kilka razy ktoś go zawrócił i dzięki temu ocalał, bo mógłby zginąć. W końcu jednak przyszedł czas na nas, banderowcy postanowili bowiem spalić i te pozostałe wsie, ludzi wymordować, a sami zamierzali przedostać się na Polesie, by w tamtejszych niedostępnych okolicach prowadzić dalsze działania partyzanckie. Mój tatuś zdawał sobie sprawę ze zbliżającego się niebezpieczeństwa. Dzień przed napadem banderowców miał sen, po którym powiedział, że nasza wieś zostanie ocalona. W tym śnie dowiedział się o zbliżającym się ataku na wieś i bardzo się przejął tym, że jej mieszkańcy zginą. Jednak ktoś rzucił mu karabin, wołając: Wszyscy mają karabiny i niech pan weźmie jeden, będziemy się bronić. I obronili się. Bóg obronił naszą wieś…


Bóg ocalił nas wszystkich

Dosłownie kilka godzin wcześniej w naszej wsi zatrzymał się oddział sowieckich partyzantów liczący 60-70 żołnierzy. Jak to i wcześniej bywało, moja mama szykowała im jedzenie, przynieśli ze sobą jakieś mięso zdobyte na Ukraińcach. Bardzo się spieszyli, więc ledwie zdążyli zjeść zupę, a kotlety, jakie mama im smażyła, pośpiesznie zawijane w co popadnie, brali już ze sobą. Po południu już ich nie było, a wieczorem tatuś zauważył, że po wsi kręcą się jacyś podejrzani obcy ludzie, jakby chcieli rozpoznać sytuację. Mówili wprawdzie po rosyjsku, ale to nie byli partyzanci, którzy bywali u nas wcześniej. Tatuś powiedział: Całą noc będziemy czuwać i spędzimy ją na kolanach, modląc się. A jeżeli pojawi się zagrożenie, musimy uciekać. Ludzie chodzili po wsi, były wyznaczone warty, żeby ostrzec przed nadchodzącymi banderowcami.
Nad ranem, kiedy wydawało się, że nie ma bezpośredniego zagrożenia, zasnęliśmy, a o szóstej rano przyszła do nas sąsiadka, a jednocześnie nasza kuzynka – zakonnica. Mówi: – Bóg mnie obudził, żebym was ostrzegła, żebyście byli gotowi do ucieczki. I wskazała nam kierunek ucieczki. – Niech dziewczyny się ubierają, biorą co się da wziąć w ręce i niech uciekają. I tak zrobiłyśmy. Rodzice tymczasem poszli ukryć jeszcze trochę jedzenia. Już wieczorem schowali gdzieś w lesie trochę zboża i mąki, teraz poszli jeszcze ukryć w kamieniołomach trochę zapasów. Jak już to zrobili i chcieli wracać do domu, okazało się to już niemożliwe. Z lasu wynurzyła się grupa banderowców z bronią gotową do strzału, mających zamiar odciąć drogę ucieczki ludziom, którzy będą próbowali się wymknąć ze wsi. Nasz dom jednym z najbliżej stojących przy lesie. Bylibyśmy pierwsi do zagłady. Mama zaczęła się modlić, tata przypadł do ziemi. Mama była zawsze odważna, więc wyglądała zza krzaków, w których się ukryli, chociaż była to słaba osłona, bo – jak to w listopadzie – nie było już z na nich liści. Widziała, że idzie w ich kierunku 10-12 uzbrojonych ludzi. Ale kiedy zbliżali się do tej kępy krzaków, w których schronili się rodzice, wszyscy kolejno, jakby na komendę, odwracali głowy w innym kierunku. Przeszli obok nich bardzo blisko, i poszli dalej. Rodzice wrócili do domu, nas już nie było. Uciekaliśmy w kierunku tych wsi, o których wiedzieliśmy, że tam są rosyjscy partyzanci. Wszyscy mieszkańcy uciekali przez łąki. Słyszeliśmy strzały za sobą i to bardzo blisko – jak się później okazało, moja kurtka była przestrzelona w dwóch miejscach. W tym biegu przez pola zgubiłam też buty, uciekałam dalej boso, a to był już przecież listopad, ziemia było lekko zmarznięta – ale strach przez śmiercią był silniejszy. Z tych ludzi, którzy uciekali, nikt nie zginął. Zginął pies, została też trafiona koza przez kogoś prowadzona. Jak tylko ostatni człowiek przebiegł przez tory kolejowe prowadzące do kamieniołomów, chroniąc się w lesie, banderowcy zamknęli okrążenie wokół wsi. Spóźnili się, bo we wsi nie było już nikogo. Dosłownie zadecydowały o tym minuty.

Bój pod Moczulanką

W połowie listopada 1943 roku duże zgrupowanie UPA (Ukraińskiej powstańczej Armii) atamana Szawuły liczące około 1500 ludzi dotarło w rejon Ludwipola z zamiarem wymordowania Polaków mieszkających w 18 ocalałych z dotychczasowych napadów wsi położonych wokół Moczulanki i Starej Huty. Z ich rozpoznania wynikało, że działający w tym rejonie oddziałał partyzantów Armii Krajowej kpt. Władysława Kochańskiego „Bomby” (używał też pseudonimu „Wujek”) i oddział sowieckich partyzantów kpt. Iwana Szytowa odeszły w inny rejon działania. To sprawiło, że banderowcy czuli się bardzo pewnie wchodząc rankiem 16 listopada 1943 roku do Moczulanki. W rzeczywistości jednak oba te oddziały (już wcześniej współpracujące ze sobą) właśnie wróciły w pobliże Moczulanki. Zaalarmowani niezależnie od siebie partyzanci „Bomby” i Kotlarowa ze zgrupowania kpt. Szytowa zaatakowali Ukraińców z dwóch stron. Ci uciekając przed atakującymi ich partyzantami sowieckimi wpadali prosto pod kule polskich żołnierzy. Oddział atamana Szawuły został rozgromiony, poniósł duże straty w zabitych, rannych i wyposażeniu, co zmusiło ich do wycofania się za Słucz. Polskie wsie w rejonie Moczulanki zamieszkałe (wraz z uchodźcami) przez około 12 tys. ludzi ocalały aż do wkroczenia tam na początku 19 44 roku Armii Czerwonej.

Aniołowie w sowieckich i polskich mundurach

I teraz wydarzył się cud, który zadecydował o naszym losie. 30 kilometrów od nas zatrzymał się oddział partyzancki, który poprzedniego dnia opuścił naszą wieś. Z niego wydzielono oddział zwiadowców liczący 25 żołnierzy, który otrzymał rozkaz powrotu i obrony naszej wsi. Wyruszyli wieczorem, maszerując całą noc, dotarli do nas o świcie. Akurat wtedy, kiedy pierścień banderowców zamykał się otaczając Moczulankę. Rozpoczęła się strzelanina. Banderowcy wcześniej przeprowadzili rozpoznanie, z którego wynikało, że w pobliżu nie ma żadnych wrogich im partyzantów. Jak usłyszeli strzały, wpadli w panikę i zaczęli uciekać w stronę wielkiej polany, gdzie rozlokował się ich obóz, sztab i tabory, w których były ich rodziny. Wcześniej jednak ci partyzanci, którzy przyszli nam na pomoc, przesunęli się w tym kierunku, zajęli dogodne pozycje i niemiłosiernie ich ostrzeliwali. Zginęło tam 240 banderowców. Byli w takiej panice, że nie podjęli żadnej walki, zostali wystrzelani. Do ucieczki rzuciły się też tabory – a partyzanci wszystkich ich ścigali aż do Wilczakowskiej Kolonii. Wycofali się aż do Słuczy. Moje siostry zgubiły mnie w czasie ucieczki. Zostawiły mnie, bo wzięłam zbyt wiele rzeczy, aby je ocalić – tatusia kożuch, mamy futro, jakąś żywność: kilka bochenków chleba, garnek smalcu. Najpierw w worku na plecach, później już ciągnęłam po ziemi. I nagle okazało się, że jestem sama, a wszyscy uciekający ludzie są daleko z przodu. Na to wyłoniło się z lasu kilku uzbrojonych ludzi na koniach. Pomodliłam się z nadzieją, że to partyzanci, bo nadjechali od strony, od której banderowców nie było. I tak bym im nie uciekła, więc zatrzymałam się, oni mnie okrążyli i zapytali po polsku, co się dzieje. Zobaczyłam, że na czapkach mają polskie orzełki – poczułam się lepiej. Powiedziałam, że trwa napad na Moczulankę, której bronią ruscy partyzanci. Oni popędzili konie, powiedzieli mi tylko, w którą drogę mam skręcić, gdzie udali się pozostali nasi uciekinierzy. Po jakimś czasie dotarłam do wsi Lewacze i spotkałam moje siostry. A polscy partyzanci, na których się natknęłam, włączyli się do walki i pogromu banderowców.
Dowódcą tej grupy sowieckich zwiadowców był 20-letni moskwiczanin. Już po walce poszedł się rozejrzeć po wsi. Koło domu mojej koleżanki leżał pod drzewem ranny banderowiec i wymierzył w niego karabin. Ten usłyszawszy szczęk repetowanej broni wyciągnął pistolet – ale broń się zacięła, ściągnął z ramienia automat… i ten też się zaciął. Na to strzelił banderowiec i zastrzelił go. Widział to adiutant dowódcy, który wybiegł za nim. Ale nie zdążył go uratować. To był jedyny zabity, jakiego stracili partyzanci w tej walce. Zrobiliśmy mu bogaty pogrzeb. Pochowaliśmy go na naszym cmentarzu ze wszelkimi honorami. Ani jeden dom we wsi nie był spalony czy ograbiony. Ani jedna osoba ze wsi nie zginęła. Byliśmy pewni, ze to było ocalenie dane nam przez Boga. Jak już wspomniałam, w chwilach trwogi ludzie przychodzili do nas, żeby się modlić o ocalenie. Wielu ludzi gorąco, ze łzami w oczach modliło się o ratunek. Mój tatuś przez te wszystkie lata chodził od domu do domu i głosił im Ewangelię. Nie wiemy o nikim, kto się nawrócił, nikt z naszych kuzynów tam mieszkających się nie ochrzcił, ale ludzie tam mieszkający byli bogobojni, w najlepszym tego słowa znaczeniu. […]
Opowiadanie Józefy Tasak pochodzi ze strony wolyn.org

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz