Nazywam się Maria Roch mam 80 lat, mieszkam na kolonii Siedliska, gm Zamość, powiat Zamość, woj. Lubelskie. Urodziłam się 25 marca 1923 r. we wsi Ludków, powiat Jarosław w województwie Rzeszowskim. Na Wołyń moja rodzina przyjechała w 1932 r. i osiedliła się we wsi polsko-ukraińskiej Ludmiłpol, gm. Werba, powiat Włodzimierz Wołyński, woj. Wołyńskie.
Mój tato Filip Tymoczko kupił dużą gospodarkę po rodzinie niemieckiej, która wyjechała w inne miejsce, gdzieś do Niemiec. Gospodarka była duża, mieliśmy swój dom, oborę i stodołę oraz prawie 15 ha ziemi ornej. Na tamte czasy taki majątek kosztował około 30 tyś. zł. Warto przy tym pamiętać, że w tamtych czasach jedna, dobra przy tym krowa kosztowała 300 zł., były więc to, bardzo duże pieniądze. Tato zarobił je ciężką, uczciwą pracą we wcześniejszych latach, gdy był dwukrotnie w pracy w Stanach Zjednoczonych Ameryki. To była dla nas duża zmiana, w Ludkowie, koło Jarosława mieliśmy nie duży domek oraz zaledwie kilka ha ziemi ornej. Miałam sześć rodzonych, pięknych sióstr: Józefa wyszła za mąż za Andrzeja Matusz i po wojnie wyjechała do Słupska i tam zamieszkali. Jest mi także wiadome, że mieli trzy dziewczynki: Helenę, Stanisławę i Władysławę. Moja druga rodzona siostra Stanisława zmarła w 1937 r. na zapalenie opon mózgowych mając zaledwie 18 lat i została pochowana na starym cmentarzu polskim w Swojczowie. Zaledwie rok później zmarła kolejna moja siostra Katarzyna i też pochowano ją na cmentarzu w Swojczowie. Czwarta moja siostra Władysława wyszła za mąż za Jana Osiowskiego i zamieszkali w Ludmiłpolu. Nie wiem co się właściwie stało z nimi po wojnie. Znajomi ludzie opowiadali mi, że Janek i jego żona Władka przeżyli ukryci, a po wojnie zostali w Ludmiłpolu. Może jeszcze żyją pośród Ukraińców. Piąta siostra miała na imię: Antonina, wyszła za mąż na Mikołajówkę za Grzegorza Sałamacha. Gdy doszło do strasznych rzezi na Wołyniu w 1943 r., moja siostra Antonina prawdopodobnie została zamordowana, a wraz z nią jej dwie córeczki: Helena lat 12 i młodsza Stanisława lat ok. 10. Słyszałam od ludzi, że jej mąż Grzegorz uratował się i uciekł do Polski. Jeszcze w drodze na Wołyń w 1932 r. zmarł bój braciszek Michał, przeziębił się, miał wtedy zaledwie dwa latka. Zatem gdy przybyłam wraz z rodzicami na Wołyń do naszej wsi Ludmiłpol, gm. Werba, powiat Włodzmierz Wołyński, miałam wtedy zaledwie 8 lat. Jako mała dziewczynka chodziłam dwie klasy do szkoły podstawowej w Jarosławiu. Na tym zakończyła się moja edukacja, bowiem gdy przyjechaliśmy na Wołyń rodzice nie puścili mnie do szkoły, ale kazali paść krowy. W tym czasie inne dzieci chodziły do szkoły podstawowej, która była w naszej wsi. Miałam wtedy dużo koleżanek i kolegów, wszyscy byli Polakami. Znałam też Ukraińskich rówieśników, ale nie miałam wśród nich bliższych przyjaciół. Pragnę jednak stanowczo zaświadczyć, że w tamtym czasie nie było między nami jeszcze wrogości. Ukraińcy powszechnie znali język polski i dobrze się nim posługiwali. W Ludmiłpolu miałam właściwe radosne dzieciństwo, pamiętam jak dziś liczne potańcówki organizowane w naszym domu przez Franciszka Majcherskiego, także mieszkańca naszej wsi. Te wesołe "zabawy biletowe" były od roku 1934 do roku 1936, jeszcze za życia marszałka Józefa Piłsudskiego. W naszym domu było 6 pięknych sióstr, w kolejności to było tak: Jożefa, Antonina, Stanisława, Katarzyna, Władysława, Ja, po mnie był Michał i Helena. Chłopcy z naszej wsi pchali się więc do nas drzwiami i oknami. Przy czym Józefa Tymoczko była już mężatką, wyszła za mąż jeszcze w Jarosławiu, a ja była właściwie jeszcze dzieckiem. W naszym domu było bardzo dużo poniemieckich, pięknych wiśni, które wielokrotnie zrywaliśmy na sprzedaż. Do kościoła w Swojczowie drogą było około 10 km, chodziliśmy więc na skróty przez pola, którędy było o wiele bliżej. Po drodze trzeba było przejść przez ukraińską wieś Poczekajkę, mieszkali tam prawie wyłącznie prawosławni Ukraińcy, którzy chodzili modlić się na nabożeństwa do cerkwi w Gnojnie. Gdy zamieszkaliśmy na Wołyniu byłam już po pierwszej komunii świętej, którą przyjęłam rok wcześniej w parafii Łowce, pod Jarosławiem. Kościół w Swojczowie stał w środku wioski przy głównej drodze, był bardzo duży, murowany i piękny. Otoczony był solidnym murem, a wejścia strzegła, ładna zabytkowa brama. Pamiętam, że w ołtarzu głównym umieszczony był cudowny obraz Matki Bożej Swojczowskiej. W kościele bywałam najczęściej z okazji większych świąt kościelnych. Dla przykładu w święto Matki Bożej Gromnicznej chodziłam z Gromnicą, w Niedzielę Palmową z palmą, w Wielką Sobotę niosłam z radością święcić pokarmy, na Boże Ciało piękne wianuszki, a na Matki Bożej Zielnej ziele. Pobliski cmentarz odwiedzałam w uroczystość Wszystkich Świętych, chodziłam wtedy na grób moich ukochanych sióstr Stanisławy i Katarzyny. W Swojczowie było dwa odpusty, jednodniowy na Matki Bożej Zielnej i duży, trzydniowy na Matki Bożej Siewnej. Na uroczystości przyjeżdżało bardzo dużo ludzi w każdym wieku, pięknie, świątecznie poubierani. Szczególnie barwnie prezentowały się nasze kresowe dzieci i młodzież. Przed sumą z zakrystii wychodził kościelny i podchodził do lewej strony ołtarza głównego, gdzie znajdowała się mała ręczna korbka. Gdy on powoli kręcił, wszyscy wierni jak jeden mąż klękali na kościele, wzrok swój kierując na piękny obraz ukazujący Pana Jezusa w otoczeniu apostołów, w chwili gdy wstępuje do Nieba. W tym momencie z setek piersi płynęła piękna pieśń maryjna, śpiewana zawsze na odsłonięcie cudownego obrazu Matki Bożej Swojczowskiej. Tu i ówdzie można było wtedy dostrzec na policzku gorącą łzę, tymczasem cudowna ikona Matki Bożej Swojczowskiej powoli i majestatycznie odkrywała coraz więcej swego niezwykłego Oblicza. Obrzęd ten powtarzał się ponownie, tuż po zakończeniu mszy świętej tylko, że tym razem wszyscy gorąco i z wdzięcznością żegnali swoją Matkę, do następnego spotkania. Pamiętam, że szczególnie uroczyście obchodzone było w Swojczowie święto Bożego Ciała. Z tej okazji organizowana była piękna i barwna procesja wokół naszego kościoła. Kapłan pod baldachimem szedł z Najświętszym Sakramentem, a przed nim bardzo dużo dziewczynek, ubranych na biało z koszyczkami pełnymi świeżych kwiatów. I ja przez dwa lata chodziłam wśród nich, aby ścielić kwieciem drogę przed kroczącym Panem Jezusem. Dziś wspominam to bardzo miło! Bardzo dobrze utrwaliła mi się w pamięci uroczystość mojego Bierzmowania, miałam wtedy około 14 lat. Jako drugie imię wybrałam sobie wtedy babcię Pana Jezusa św. Annę. Tego dnia w kościele zgromadziło się dużo naszej młodzieży w towarzystwie ich rodzin, przyjechało też wielu gości. Sakramentu Bierzmowania udzielił ks. biskup, dziś już nie pamiętam, jak się nazywał i skąd przyjechał. Mszę świętą sprawował w towarzystwie wielu księży. Za murami kościoła był duży plac, gdzie zatrzymywały się furmanki i gdzie swoje stoiska rozstawiali kramarze. Zawsze było wokół nich dużo dzieci, gdyż można tam było kupić ładne zabawki i lubiane słodycze. Kramarze sprzedawali też dużo przeróżnych karteczek, w których były wypisane słowa rozmaitych pieśni. Na odpusty przyjeżdżali do nas kataryniarze, pewnego razu dostrzegłam jednego z nich, jak pięknie wygrywał, a obok niego stała jego córka i śpiewała. Zatrzymałam się na chwilę, aby posłuchać. To była bardzo smutna pieśń o tragedii, niektóre jej słowa brzmiały tak:
"RĘCE I OCZY ZWIĄZANE MIELI TE BIEDNE DZIECIĘA,
BIEDNE MOJE KWIATUSZKI, JAŚNIJCIE WRAZ Z ANIOŁAMI,
ŻE WAS W TAK MŁODZIUTKIM WIEKU!
OTOCZĄ SWYMI SKRZYDŁAMI."
Dziewczynka śpiewała o polskiej rodzinie, której ojciec zamordował czworo swoich małych, niewinnych dzieci. Tragedia wydarzyła się w latach 30-tych w okolicach Tarnowa. Jako młoda dziewczyna bardzo lubiłam tańczyć i często chodziłam z przyjaciółmi na wiejskie zabawy, najczęściej bywałam jednak w naszej wsi.
LATA WOJNY 1939 - 1945
Nie zauważyłam, aby Ukraińcy we wrześniu 1939 r. organizowali jakieś rozruchy, jakieś powstanie. Nigdzie nie widziałam też, aby budowali bramy powitalne dla wkraczających Sowietów, czy wywieszali ukraińskie flagi narodowe. Nie spotkałam się nawet z tym, aby gdzieś nosili opaski niebiesko-żółte na rękach. W 1940 r. pracowałem odbierając mleko od chłopów w mleczarni, która znajdowała się w naszej wsi. Właśnie wtedy Niemcy chcieli wywieść mnie na roboty do Rzeszy, uratował mnie nasz sołtys Puzio. Ponieważ dobrze znał moją rodzinę, wstawił się za mną u Niemców, mówiąc aby mnie zabierali, ponieważ zostałam tylko jedna w domu z moimi, starszymi już rodzicami. W naszej wsi mieszkało kilka rodzin żydowskich, w 1942 r. Niemcy wszystkich naszych Żydów wywieźli w nieznane i prawdopodobnie zamordowali. Mój ślub z Michałem Rochem miał miejsce prawie na pewno 20 października 1942 r. w Swojczowie. Na uroczystość zaślubin jechałam z Michałem do kościoła drogą, trzeba było pokonać około 10 km. W tamtych czasach wszyscy poruszali się furmankami, także my i nasi goście weselni zdążaliśmy całą kolumną do Kościoła. Wszyscy byli pięknie i odświętnie ubrani, na twarzach pomimo wojny radość i beztroska, ani śladu strachu przed czającym się za zakrętem śmiertelnym niebezpieczeństwem. W tej radosnej chwili, gdy jechałam tuż obok mojego przyszłego męża, ani przez myśl nie przemknęło mi, że za niecały rok Ukraińcy na tych drogach, będą z siekierami czyhać na nasze życie. Wraz z nami, na innych furmankach jechała prawie cała nasza bliższa i dalsza rodzina. Wymienię tylko Stanisława Rocha i jego żonę Józefę z domu Walczak, którzy byli starostami na naszym weselu ze strony męża. Uroczystości zaślubin przed cudownym obrazem udzielał nam duży, tęgi ksiądz, chyba nazywał się Franciszek Jaworski. Michał jako pan młody za nasz ślub chciał zapłacić gotówką, ale ksiądz wolał aby przywiózł mu pszenicy, tak też się stało. Zaraz po zaślubinach udaliśmy się wraz z wszystkimi gośćmi do naszego domu w Ludmiłpolu, gdzie było już przygotowane przyjęcie weselne. Radosne tańce i śpiewy trwały przez całą noc, aż do samego rana. Na moim weselu była też moja rodzona siostra Antonina wraz z jej mężem Grzegorzem Sałamacha oraz ich dzieci, dwie córki: Helena, miała wtedy ok. 10 lat i Stanisława, lat około 8. Na stałe mieszkali we wsi Mikołajówka, gm Werba, to było około 7 km, albo więcej od naszej wsi. Zaraz po wojnie w Polsce, ktoś mi tłumaczył, że moja siostra Antonina i jej dzieci nie żyją, zostali prawdopodobnie zamordowani. Dziś już jednak nie pamiętam, kto mi to opowiadał. Pierwsze miesiące małżeństwa wspominam bardzo dobrze, żylismy bardzo spokojnie, nikt nie sprawiał nam większych kłopotów. Tak było do Świąt Wielkiej Nocy w 1943 r., jednak zaraz po świętach przez naszą wieś, coraz częściej zaczęli nocą przejeżdżać Ukraińcy. Jechali najczęściej na furmankach i w grupie. Od tego momentu zaczął sie rodzić w naszych sercach lęk przed Ukraińcami, mój mąż w trakcie kolejnego takiego przejazdu rzekł do mnie: "Zasłoń okno od drogi, aby oni nie widzieli światła w naszym domu!". Wyraźnie już obawialiśmy się, aby Ukraińcy nie przyszli do naszego domu i nie wyrządzili nam jakiejś krzywdy. Tymczasem na drugi dzień dowiedzieliśmy się od miejscowych ludzi, że właśnie tej nocy, gdy mój mąż wydał to plecenie, Ukraińcy zabrali nocą z domów w naszej wsi kilku silnych, młodych Polaków. Nikt z nich nie wrócił więcej do domu i słuch po nich zaginął, jestem prawie pewna, że zostali zamordowani w lesie. Wśród nich był Józef Feliksiak i sołtys Franciszek Puzio. To było na początku lipca, a jakieś dwa tygodnie później kilku uzbrojonych Ukraińców furmanką przyjechało nocą na nasze podwórko, tym razem po mojego męża Michała. W nocy, około 23.00 do naszego domu w Ludmiłpolu przyszło dwóch Ukraińców i zaczęli się dobijać do domu. Mój tata podszedł do drzwi i zaczął z nimi rozmawiać. Okazało się, że chcieli koniecznie rozmawiać z Michałem, moim mężem. Mój ojciec nie chciał im otworzyć, wtedy Ukraińcy zaczęli krzyczeć, że jeśli zaraz nie otworzymy drzwi, podpalą nasz dom. Po tej groźbie mój tato Filip otworzył drzwi. Natychmiast dwóch Ukraińców wpadło do naszego domu i zaczęli się wypytywać o Michała Rocha. Stałam wtedy na środku izby z zaledwie jedno miesięczną córeczką Danusią. Powiedziałam, że uciekł i niema go w domu. Ukrainiec jednak mi nie dowierzał, wyciągnął pistolet w moim kierunku i powiedział: "Mów gdzie mąż bo ci strzelę w łeb!". Wyraźnie chciał mnie wtedy zabić, jednak w tym momencie drugi Ukrainiec powiedział do niego: "Nie zabijaj jej, jeszcze przyjdzie na nią czas." Po tych słowach zostawili nas w domu i polecieli szukać Michała, który zanim Ukraińcy zdołali wejść do naszego domu szybko wyskoczył przez okno na podwórko. Opowiadał mi kilkanaście godzin później, że gdy tylko znalazł się za oknem zaatakował go tam trzeci Ukrainiec, który obstawiał dom od tej strony. Za chwilę już dwóch Ukraińców próbowało go ująć, Michał próbował odebrać im karabin i dostać się niedaleko rosnącego zboża: żyta. Udało mu się i żytem, a potem miedzą uciekł do Kohylna do Rochów na Zastawie. Przyszedł do swojego rodzinnego domu i wysłał po mnie do Ludmiłpola Józefę, żonę Stanisława Rocha. Józefa i Stach mieszkali razem jako młode małżeństwo na Zastawiu. Ich rodzice Anna i Antoni pomarli jeszcze przed wojną. W domu byli jeszcze Bolesław Roch i jego siostra Anastazja, to była młodzież. Najstarszy brat Michała miał na imię Aleksander i był z roku 1902, potem urodził się Marian, a następnie Stanisław. Potem przyszła na świat Józefa z 1910 r., do dziś żyje i mieszka w Jarosławiu. Po niej dopiero narodził się mój przyszły mąż Michał Roch, był z roku 1912. Pamiętam jak dziś, że Józka kiedy do nas przyszła, płakała i opowiadała co się wydarzyło w ostatnich godzinach. Michał dziś w nocy przybiegł do nich na Zastawie tak przestraszony, że wciąż nie może powiedzieć słowa, Józia powiedziała tak: "Michał uciekł i jest u nas, powiedział, abyś wzięła dziecko i przyszła ze mną na Zastawie." Zaraz wzięłam dziecko i poszłam na Zastawie do Rochów, w domu zostali tylko moi rodzice Monika i Filip. To był ostatni raz w życiu, kiedy widziałam moich rodziców, wtedy nie myśleli nawet o uciekaniu z domu. Nikt z nas nie domyślał się wciąż, co właściwie szykowali Polakom ich sąsiedzi Ukraińcy. Przez krótki czas mieszkaliśmy na Zastawiu, do czasu kiedy zorganizowaliśmy ucieczkę dużej części naszej rodziny do Włodzimierza Wołyńskiego. Pamiętam, że na Zastawiu mieszkali kuzyni Michała Rocha, Grzegorz Roch i jego rodzina oraz wdowa Amelia Roch i jej rodzina. Nie znałam ich jednak dobrze i wiem tylko, że to była jakaś rodzina mojego męża. Wacław Szymanek i Michał Roch pierwsi zaproponowali, aby wspólnie uciekać do Włodzimierza Wołyńskiego. Przekonywali, że wielu Polaków już ucieka do miasta w obawie przed ukraińskimi napadami. W ten dzień kiedy zaplanowana była ucieczka, razem z moim mężem Michałem uciekliśmy do Aleksandra Rocha, tam mieliśmy się wszyscy zebrać. Gdy wszyscy niecierpliwie oczekiwaliśmy na podwórku Aleksandra Rocha na Wacława, jego wciąż nie było. Nagle wśród nocy wszyscy usłyszeliśmy jego krzyk: "Michał ratuj bo chcą mnie zabić!". Pamiętam to dobrze, bo tak opowiadał mi mój mąż Michał. Zaraz Michał i Bolek skoczyli w tym kierunku i po chwili przybiegli z mocno wystraszonym Szymankiem na podwórko. Wacek mówił wyraźnie podniecony: "Ukraińcy mnie gonili ale uciekłem!". Po tych wydarzeniach nie było czasu do stracenia, natychmiast ruszyliśmy łąkami do miasta. Gdy dotarliśmy na miejsce, zatrzymaliśmy się w mieście do jesieni 1943 r. Gdy uciekaliśmy do Włodzimierza Tadeusz Szymanek jechał koniem, a jego ojciec Wacław Szymanek szedł piechotą. Gdy uciekaliśmy, musieliśmy okrążyć nocą Kohylno, bo na drodze stała policja ukraińska. Już wtedy poważnie obawialismy się, że gdyby nas Ukraińcy złapali podczas ucieczki, to by nas wszystkich wymordowali. Jechaliśmy na Barbarówkę, a potem na ukraińską wioskę Poniczów, nad ranem byliśmy już we Włodzimierzu Wołyńskim. Właśnie tam dowiedziałam się później od ludzi, że bardzo wielu mieszkańców Teresina Ukraińcy zamordowali. Michał i Bolek Roch poszli na Teresin, aby sprowadzić stamtąd ich rodzonego brata Mariana i jego żonę Annę. Marian od razu zdecydował się na ucieczkę, jednak Anna nie chciała uciekać do Włodzimierza Wołyńskiego. Marian tak się zdenerwował tą sytuacją, że w pewnym momencie chciał już nawet uciekać sam, a Annę zostawić z rodzicami. W końcu jednak żona podporządkowała się woli męża i dzięki temu przeżyła. Przypominam sobie, że żona Mariana Rocha Anna zaledwie kilka dni później zwierzała się do mojego męża: "Michał ty dobrze zrobiłeś, że nas zabrałeś z domu, bo Ukraińcy napadli na Teresin i mordowali Polaków. Moją matkę też już zamordowali". Marian Roch i jego żona Anna mieli razem sześcioro dzieci, po kolei wg urodzenia to było tak: Halina, Czesława, Edward, Maria, Krystyna i Elżbieta. Po wojnie wielokrotnie spotykaliśmy się w naszej rodzinie z okazji różnych świąt rodzinnych i kościelnych. Podczas jednego z takich spotkań mój mąż Michał, Bolesław i Stanisław Rochy rozmawiali o wojnie, wspominali swoje przeżycie wojenne. Pamiętam jak raz rozmawiali o numerach "102", które ktoś pisał na drzwiach domów. Dziś już nie mogę sobie wyraźnie przypomnieć czy te tajemnicze cyfry pisane były na polskich, czy na ukraińskich drzwiach domów. Jestem jednak pewna, że te znaki pisali Ukraińcy i jestem prawie pewna, że pisali na domach polskich. Chcieli zapewne zaznaczyć w ten sposób domy polskich rodzin, aby wiedzieć potem gdzie mordować. Napad na naszą wieś Ludmiłpol był w lipcu 1943 r., zaraz po naszej ucieczce do Włodzimierza Wołyńskiego. Mord był z soboty na niedzielę, a wykonawcami tej strasznej zbrodni byli chłopi ukraińscy z Kohylna. Po wojnie spotkałam się z Franciszkiem Walczakiem w Dobkowicach pod Jarosławiem, także mieszkańcem Ludmiłpola do napadu na naszą wieś. Pojechałam wtedy do Dobkowic z moim mężem Michałem na pogrzeb Józefy Roch, wdowie po zmarłym wcześniej Stanisławie, to był chyba 1984 r. Jeszcze w domu, przed wyprowadzeniem zmarłej spotkałam Franciszka, który poznał mnie pierwszy i bardzo się ucieszył mówiąc: "Marysia, uciekliście z Michałem?! A moją żonę Gustkę Ukraińcy zabili z dzieckiem". Następnie zaczął mi opowiadać przebieg tych tragicznych wydarzeń, mówił tak: "Ja i moja żona Gustka schowaliśmy się w stodole w schronach. Kiedy Ukraińcy przyszli na nasze podwórko, szukali także w naszej stodole Polaków. Ja siedziałem w jednym schronie, a żona z dzieckiem w drugim, tuż obok mnie. Gdy Ukraińcy przeszukiwali stodołę, odezwało się nasze malutkie dziecko, mój syn miał tylko 1 roczek i nic nie rozumiał. Gdy Ukraińcy usłyszeli płacz dziecka, znaleźli żonę i kazali jej wychodzić z ukrycia. Jak tylko Gustka wyszła do Ukraińców, oni zabrali ją na podwórko i tam okrutnie ich zamordowali. Oprawcy podczas tego napadu zamordowali też mojego ojca, miał wtedy lat ok. 70." Franek mówił, że w schronie przesiedział cały dzień płacząc, aż do wieczora. Gdy zrobiło się ciemno opuścił schronienie. Jego młodszy brat Bronisław chyba zdołał uciec. Uważam, że sprawcami mordu na Polakach zamieszkałych w naszej wsi Ludmiłpol byli ukraińscy chłopi z Kohylna, kto inny bowiem mógłby przyjechać, aby nas wymordować. Poza tym, to właśnie oni jeździli furmankami po nocy, jeszcze przed mordem, gdy było spokojnie. To byli prawie na pewno: "Kohyleńcy"! W październiku przekroczyliśmy rzekę Bug i dostaliśmy się do Hrubieszowa, tam zatrzymaliśmy u jednego gospodarza. Po drodze opuścili nas Marian i Hanna Roch, którzy zostali tuż za Bugiem w Horodle. Po niedługim czasie zaś przenieśliśmy się do opuszczonej kwatery kolejowej, która stała pusta. To był dla nas bardzo trudny czas, z niedożywienia i przeziębienia umarła w czerwcu 1944 r. nasza umiłowana Danusia, miała zaledwie jeden roczek, pochowana została gdzieś na cmentarzu w Hrubieszowie. Mój mąż dostał pracę w młynie, ciężko pracując zarabiał na nasze utrzymanie, właśnie gdzieś wtedy spotkał swego rodzonego brata Bolesława Rocha, który od dawna już walczył w partyzantce w Armii Krajowej. Partyzanci mieli swoje kwatery w Księżostanach, mój mąż zdecydował, że się tam na razie przeniesiemy. Gdy tam przybyliśmy, zamieszkaliśmy na kwaterze u gosposi. Niedługo później Bolek dowiedział się, że jego siostra Michalina i rodzina Szymanków osiadła w Siedliskach pod Zamościem. Dowiedział się także, że tam dają ziemię i gospodarki pozostawione po wysiedlonych Ukraińcach. Wtedy ja i mój mąż przyjechaliśmy także do Siedlisk i już tu zostaliśmy do dzisiaj. Mąż otrzymał stary dom oraz 4 ha ziemi ornej. Stary dom rozebrał, a postawił nowy do którego wprowadziliśmy w roku 1948. Dookoła domu mąż nasadził dużo wiśni i innych drzew owocowych, szczególnie jabłoni. Duży orzech posadzony w roku 1950, stoi tam do dziś. Z moim mężem miałam dziewięcioro dzieci, z tych pięcioro żyje mając swoje dzieci i rodziny, doczekałam się wiele pięknych wnucząt. Po śmierci Danusi w styczniu 1945 r. urodził się Eugeniusz, który zmarł jednak w Szczecinie w roku 1979, jego prochy spoczywają na cmentarzu w Wielączy. Zaraz po nim urodziła się w grudniu 1946 r. Felicja, obecnie nazywa się Witos i mieszka w Bodaczowie. Jako czwarte dziecko, urodziła się 20 stycznia 1949 r. Wanda, a 6 kwietnia w 1953 r. Danusia. W 1956 r. urodziła się Tereska, ale żyła tylko 8 miesięcy i zmarła na zapalenie płuc, pochowana została w kwaterze dziecięcej, na cmentarzu w Wielączy. Ostatnim, dziewiątym naszym dzieckiem był Stanisław, który urodził się 29 marca 1958 r. Jedno nasze dziecko nie zdołałam urodzić, poroniłam gdy miało tylko jeden miesiąc, jego szczątki złożone zostały także na cmentarzu w Wielączy, w grobie mojej córeczki Teresy.
Powyższa relacja, którą osobiście opowiedziałam Sławomirowi Tomaszowi Roch w moim domu w kolonii Siedliska, w maju 2003 r. została mi przeczytana po przepisaniu, a zawarte w niej treści, potwierdzam własnoręcznym podpisem. -Maria Roch
Wspomnienia wysłuchał, spisał i opracował Sławomir Tomasz Roch, 2009 r. e-mail: rycerzniebieski@wp.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz