Na zdjęciu Józef Nowak z siostrzenicą Czesławą, Wołczków 1943/44.
Według wspomnień zgromadzonych przez Stowarzyszenie Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów we Wrocławiu, w nocy z 29 na 30 marca 1944 roku około godziny 2-3 od strony wsi Tumierz nadciągnął oddział UPA i rozwijając się w tyralierę zaatakował Wołczków. Sygnałem do ataku był wystrzał z rakietnicy. Napastnicy podpalali budynki i najczęściej zabijali napotkane osoby bez względu na płeć i wiek (zdarzały się pojedyncze przypadki oszczędzania kobiet i dzieci). Niebroniona ludność rzuciła się do ucieczki szukając ukrycia w lesie, w jarach i w przygotowanych schronach. Upowcy wrzucali do wykrytych schronów granaty oraz przeszukiwali jary mordując znalezionych ludzi. Zabijano z broni palnej oraz za pomocą noży i siekier. Niektóre ofiary były torturowane. Najwięcej ludzi zginęło w jarze na Korpanówce, w domach przy drodze na Tumierz, w jarze za gospodarstwem Jantka Tarnowskiego oraz w schronie Jana Gadzińskiego. Po spaleniu Wołczkowa i dokonaniu zbrodni oddział UPA ze śpiewem odmaszerował w kierunku Tumierza.
Ocalali Polacy przenieśli się w większości do graniczącego z Wołczkowem miasteczka Mariampol. Następnego dnia rozeszła się pogłoska, że UPA planuje rzeź Polaków w Mariampolu. Miejscowi Ukraińcy wynieśli się z dobytkiem do okolicznych wsi. Atak jednak nie nastąpił. Nad ranem 1 kwietnia 1944 roku do miasteczka wkroczył oddział partyzantki sowieckiej i tym tłumaczy się brak napaści UPA na Mariampol.
W tym czasie ciała zamordowanych w Wołczkowie pochowano w zbiorowej mogile na cmentarzu w Mariampolu. Po dwóch tygodniach zmieniła się sytuacja frontowa i oddział sowiecki wyparli z miasteczka Niemcy, których obecność także hamowała ataki UPA.
Oto kilka relacji naocznych świadków tego wydarzenia:
*Kiedy padły pierwsze strzały na Wołczków- wystawione na noc posterunki samoobrony wszczęły alarm wśród śpiących. Posterunek taki nie był uzbrojony w broń palną. Jego służba polegała jedynie na czuwaniu i obserwacji terenu. W tym przypadku śpiącego ojca "poderwał" Władysław Tomczak. Obudzony ojciec pobiegł do stajni, uwolnił z uwięzi bydło, uchylił drzwi stajni, otworzył chlewik, potem z babcią i córką Hanią- skryli się pod dębami (złożonymi na podwórku z przeznaczeniem na budowę domu). Łuny pożarów poprawiały widoczność. W kryjówce pod dębami robiło się jasno. Hania zwróciła się do ojca: "tu nas znajdą- idę w bezpieczniejsze miejsce". Pożegnawszy się z ojcem wraz z babcią wyszły z dotychczasowego ukrycia. Udały się za wiklinowy płot na ogród, gdzie w kupkach złożona była kukurydzianka. W niej obie ukryły się, zaledwie 15 kroków od ukrytego pod dębami ojca. Dzielił ich jedynie wiklinowy płot.
Banderowcy systematycznie poszerzali zbrodniczą akcję. Podpalali dom za domem. I tak po zapaleniu domu Karola Gwizdaka (Kanarka), przeszli przez płot na ogród do złożonej kukurydzianki. Dochodząc jeden z nich zapytał: "majesz naftu?". Leżącemu za płotem pod dębami ojcu doszedł wyraźny donośny głos "wstawaj", a potem- "idy, idy". Dalej słyszy drżący głos kobiecy "joj wy mene zabijete". Idy! Krzyknął oprawca i oddał strzał. Więcej strzałów ojciec nie słyszał, lecz wiedział, że spod dębów wyszły dwie osoby. Banderowcy przez płot weszli na drogę idąc obok ukrytego ojca. Mówili do siebie: "O! ona se prosyła". Podeszli pod nasz dom, ze strzechy jeden wyjął garść słomy, polał naftą i podpalił. W grupie tych morderców brała udział również kobieta.
Rano w wielkim strachu i przerażeniu ostrożnie wyszedł ojciec ze swej kryjówki. Kroki skierował w stronę złożonych snopków kukurydzianki. Tam zobaczył zgliszcza dopalającej się słomy, a pod nią opalone zwłoki córki Hani i babci Julii, których zdrowe ciało było jedynie od ziemi. Babci w dłoni (zaciśniętej) pozostał kawałek niespalonej laski, którą się podpierała. W brzuchu zauważył ojciec- wbity i pozostawiony nóż, którym oprawca dokonał swego dzieła. Dlatego brak było drugiego strzału. Siostra Hania została zastrzelona z bliskiej odległości. Dowodem był odpalony prochem strzelniczym warkocz, który leżał na boku, nie mając styczności z płonącymi zwłokami. Ów warkocz przywieźliśmy ze sobą na Zachód. Babcia z rozprutym brzuchem płonąc konała. Obie polane były naftą. W zbiorowej skrzynce, nie podobnej do trumny, złożono je razem, a z nimi nóż- narzędzie zbrodni. Pochowane zostały we wspólnej mogile z innymi pomordowanymi tej nocy.
Od pamiętnej nocy, każdą następną spędzaliśmy w domu szwagra Michała na Psiarni, który mimo woli stał się naszym drugim domem, nas pogorzelców z Wołczkowa. W głębokiej tajemnicy w wykopanej przez ojca kryjówce spędzaliśmy potem z całą rodziną dalsze niepewne noce. Wiele razy nocowaliśmy gdzie kto mógł, również w szczerym polu. Rankiem wracaliśmy z powrotem do domu na Psiarni. Jakby z ciekawości czy żalu zza płotów zaglądały kołyszące się głowy ciekawych ukraińskich sąsiadów, obserwujących nas, powracających z "noclegów", trzęsących się z zimna i strachu. Pamiętam, a było to już w dzień zaraz po tragedii Wołczkowa, przebywającym w domu na Psiarni dano znać, że znów banderowcy idą, tym razem przebrani w sowieckie mundury wojskowe. Nastała panika. Nastraszeni i przerażeni, nie wiedzieliśmy co począć, dokąd i gdzie się schować. Strach ten nie był długi. Okazało się, że to zwiad sowiecki To oni, ci żołnierze "stanęli" na drodze banderowców przed następnym uderzeniem, tym razem na Polaków w Mariampolu.
Tadeusz Szczygielski s. Szczepana.
*Ojciec, kiedy usłyszał strzały obudził nas. Szybko i w wielkim przerażeniu każdy chwycił jakieś nakrycie, wybiegliśmy na podwórze: babcia Julia (73 lata), siostra Hania (19 lat) i ja (12 lat). Ukryłyśmy się pod drzewem. Nie czułyśmy się bezpiecznie w tym miejscu. Tato wypuszczał bydło ze stajni, a nam radził uciekać na pola - Zadworzyska. Biegłyśmy w tym kierunku, jednak babcia i Hania wróciły się. Ja biegłam samotnie aż na Psiarnię do domu, dokąd matka wyjechała wieczorem. Tato zobaczywszy wracających babcię i Hanię, zalecał ukryć się pod drzewem, ale one wybrały kupki kukurydzianki złożonej w ogrodzie i tam się ukryły.
Tam znaleźli ich banderowcy. Babcię zamordowali nożem, pozostawiając nóż w jej brzuchu. Siostrę Hanię, która prosiła ich, żeby jej nie zabijali - zastrzelili. Następnie ciała nakryli słomą kukurydzy, oblali benzyną i podpalili.
Ojciec przetrwał niebezpieczeństwo pod drzewem. Ja dostałam się do domu zamężnej siostry Marysi, ale nikogo tam nie zastałam. W nocy, gdy ukazała się łuna od palącego się Wołczkowa, wszyscy mieszkańcy Psiarni uciekli na pola Wistrowa (Wistrów - nazwa pola). Znalazłam matkę z rodzeństwem pod wystającym brzegiem starego łożyska Dniestru. Byli tam też inni ludzie z dziećmi. Zmarznięty, głodny 7-miesięczny brat Czesław, tuląc się do mamy, płakał.
Jeszcze przed południem zmęczone, niewyspane wróciłyśmy do pogorzeliska naszego
gospodarstwa.
Wraca matka do Wołczkowa
Szukać babcię, Hanię-ojca woła,
Patrzy- wszystko spustoszone,
Domy wokół są spalone.
Z wielkim żalem, bólem serca
Matka nóż wyciąga z wnętrza,
Hani warkocz odpalony,
Leżał z boku z drugiej strony.
Jadwiga Gwizdak z d. Szczygielska c. Szczepana.
*Przed strasznymi i krwawymi wydarzeniami tej nocy mężczyźni robili zawsze wartę- czuwanie, może od końca stycznia 1944 r. odkąd zaczęły krążyć pogłoski o napadach i morderstwach w okolicy. Kilku sąsiadów umawiało się. Jedni siedzieli po domach, inni na ulicy pełnili wartę w swoim rejonie. W tym czuwaniu stróżujący się zmieniali. Poza kijami lub laską uzbrojenia nie była.
Tragicznej nocy napad zaczął się po północy, między pierwszą a drugą godziną. Staliśmy na straży. Strzały najpierw było słychać od strony Tumierza i Łanów oraz naszego cmentarza. Ponieważ strzelanina nie milkła, moi sąsiedzi opuścili domy i udali się do sadu Jana Gadzińskiego, gdzie był schron. Ja z jednym z sąsiadów (Stanisławem Czerniakiem) poszliśmy do stajni odpiąć bydło z łańcuchów, potem podążaliśmy za innymi do schronu. Ale nie było już w nim miejsca, wobec tego uciekliśmy pod skały - w tym miejscu, jak się szło na Ryń (nazwa pastwiska nad Dniestrem). Ze schronu nikt za nami nie wyszedł. Tymczasem Wołczków zaczął się palić od strony Tumierza w górnej swej części. Częste strzelanie nie ustawało.
Od skał z sąsiadem przeszliśmy na Ryń i z wielkim smutkiem przyglądaliśmy się tej pożodze. Krążąc po polach doszliśmy do Doliny (jedno z przedmieść m. Mariampola).
Gdy zaczęło świtać i pożary domów przygasły, zdecydowaliśmy się pójść do wioski. Pierwsze kroki skierowaliśmy do schronu, przed którym leżał zabity mój ojciec bez butów - w schronie była cisza. Stąd udaliśmy się w stronę naszych domów. Słomiane dachy dogorywały. Do naszego domu przybiegł mój kuzyn Józef syn Michała. Wodą przyniesioną wiadrami z potoku ugasiliśmy dopalające się belki dachu. Wkrótce potem powstał ruch, że banderowcy znów nadchodzą. Pobiegliśmy szybko do Mariampola. Alarm okazał się nieprawdziwy. Wróciliśmy pod spalony dom. Nie mając kluczy do drzwi, wybiłem szybę w oknie, aby dostać się do wnętrza domu.
Po południu rozeszła się pogłoska, że na następną noc przyjdzie kolej na Mariampol. Wszyscy zaczęli uciekać -przeważnie na wyspę na Dniestrze pod zamkiem. Ja z kolegą dostaliśmy się łodzią na wyspę, ale potem kilku nas przepłynęło Dniestr na brzeg od strony Pobereża. Jednostka wojska węgierskiego stojąca tam dawała pewne bezpieczeństwo. Na następny dzień wkroczyła do Mariampola czołówka armii sowieckiej. Pozostaliśmy jeszcze, nocując na Pobereżu u Franciszka Krzyżanowskiego, Polaka , który ożeniony był z Teofilą Sęgą z Wołczkowa. Zginął on potem od miejscowych banderowców. Gdy Węgrzy wycofali się w kierunku Stanisławowa, z pomocą wyżej wymienionego Franciszka przepłynęliśmy Dniestr do Mariampola.
Po przybyciu do domu, przekonałem się , że zginął nie tylko mój ojciec Wawrzyniec, ale również siostra Paulina i jej córka Julia. Zwłoki ich zabrał ze schronu szwagier Józef Śrutwa i porobił dla nich trumny. W sobotę (przed Niedzielą Palmową) zawieźliśmy ciała pomordowanych z przyszłym moim teściem (Marcinem Tarnowskim) na cmentarz. W czasie ich pogrzebu rozległa się strzelanina od strony Wodnik. Wkroczyli Niemcy, a sowiecka jednostka wycofała się na Uście Zielone. Niemcy byli w Mariampolu aż do 22 lipca 1944 r.
Wspomnę jeszcze, że kiedy przybiegłem do schronu i zobaczyłem tam zabitego ojca, w środku tego wykopu byli jeszcze ukrywający się ludzie, ale bardzo przerażeni siedzieli cicho.
Banderowcy, gdy zauważyli schron tej nocy, kazali memu ojcu wyjść i zdjąć buty, następnie go zastrzelili. Do środka wrzucili granat, od którego zginęła moja siostra Paulina i jej córka Julia Śrutwa, Filipina Wójcik, Józef Gadziński, Tekla Gadzińska, Maria Gadzińska i Józefa Gadzińska z domu Beskiewicz. Co do innych, wiem, że Wiktor Groński i Władysław Mikusz zostali zabici ,na polu na Strzyżowicy.
W czasie tego napadu na Wołczków nikt nie stawiał oporu, bo nie miał broni. Dolina i Słoboda (nazwy przedmieść Mariampola) z wyjątkiem kilku domów nie były objęte napadem.
Również mieszkańcy dworu (Jacek Kostański i Kołaczyńscy) nie zostali podpaleni. Ci którzy tej nocy zginęli zostali pochowani we wspólnej mogile na cmentarzu mariampolskim, od wejścia po prawej stronie bez udziału kapłana- ponieważ czas był naglący.
Szkody napadu były olbrzymie. Zamordowano 58 osób. Nie szczędzono też dzieci. Cała wieś była spalona. Pozostały tylko tu i ówdzie domy i zabudowania. Wiele sztuk bydła i koni spaliło się, a z wypuszczonych ze stajni też dużo przepadło. To był prawdziwie barbarzyński napad, gorszy niż w dawnych czasach tatarski.
Dobry Bóg pozwolił mi przeżyć tę noc. Dlatego zawsze dziękuję Bogu, że nie było wtedy w schronie dla mnie miejsca, gdy przybiegłem tej nocy, aby się w nim ukryć.
Załączam jeszcze i ten szczegół, że w podpalaniu domów brały też udział kobiety, które miały ze sobą benzynę lub naftę i polewały nią zabudowania, aby podpalone nie gasły.
Józef Maliborski s. Wawrzyńca.
*Noc z 29 na 30 marca 1944 r. była najstraszniejszą w historii mieszkańców Wołczkowa-pomimo tego, że czuwano do godz. 24 banderowcy dokonali swego dzieła.
Moje młodsze rodzeństwo było na noclegu u babci w Mariampolu, zaś druga mama (ojciec owdowiał i ożenił się drugi raz) poszła do sąsiadów, skąd było blisko do wielkiego rowu, w którym można było się ukryć. Ojciec odprowadził mnie do krewnego Konopackiego za kaplicą na wzgórku; było stamtąd blisko do największego jaru z licznymi rozgałęzieniami i gliniankami, w których można było się schować. Ojciec jak zawsze poszedł do sąsiada Augustyniaka na czujkę. Przed godziną pierwszą usnąłem, a o godz. drugiej jak Wołczków długi napastnicy z UPA rozlokowali się tyralierą od strony Tumierza i zaczęli strzelać i palić pierwsze napotkane zabudowania. Do uciekających strzelano, a złapanych mordowano, niektórych oblewano benzyną i podpalano. Uczestnikami napadu byli nie tylko mężczyźni, ale i kobiety. Podczas napadu szczęśliwi byli ci, którzy uciekli w kierunku Mariampola. O godzinie drugiej w nocy wszyscy ludzie, którzy byli na czujce u Konopackiego, gdy usłyszeli strzały, uciekli, a mnie pozostawili śpiącego. Nie wiem, jak długo spałem, siedząc na bambetlu oparty o kufer. W momencie, kiedy się obudziłem, w mieszkaniu od palących się zabudowań było jasno jak w dzień, drzwi były otwarte. Zobaczyłem, że jestem sam. Rzuciłem się do ucieczki w kierunku największego jaru obok ostatnich zabudowań Jantka Tarnowskiego. Usłyszałem wtedy głosy ludzi na strychu tego domu, który częściowo pokryty był dachówką a częściowo słomą. Zastukałem do drzwi, prosząc, by mnie wpuszczono. Ze strychu zszedł właściciel domu i na swoich plecach wyniósł mnie na strych. Było tam bardzo dużo ludzi. Po chwili usłyszeliśmy głosy Ukraińców: "tutu chatu tra pidpałyty" i podpalono od strony słomianego dachu. Ogień zepchnął nas pod dachówkę i zaczęliśmy się dusić Szukając świeżego powietrza, zwalaliśmy dachówkę. Byłem jako pierwszy przy otworze zrobionym w dachu; niewiele myśląc skoczyłem na ziemię, a za mną właścicielka domu Katarzyna Tarnowska rodem z Krymidowa wołając: "dajcie mi moje dziecko".
Korzystając z zamieszania wśród banderowców, którzy zauważyli wiele głów wyglądających spomiędzy łat w dachu, z różańcem w ręku ruszyłem do ucieczki w pole zwanym Branowskie. Tam napotkałem banderowca z karabinem w ręku; skierował lufę do mnie, ale w pewnym momencie odwrócił się, a ja zbiegłem w dół jaru chowając się w gliniankach, ale nie mogłem się ukryć. Dobiegłem do połowy jaru, tam spotkałem chowającą się sąsiadkę Rozalię Obacz, która okryła mnie dużą chustą i przytuliła do siebie. Po chwili przyszła do nas Tarnowska z czteroletnim synkiem; płacząc opowiadała, że na jej oczach Ukraińcy zabili jej męża (Gosztyłę) siekierą w głowę, długoletniego sołtysa Wołczkowa Kaspra Szczygielskiego, dwóch Konopackich i Stasichę, a Józef Śrutwa wyrwał się im z rąk i uciekł. Banderowcy idąc górą ponad jar w kierunku Wysokiej Góry rzucili rakiety oświetlające jar, szukając chowających się ludzi. Przestraszony zacząłem uciekać do końca jaru pod Branowskie i tam spotkałem ukrywających się sąsiadów Jana Sagę i Bronisława Nazimka. Wybiegliśmy w pole i dalej w las zwany Dębniakami, gdzie doczekaliśmy rana. Z lasu widzieliśmy wielką zgraję powracających napastników w kierunku Tumierza, śpiewających, jadących na koniach i furmankach oraz idących pieszo. Wśród nich byli nie tylko mężczyźni, ale i kobiety.
Przed południem wróciliśmy do wsi, której już nie było. Na miejscu tak ludnej wsi, kiedyś bardzo zabudowanej, zastaliśmy gdzieniegdzie domy, zgliszcza, trupy i popalone w stajniach bydło, Pomiędzy tym wszystkim chodzili zamyśleni ludzie, ale nie płakali, nie lamentowali, nie rozmawiali, bo byli jakby skamieniali; nie mieli co jeść, lecz głodu nie czuli, tylko od czasu do czasu ktoś zapytał: gdzieś był? gdzieś była?
Najwięcej ludzi zamordowano w jarze na Korpanówce, w domach, przy drodze wiodącej do Tumierza, w jarze za Jantkiem Tarnowskim i w schronie w dolnej części Wołczkowa u Jana Gadzińskiego. Tak było do godzin południowych. Przed wieczorem po południu rozpoczęła się nowa gehenna. Rusinom w Mariampolu rozkazano opuścić miasto na nadchodzącą noc, co też w pośpiechu czynili wyjeżdżając furmankami na ukraińskie wsie jak Łany, Dołhe, Dubowce i Tumierz. Dla nas Polaków miała nastąpić doszczętna zagłada; kto by uciekł przed nożem, siekierą czy kulą miał być utopiony w Dniestrze. Nie sposób opisać strachu tego popołudnia i wieczoru. Ludzie nie wiedzieli, gdzie uciekać, by przeżyć to polowanie. Wraz z ojcem wyszliśmy od babci w Mariampolu, która dała nam na drogę bochenek chleba. Nosiłem go pod pazuchą jak najcenniejszy skarb. Skierowaliśmy się do klasztoru, w którym przenocowaliśmy siedząc na korytarzu wśród wielkiej rzeszy ludzi. Noc przeminęła spokojnie. Rano zaczęliśmy się rozchodzić, każdy w swoją stronę. Wtedy zauważono od strony Łanów i Tumierza jeźdźców na koniach, każdy myślał, że to banderowcy. Okazało się, że to zwiad sowiecki, który przeszkodził banderowcom w minioną noc zniszczyć Mariampol i wymordować ludzi.
Był już pierwszy kwietnia, a za nim smutna Wielkanoc, spadł dość duży śnieg i przykrył to straszne pobojowisko Wołczkowa, ale swąd popalonych ciał i bydła unosił się nadal. Zaczęto grzebać pomordowanych na cmentarzu w Mariampolu, chociaż wcześniej proponowano jedną wspólną mogiłę na wzgórku za kaplicą w Wołczkowie; zakopywano gdzie kto mógł popalone bydło.
Przez dwa tygodnie stacjonowali w Mariampolu zwiadowcy Czerwonej Armii. Po dwóch tygodniach wojska niemieckie uderzyły większą siłą na oddziały sowieckie, które wycofały się na wschód, a my znowu znaleźliśmy się pod okupacją niemiecką. Propaganda UPA zaczęła grozić Polakom, dlatego niektórzy zdecydowali się przenieść tymczasowo do centralnej Polski. Zamożniejsi wyjeżdżali całymi rodzinami, grupując się w jeden transport.
Ojciec chciał nas dzieci, też wysłać takim transportem do Krakowa, gdzie organizacja społeczna-Rady Głównej Opiekuńczej rozciągała opiekę nad poszkodowanymi w czasie wojny. W celu załatwienia formalności z tym związanych, chciał udać się do Stanisławowa, ale na stacji w Jezupolu w czasie bombardowania zginął 4 czerwca 1944 r. odtąd zaczęła się ciemna noc naszych dziecięcych lat. Nie widzieliśmy go po śmierci i nie wiemy gdzie go pochowano. Sprawą wywiezienia nas pod opiekę RGO zajęli się stryjkowie, którzy potem również wyjechali na teren woj. krakowskiego. Wywieziono nas jako pierwszych samochodem niemieckim do Stanisławowa i nikt w tedy nie pomyślał, że to my zapoczątkujemy opuszczanie rodzinnej ziemi na zawsze i nikt nie pomyślał z tych, którzy pozostali, patrząc na nas z politowaniem, że za rok pod rozkazem opuszczą rodzinne strony.
Ja dostałem się na służbę do Skawiny, bo miałem już 12 lat, ale kawałka chleba byłem zawsze spragniony. Gorzej było z rodzeństwem w jednej koszuli na sobie, boso w obcych stronach, pukali do drzwi ludzi prosząc o kawałek chleba- taki los spotkał moje rodzeństwo.
Wschodzi słońce i zachodzi tu i tam,
A ja zawsze w jedną stronę spoglądam.
Na dalekim wschodzie świeci gwiazdka ma,
Tam jest dom rodzinny i w grobie matka ma.
Wschodzi słońce i zachodzi tu i tam,
A ja zawsze w jedną stronę spoglądam.
Na dalekim wschodzie świeci gwiazdek rój,
Tam jest dom rodzinny i w nieznanym grobie ojciec mój.
Stanisław Grochalski s. Józefa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz