czwartek, 7 listopada 2019

W nocy z 8 na 9 listopada 1944 we wsi Szybalin pow. Brzeżany UPA zamordowała 12 Polaków

File:Szybalin (BildID 15529773).jpg


We wsi Szybalin pow. Brzeżany UPA zamordowała 12 Polaków. „TO zaczęło się... około godziny 20. W zalegający w ciemnościach listopadowy wieczór. W położonej po wschodniej stronie Ceniówki części Szybalina, zamieszkanej przez polskie rodziny. Według Anastazji Krych był 24 października, w pamięci szybaliniaków utrwaliła się data 8 listopada 1944 roku. Potężny huk przed wejściowymi drzwiami. Mama strwożona i drżąca decyduje się. Owiniętego w chustę usadawia mnie na swoich plecach. Miałem niespełna 7 lat. Dobrze pamiętam: Mama budzi mnie z głębokiego snu, stawia na stole. Zasypiam na stojąco. Mama potrząsa mną, pospiesznie ubiera, owija w dużą kraciastą chustę. Drżącym z trwogi półszeptem modli się: „Pod Twoją obronę uciekamy się święta Boża Rodzicielko…”. Wybudzam się. Ojca nie ma: był na warcie na posterunku w domu rodziny Adamów, która strasznie ucierpiała tej nocy. Mama nie może podjąć decyzji. Nasza izdebka cała rozświetlona falującym od dwóch niewielkich okien czerwonawym blaskiem. Za oknem od podwórka przemknęły pojedyncze cienie. Ostry, rozkazujący krzyk: „Kidaj granatu pid czerwonu dachiwku!”. Nasza chatka pokryta jest czerwoną dachówką. Potężny huk przed wejściowymi drzwiami. Mama strwożona i drżąca decyduje się. Owiniętego w chustę usadawia mnie na swoich plecach. Wchodzimy do maleńkiej sieni. Mama otwiera drzwi. Na głowy sypie się nam zaprawa murarska i skruszony gruz z nadwyrężonej futryny. Z wysokości maminych pleców widzę z lewej strony podwórka płonący wysokim i trzaskającym płomieniem stóg słomy. Na prawo, wzdłuż muru naszej chatki, rdzawym ogniem pali się i dymi słomiana zagata. Nisko suną chmury, widoczne od oświetlającego je pożaru, pada mżawka. Patrzę na to z mieszaniną lęku i jakiejś trwożnej chłopięcej ciekawości. Mama podrzutem „poprawia” mnie, bym się nie osunął. Skręcamy w prawo, wzdłuż płonącej zagaty, w kierunku ogrodu Kurdyjagów. Otwarta furtka... Tuż za węgłem przed nami ciemna męska postać. Widzę ją oko w oko z wysokości maminych pleców. Odruchowo skręcamy w lewo, w ciemność „Stij!”. Odwracam głowę: zboczem, na ukos, w naszą stronę biegną szare sylwetki – jest ich wiele. Rozdzierający w śmiertelnym przerażeniu krzyk Mamy i niemal jednocześnie tuż za naszymi plecami ogłuszający huk karabinowego wystrzału – raz, drugi. Razem z hukiem bardzo wyraźny, wyróżniający się śmiertelną wibracją, ostry świst kul – jednej i drugiej, tuż przy naszych głowach. Biegniemy w dół, błotnistym zboczem. Przywieram co sił do matczynych pleców. Staczamy się po śliskiej od mżawki glebie do wejścia wspomnianego już ziemnego sklepu Kurdyjagów. Kucamy. Chwilka i przed nami, na wyciągnięcie ręki, przebiegają ciemne postacie. Wracają. „Tu sczezła, tu sczezła”. Szukają. Jest błotnisto. Grząsko. Mży. Znikają. Ciemność i cisza. Mimo grozy sytuacji – pamiętam to dobrze – czułem się bezpieczny, ciągle na plecach Mamy. Tylko to jej rozdygotane ciało. W trudnej, kucznej pozycji Mama co chwila podrzutem „poprawia” mnie, bym nie spadł. Przywarłem mocno do niej i... zasnąłem. Tak około 20 minut. Mama ostrożnie podnosi się, budzę się – ciągle na jej plecach. Biegniemy do Kurdyjagów. Widzę babcię Rozalię. Cicha i trwożna wymiana zdań. Babcia bierze mnie na ręce i oddaje, także struchlałej z przerażenia, swojej córce, ciotce Katarzynie Zamojskiej. Do Mamy mówi: „Dońciu, ja za was już odmówiłam Anioł Pański”. Widziała z okna swojego domu naszą dramatyczną ucieczkę, widziała oddane do nas przez banderowca z najbliższej odległości strzały i była przekonana, że przy wejściu jej ogrodowego, ziemnego sklepu zostaliśmy zamordowani. Ciotka Katarzyna umieszcza mnie natychmiast w gliniastej piwnicy swojego mieszkania. To rodzaj schronu domowego. Są tam już Hania i Michał Szumowie, nieco starsi, moi kuzyni, dzieci drugiej córki Rozalii – Marii. Nagle na zewnątrz domu, tuż za oknem, rozdzierający lament. To rozpaczają ciotki Maria, Katarzyna i babcia Rozalia. Ale dramat się nie skończył. W opuszczonym domu została w kołysce półtoraroczna siostra Bronisława... Dalszy ciąg zdarzeń znam od Mamy. Babcia Rozalia, nasza wybawicielka, pyta: „A gdzie dziecko? Idź po dziecko, idź po dziecko”. I dosłownie ciągnie struchlałą, przerażoną Mamę do objętego tłumionym ogniem tlącej się zagaty naszego domku. W śmiertelnym strachu zatrzymują się przed wejściowymi, nadwerężonymi wybuchem drzwiami. Są przymknięte. Uciekając, zostawiliśmy je otworem. Może we wnętrzu czai się banderowiec? Mama przełamuje strach. Otwiera i wchodzi. Mieszkanie wypełnione gryzącym dymem. Słyszy krztuszącą się od dymu siostrę. Widzi, że leży odkryta na stole. A więc byli! Wydobyli z kołyski i tak pozostawili. Może sprawdzali, czy to chłopiec? Nie – dziewczynka, więc oszczędzili. Mama zawija ją w poduszkę i przekazuje babci Rozalii. Jest ocalona. Wnętrze domku wypełnia się gryzącym dymem. Ale na niewielkim strychu są nasze zimowe zapasy: nieco mąki, trochę pszenicy, prosa, gryczanej kaszy. Bez nich nie przetrwamy zimy. Mama wchodzi do niewielkiej spiżarni i po drabince wspina się na ten stryszek. Cały zapas po omacku zrzuca na glinianą polepę spiżarni. W duszącym dymie traci orientację. W ciemności omackiem szuka zejścia. Trafia na nie przypadkiem i całym bezwładem ciała spada. Ciężko rani głowę, ale ratuje swoje życie i... zapasy. Posłużyły nam na przetrwanie zimy w Brzeżanach i w czasie naszego exodusu na Zachód. Do końca swoich dni nosiła dużą zabliźnioną szramę powyżej skroni – na szczęście, mało widoczną. Ukryci w piwnicznym schronie z Hanią i Michałem Szumami pozostajemy w całkowitej ciemni, przykryci drewnianą przykrywą. Jest trochę słomy. Przytulamy się do siebie i zasypiamy. Budzimy się. Przez niewielką szparę przykrycia przebija światło dnia. Chce nam się sikać. Sikamy na polepę. Płaczemy. Ktoś wreszcie podnosi pokrywę. Ciotka Maria. Wychodzimy. Jest biały dzień. Po niebie mkną białoszare obłoki. Jest chłodno. 9 listopada. Ciotka prowadzi naszą trójkę do swojego domu, położonego niżej, za gliniastą drogą, u podnóża stoku. Na drodze gromada ludzi, głównie kobiety. Słyszę lamenty, ożywione rozmowy. Widzę Mamę z siostrą na ręku. Ucieszyłem się, ale ciotka Maria każe iść dalej. Mama na czole ma okropną ranę, ogromny opuchnięty krwiak. Na twarzy – to dostrzegłem i zapamiętałem - niezagasłe jeszcze przerażenie. Daje mi ręką znak, bym podążał za ciotką. Przejmuje nas babcia Rozalia i prowadzi do obszernej kuchni. Daje jedzenie: gęstą kaszę jaglaną. Każe tu pozostać, nie wychodzić. Mówi, że jest wielkie nieszczęście. Są pozabijani – tak to określa. Wymienia parę nazwisk.
  1. Strzelającego do nas banderowca Mama poznała. Tę mroczną wiedzę trzymała jednak w tajemnicy do czasu naszego smutnego exodusu – w obawie, by ojciec nie szukał niebezpiecznej zemsty. W 1978 roku, w dniu, w którym jedyny raz wspólnie z ojcem odwiedziłem rodzinny Szybalin, dziwnym zbiegiem zdarzeń odbywał się w tamtejszej cerkwi pogrzeb tego człowieka. Jakby sam czas dokonywał wyrównania rachunków.” (Franciszek Prus, oprac. Szymon Kozica: 8 listopada będziem pamiętali. Szybalin, rok 1944; w: https://plus.gazetalubuska.pl/8-listopada-bedziem-pamietali-szybalin-rok-1944/ar/11859308 ). Zabici zostali pochowani na maleńkim, wydzielonym polskim cmentarzu w Szybalinie, przy trakcie do Brzeżan. „Uroczystość na skwerze przed kościołem w Zielonej Górze Łężycy, upamiętniająca ofiary ludobójstwa dokonanego przez OUN-UPA na Kresach. Goście odsłaniają kolejne tablice. /.../ Franciszek Prus delikatnie zdejmuje z tablicy biało-czerwoną wstęgę, skłania głowę i klęka na oba kolana. Na tablicy napis: „Pamięci mieszkańców wsi Szybalin, pow. Brzeżany, woj. tarnopolskie, zamordowanych przez OUN-UPA w nocy 8/9 listopada 1944 roku: 1. Adamów Apolonia - lat 18, 2. Adamów Michał - lat 20, 3. Krych Paweł - lat 37, 4. Szymański Jan - lat 35, 5. Uchman Adam - lat 17, 6. Uchman Apolonia - lat 30, 7. Uchman Franciszek - lat 19, 8. Ruchlewicz Anna - lat 40, 9. Ruchlewicz Stefania - lat 19, 10. Prus Michał - lat 30, 11. Prus Maria - lat 28, 12. Kozaczek Paweł - lat 22”. (Szymon Kozica: Ocaleli, żeby przekazać nam tę historię; w: https://plus.gazetalubuska.pl/ocaleli-zeby-przekazac-nam-te-historie/ar/10739410 ). Cecylia Sik: „Po tym wieczorze zorganizowano warty, milicja i gospodarze pilnowali wsi. Nic to nie dało. Następnej nocy napadli na posterunek. Zginął mój kuzyn, rażony granatem. Koledze odcięli nogi i ręce, wykrwawił się. Ojciec starszą siostrę i mnie wywiózł do Brzeżan, do zaprzyjaźnionej pani. W miastach banderowcy nie grasowali, ale było inne zagrożenie. Sowieci przeczesywali mieszkania, gwałcili kobiety i dziewczyny. Siostra miała 22 lata, ja sześć. /.../ Wywieziono nas także dlatego, że ja bardzo się rozchorowałam. Wezwano niemieckiego lekarza, ponacinał wrzody na moim ciele, zdezynfekował i kazał robić okłady z cebuli i szarego mydła. Pomogło, ale blizny były bardzo widoczne przez długie lata.” (https://plus.gazetalubuska.pl/a-szybalina-zal-wioska-byla-duza-w-niej-szkola-uczeszczalam-do-pierwszej-klasy/ar/11859406 ).

1 komentarz: