sobota, 30 kwietnia 2016

Kazimierz Panów: Zdołbunowskie wspomnienia



Spowiedź bez konfesjonału
Głównym powodem spisywania swoich przeżyć z lat 1941-1945 była przemożna wewnętrzna potrzeba ukazania w odpowiednim czasie dzieciom i wnukom niełatwych czasów wojennych, klimatu
i sytuacji dotyczących Polaków na Zabużu, głównie na Wołyniu. Długo przymierzałem się do tej roboty. 
Czas 32-letniej zawodowej służby wojskowej w WOP-ie nie był sprzyjającym czynnikiem w realizacji tego zamierzenia. Tym bardziej, iż ponad 12-letni okres zszedł mi na wykonywaniu funkcji dowódcy grupy rozminowania. Ciągłe wyjazdy w teren zabierały wiele czasu, na tyle, że o moim „literackim” zamiarze nie było kiedy myśleć. Po przejściu w stan spoczynku taka możliwość się pojawiła. Rozpocząłem tę pracę w drugiej połowie lat 70. Po ukończeniu tekst poszedł do szuflady, czekając na stosowną 
okazję. Ta pojawiła się dnia 15 sierpnia 1998 roku, kiedy przeczytałem o konkursie  „Moje wojenne  dzieciństwo” w „Przeglądzie tygodniowym”.


Moja relacja była przeznaczona do kameralno-rodzinnego czytania. Z uwagi na to pisana była 
potocznym, domowym językiem, jest momentami szczera aż do bólu. Ukazywałem siebie (i nie tylko)
w sytuacjach nie przylegających do zasad dobrego wychowania. Niektóre z tych zdarzeń nie tylko wynikały z braku zasad, a wymuszane niejako były sytuacją pustego żołądka. Szczery tryb opisu wynikał
z tego, że moje dzieci i wnuki mają prawie żadną wiedzę o zawiłościach i niuansach opisanego czasu.
Końcowy okres władzy radzieckiej i początek okupacji niemieckiej na 
Wołyniu w Zdołbunowie
Mając 12 lat osłuchany byłem wśród starszych na różne aktualne tematy, którymi wówczas spo-
łeczeństwo Wołynia żyło. W rozmowach tych przewijała się kwestia nieuchronności konfliktu niemiecko-radzieckiego. Na ile opierano się na głębszych analizach w sytuacji międzynarodowej a na ile na 
powierzchownych symptomach, trudno mi dzisiaj stwierdzić. W każdym razie z tego co pamiętam, 
znaczną rolę odgrywały fragmentaryczne wypowiedzi (w chwilach szczerości) nasiedlonych obywateli 
radzieckich z dalszych rejonów ZSRR. Niektórzy z nich wręcz  twierdzili, że pachnie prochem (czto 
pachniet porochom). Sprawa była dość delikatna, ponieważ tamte czasy charakteryzowały się kultem 
jednostki to raz, a po drugie obowiązywał oficjalnie określony kurs polityczno-propagandowy
w polityce ZSRR z uwagi na trwający pakt o nieagresji, między Związkiem Radzieckim a Niemcami 
hitlerowskimi. Dzisiaj to rozumiem, ponieważ wiem, że Stalin dopuszczał możliwość agresji hitlerowskiej na ZSRR, ale chciał zyskać na czasie tyle, ile się tylko da. Wówczas nie wszystkie te subtelności 
ludność polska na Wołyniu mogła znać. Z tego co pamiętam obawa władz radzieckich, by nie dać się 
sprowokować, była posunięta bardzo daleko, że kiedy latem w 1941 roku zjawił się w locie koszącym 
niemiecki samolot (widzieliśmy czarne krzyże pod skrzydłami), Rosjanie wmawiali nam na siłę, że to 
nieprawda, żeśmy się co do oznakowania samolotu pomylili.
Potem przyszła zmiana, kiedy to sporo dogodnych miejsc wypełniono działami przeciwlotniczymi. 
Kiedy pytano Rosjan co się dzieje, odpowiadano – zbliżają się wielkie manewry (sobliżajutsia bolszyje 
maniobry). Zarządzono przy tym obywatelską służbę przeciwlotniczą. Miejscowe społeczeństwo mając 
doświadczenie z 1939 roku domyślało się, że nie o manewry chodzi. O tym, że władze radzieckie na 
miarę swoich możliwości przygotowywały kraj do obrony, może świadczyć fakt prowadzenia
w szkołach szkolenia w przedmiocie ochrony ludności przed napadami lotniczymi, w tym broni chemicznej. Pamiętam też, jak jeszcze zimą z 1940 roku na 1941 na zarządzenie władz miasta Zdołbunowa 
starsza młodzież pod kierunkiem oficerów przeprowadzała ćwiczenia na temat obrony rubieży miasta. 
Gwoli sprawiedliwości i mądrych taktycznie przewidywań w tym przedmiocie stwierdzić trzeba, że
w czerwcu 1941 roku niektóre elementy obrony sprawdziły się podczas działań osłonowych dokonanych 
przez komsomolców, bowiem kilku komsomolców na ćwiczonych wcześniej rubieżach miasta ostrzelało 
zwiad nadciągającego Wehrmachtu. W odwet za to, tak przypuszczam, nocą Niemcy przeprowadzili 
jednogodzinny ostrzał artyleryjski miasta, który na szczęście poważniejszych szkód nie przyniósł, jeśli 
nie liczyć, że jedna kobieta  – Żydówka dostała pomieszania zmysłów i chodziła po ulicach miasta 
mówiąc od rzeczy.
W tym momencie trzeba się cofnąć do kwestii polskiej w Zdołbunowie i pokazać ją tak, jak pamię-
tam. Stosunek Polaków do władz radzieckich był niejednolity oraz okresowo się zmieniał. Problem polegał na tym, że w 1939 roku, kiedy armia radziecka weszła na Wołyń, Polacy niezależnie od pozycji 
społecznej i spojrzenia klasowego na władzę radziecką, mieli co najmniej mieszane uczucia. Biedacy,
a takich nie brakowało w mieście, specjalnych obaw o przyszłość nie mieli lub zostały one wyciszone 
dzięki niezłej pracy propagandowej oficerów radzieckich. Od pierwszych chwil wyjaśniali oni idee 
internacjonalizmu, podkreślając, że władza radziecka to władza biedaków, że nie będzie bezrobocia itd. 
Trzeba przyznać, że po przejściowym okresie skończyły się trudności aprowizacyjne w sklepach, 
chociaż kolejki za niektórymi artykułami  żywnościowymi bywały, ale w miarę stabilizacji ustępowały. 
Co najważniejsze, bezrobotni z miasta i cała okoliczna biedota mogła znaleźć pracę i jakoś w miarę po 
ludzku żyć. Mój ojciec otrzymał pracę w porodówce, o której przed wojną nikt nie marzył. W ogóle 
rozbudowano potężnie służbę zdrowia. Dla nas, biedaków, była to ważna sprawa, ponieważ przed wojną pomoc lekarską można było otrzymać w poważniejszych przypadkach tylko drogą opieki społecznej.
W tej sytuacji biedota polska w mieście wyciągnęła prosty wniosek, że ci bolszewicy i ich władza nie jest 
taka zła i da się w tej sytuacji jakoś żyć.
Inny pogląd miała miejscowa inteligencja polska, ponieważ wszystkie jak to się dzisiaj mówi uprawnienia socjalne miała. Sytuacja materialna tej grupy ludzi była z oczywistych powodów zupełnie 
dobra. Dla nich poza nielicznymi wyjątkami władza radziecka była z wielu względów niewygodna i 
w wielu przypadkach groźna, co się w niedługim czasie miało sprawdzić. Szczególne obawy żywili i nie
bezpodstawnie tak zwani osadnicy, którym jak się u nas popularnie mówiło, nadał majątki na Wołyniu 
Piłsudski. Ci ludzie w wielu przypadkach wywodzący się z dołów społecznych „winni” byli tyle, że brali 
udział w wojnie polsko-radzieckiej. W przeważającej masie wcale nie ochotniczo, ale z ogólnej mobilizacji. Kiedy zaczęto wywozić ich na Syberię w czasie bardzo mroźnej zimy, jaka miała miejsce z 1939 
na 1940 rok w delikatnie mówiąc niehumanitarnych warunkach, uważano, że dzieje się wielka niesprawiedliwość. Chociaż podobne przypadki i to nierzadkie miały miejsce w odniesieniu do niektórych 
Ukraińców i Rosjan. Byli to ludzie przeważnie bogaci lub wysoko wykształceni np. lekarze. Wywózka 
na Sybir dotyczyła nie tylko „podejrzanych lub obwinionych” ale całych ich rodzin. Wywożenie w głąb 
Związku Radzieckiego nie ominęło też przedwojennej policji i ich rodzin oraz ludzi związanych
w jakikolwiek sposób z przedwrześniowymi władzami Polski. Klimat stworzony przez miejscowe władze perfidnie wykorzystali miejscowi (jak się potem okazało nacjonaliści ukraińscy), którzy udając 
przyjaciół władzy radzieckiej kierowali służbę bezpieczeństwa na własne akcje odwetowe. Podobnej 
„pomyłki” dokonano za tak zwanych drugich sowietów. Fakt ten miał miejsce po zakończeniu okupacji 
niemieckiej na Wołyniu w 1944 roku, kiedy polskie roczniki nadające się do wojska znalazły się w armii 
gen. Berlinga i kiedy I Korpus rozbudował się do rozmiarów I armii. Wówczas w Zdołbunowie 
przeprowadzono mobilizację młodzieży polskiej urodzonej w 1927 roku. Wiadomo było wszystkim, że 
nasi chłopcy idą do Berlinga. Jak się potem okazało dołączono ich celowo (wskutek zabiegów miejscowych nacjonalistów spod znaku OUN i UPA) do transportu złapanych banderowców i wywieziono 
na Ural do Swierdłowska. Dopiero rozpaczliwe pisanie do Wandy Wasilewskiej spowodowało, że nasi 
chłopcy po długich perypetiach dostali się do jednostek gen. Berlinga. Z naszych bliskich i znajomych 
wywieziony został wujek Stanisław Lebioda i doraźny pracodawca ojca przed wojną, Ukrainiec lekarz 
medycyny dr Mazurec. Wujek Stach został wywieziony prawdopodobnie dlatego, że brał udział w wojnie polsko-radzieckiej w 1919-20, natomiast w odniesieniu do dr Mazurca przyczyny są nieznane. 
Jedno jest pewne, że moja rodzina i okoliczni mieszkańcy bardzo go żałowali, ponieważ był on bardzo 
dobrym i uczynnym lekarzem. W wielu przypadkach bezinteresownie pomagał okolicznej biedocie.
W miarę naszej stabilizacji materialnej nasz stosunek do władzy radzieckiej stawał się bardziej 
poprawny, a momentami jak pamiętam nawet przyjazny. Zawieraliśmy znajomości i przyjaźnie
z ludźmi przybyłymi z głębi Związku Radzieckiego. Ci ludzie obsadzali stanowiska wielu nowych 
instytucji, jakie powstały w tym czasie. Kiedy wspominam ten okres to naprawdę z przyjemnością
o tym piszę, ponieważ był to okres, kiedy w domu naprawdę było co jeść i miałem się w co ubrać. Gwoli 
ścisłości nie było nam rozkosznie, ale naprawdę zupełnie znośnie. Ojciec, jak wspomniałem, pracował 
na porodówce jako dozorca-sprzątacz. Trzymaliśmy na terenie porodówki (byłe miejsce zamieszkania 
starosty) sporo królików, co nie było dla nas bez znaczenia. Wspominając tamte czasy nie sposób nie 
napisać kilku ciepłych zdań o naszych znajomych Gruzinach. A było to tak. Miasteczko Zdołbunów jest
i dzisiaj jednym z mniejszych miast zachodniej Ukrainy. Zdołbunów to takie pół miasto pół wieś
o parterowych domkach z ogródkami kwiatowymi przed oknami. Niskie płoty kolorowo malowane 
odgradzały poszczególne posesje od dość wąskich ulic. Przeciwna strona ulicy też ogrodzona schludnym płotkiem oddalona była o około dziesięć metrów. Mój ojciec miał zwyczaj w wolnych chwilach 
odpoczywać opierając się o płotek, w ten sposób nieraz prowadził pogwarki z sąsiadami i znajomymi –
typowo małomiasteczkowy klimat. Pewnego pogodnego niedzielnego poranka, przez otwarte okno
w kierunku ulicy usłyszeliśmy podniecony głos ojca mówiącego coś po rosyjsku. Niech czytających kiedyś moich wnuków nie dziwi język rosyjski, ponieważ prawie każdy mieszkaniec Wołynia zupełnie 
swobodnie posługiwał się językiem polskim, ukraińskim i rosyjskim, czeski też wielu dobrze znało, a na 
pewno wszyscy go doskonale rozumieli. Po pewnym czasie ojciec wpadając do domu jak bomba oznajmił nam wszystkim, że rozpoznał swego kolegę Gruzina, z którym zaprzyjaźnił się podczas pobytu na 
Kaukazie w okresie rewolucji i wojny domowej w Rosji. Oczywiście z takiej okazji w obydwu domach po 
przeciwnej stronie ulicy trwało święto kilka dni. Przyjaźń domów trwała przez długi czas aż do chwili 
mego wyjazdu do Polski. W każdym razie zawsze wspominam z dużą estymą tych wspaniałych dobrych 
acz prostych ludzi. Marzy mi się z nimi, a raczej z ich dziećmi spotkanie, może kiedyś do tego dojdzie –
zobaczymy.
Ja w tym czasie chodziłem do szkoły, robiłem czwartą i piątą klasę. Orłem w nauce nie byłem, jakoś 
przechodziłem z klasy do klasy. Charakter mój i być może niejakie zdolności zaczęły się rozwijać
w drugiej połowie okupacji. Szkoła miała urzędowy język ukraiński i rosyjski, był też nauczany język 
polski w sensie prawidłowego posługiwania się nim. To, co z tamtego okresu zapamiętałem, a co było 
dla mnie nowe, to masowy rozwój kultury fizycznej, bowiem odbywało się całe mnóstwo imprez tego 
typu. Pozostał we mnie do dzisiaj pociąg do sprawności fizycznej. Moja rodzina i ja też utrzymywaliśmy 
kontakty towarzyskie ze znajomymi sprzed wojny. Pamiętam takie nazwiska jak cały klan rodzinny 
Sidorów, Ryszków czy wreszcie Olczaków, z którymi do dzisiaj jestem emocjonalnie związany, ale to już 
inny temat.
Czas wracać do wątków wspomnieniowych. Stosunek ludności polskiej na Wołyniu do konfliktu 
radziecko-niemieckiego był inny. Chodziły ciche pogaduszki między znajomymi, że jeśli do czegoś dojdzie, to nie wiadomo czy Polakom z dwojga złego może nie będzie lepiej pod Niemcami, no bo oni to 
kultura wysoka itd. Była to jak się okazało, umiejętnie sączona w ludność polską niemiecka 
propaganda, uprawiana dość skutecznie przez kolonistów niemieckich pozostałych w pewnym odsetku 
na Wołyniu. Piszę w pozostałych, ponieważ pewna część ludności niemieckiej na przełomie lat 1939-40 
wyjechała za Bug w ramach porozumienia radziecko-niemieckiego. Ludność niemiecka głównie pozostawała w koloniach, były to wsie bardzo dobrze zagospodarowane, na podobnym poziomie jak u Czechów, których też w naszych stronach było sporo. Po opanowaniu Wołynia przez Niemców szybko 
przekonaliśmy się o ich „kulturze”.
Tuż przed wybuchem wojny matka ze starszą o dwa lata siostrą wyjechała do najstarszej siostry (zamężnej) do Kowla, tak że ten pierwszy okres okupacji niemieckiej przeżyłem bez matki, szczerze 
mówiąc, deprymująco to na mnie wpłynęło. We wczesnych godzinach rannych obudził nas warkot 
przelatujących samolotów. Był to pamiętny dzień 22 czerwca 1941 roku. Całe lato jak i ten dzień był 
bardzo ładny. Takie pory letnie wydaje mi się, bywają tylko na Wołyniu. Na tle błękitu nieba doskonale 
było widać sylwetki samolotów, a wokół nich białe obłoczki rozrywających się pocisków artylerii 
przeciwlotniczej, znajdującej się jak wcześniej wspomniałem, na placach Zdołbunowa. Patrząc z ziemi, 
wydawało się, że samoloty nic sobie z tej strzelaniny nie robią.
Pytaliśmy Rosjan, a w tym wojskowych i pracowników administracji radzieckiej  – co to wszystko 
znaczy? Odpowiadano nam, że to manewry (czto eto maniobry), około południa wszyscy dowiedzieliśmy się, że to niestety wojna. Byliśmy z jednej strony zastraszeni tym, co się działo, a z drugiej 
ciekawi, jak się to wszystko potoczy. Z uwagi na mieszane uczucia, jakie panowały w naszym polskim 
środowisku, ja się też wygłupiłem. Zrobiłem miniaturową chorągiewkę biało-czerwona i umieściłem ją
na pobliskim płocie. Piszę o tym nie dlatego, żeby pokazać, jaki to ja wtedy byłem bohater. Chodzi o to, 
że chcę unaocznić, w jaki naiwny sposób liczyliśmy na jakieś mistyczne poprawienie doli Polaków. Na 
usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że na Wołyniu nie mieliśmy żadnych informacji o losie Polaków 
na terenach zajętych przez Niemców. Nadzieje Polaków po wejściu Niemców szybko się rozwiały. 
Natomiast nacjonaliści ukraińscy przeważnie liczyli, jak się okazało, na zbudowanie Samostijnej 
Ukrainy. Taki mniej więcej był splot stosunków społeczno-narodowościowych na Wołyniu przed wybuchem i w czasie pierwszych dni wojny radziecko-niemieckiej. Piszę o tym z uwagi na to, że ten splot 
uwarunkowań będzie mocno działał na losy Polaków na Wołyniu, a zatem i na moje losy.
W drugim czy trzecim dniu wojny zobaczyliśmy identyczne obrazki jak w 1939 roku. Przelotowe 
ulice miasta przepełnione były jednostkami, sztabami (dużo osobowych samochodów) i instytucjami 
radzieckimi zdążającymi pospiesznie w kierunku wschodnim. Kiedy wycofały się władze miasta, nie 
zauważyłem. Z tych dni zapamiętałem następujące obrazki. Pewnego popołudnia przy pięknej pogodzie, przez naszą ulicę przemaszerował na wschód w szyku bojowym mały pododdzialik, chyba w sile 
plutonu, umęczonych żołnierzy radzieckich. Pomimo tego, że ludność polska miała różny stosunek do 
władz radzieckich, to w tej ludzkiej żołnierskiej biedzie Polacy szczerze im współczuli, podając im 
jedzenie i coś do picia. Pamiętam, jak by to było dziś, jak ta grupka umęczona do granic wytrzymałości 
wyrażała swą wdzięczność za ten, wydawało by się z naszej strony, normalny gest pomocy w nieszczęściu. Opisuję ten moment dlatego, że jak się potem dowiedzieliśmy, na niektórych trasach odwrotu 
wojsk radzieckich miejscowi nacjonaliści ukraińscy lub też przerzuceni ukraińscy dywersanci 
wyszkoleni w Niemczech, ostrzeliwali wycofujące się kolumny radzieckie. Dopuszczano się też mordów 
na pojedynczych żołnierzach lub małych zabłąkanych grupkach, z tym, że były to rzadkie wypadki, ale 
bywały. Trzeba też podkreślić, że sporo pojedynczych żołnierzy radzieckich ocalało dzięki pomocy 
miejscowej ludności ukraińskiej, która w odpowiednim czasie włączała się do radzieckich oddziałów 
partyzanckich. Jednak zdarzało się i tak, że ci, którzy ocaleli w pierwszym okresie, ginęli z rąk 
banderowców, zanim radzieckie oddziały partyzanckie doszły na tereny Wołynia. Z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że w chwili wycofania się wojsk radzieckich potworna hydra nacjonalizmu 
ukraińskiego wyszła na światło dzienne i szykowała się do morderczego skoku, który trwał wiele lat.
Któregoś dnia, kiedy Zdołbunów był jeszcze w strefie tak zwanej ziemi niczyjej, wybraliśmy się
z ojcem do pobliskiej wsi Bogdaszów, położonej tuż za granicami miasta, gdzieś w połowie za kolejnym 
zakrętem, napatoczyliśmy się na niemiecki patrol rozpoznawczy. Zatrzymali się oni w cieniu drzew 
stojąc przy swoich motocyklach. Jeden z nich sprawdził ojcu dokumenty, coś poszwargotał i puścił nas 
dalej. Do dzisiaj nie wiem, czy umiał czytać po rosyjsku, czy brał na blef wszystkowiedzącego. Kiedy 
szliśmy z powrotem z żywnością już ich w tym miejscu nie było. To spotkanie zrobiło na mnie potężne 
wrażenie, ponieważ wydawało się, że oni są jacyś wielcy, silni, niczym jakieś mityczne niezwyciężone 
wojsko. Dziś zdaję sobie sprawę, że pierwszorzutowe jednostki były naprawdę doborowymi wojskami 
Wehrmachtu.
Po powrocie do wsi dowiedzieliśmy się, że na bocznicach kolejowych stoi dużo transportów z rozmaitym dobrem. W związku z tym, pobiegłem do swego serdecznego kolegi Wacka Olczaka i obydwaj 
udaliśmy się na szaber. Myszkując po wagonach wybraliśmy sobie po jednym małym toporku wojskowym, wzięliśmy sobie trochę papryki i pieprzu i po kilka butelek słodkich wódek. Nie obyło się bez 
degustacji, łyknęliśmy z Wackiem jakiegoś chyba likieru (było to słodkie i kolorowe) – piło się dobrze, 
ale i skutek był wiadomy. Ruszyliśmy ze zdobyczą do domu. Idąc zwracaliśmy bacznie uwagę na linie 
ułożenia chodników, nie dlatego, by sprawdzać fachowość mistrzów brukarstwa, ale po to, żeby mieć 
przekonanie, że idziemy prosto. Mimo wszystko przygoda skończyła się bezboleśnie. Prawdopodobnie 
ojciec nie zwrócił na mnie dostatecznej uwagi, być może zaaferował się przyniesionym alkoholem, 
który w tych dniach został wypity u naszych znajomych Ryszków i Sidorów.
Miasteczko nasze, jak dzisiaj oceniam, około tygodnia było niczyje. Z niepokojem odbierałem ten 
dziwny stan. Ludzie niby chodzą, tyle że trochę mniej, z oddali słychać groźny pomruk artylerii, widać 
lecące wraże bombowce niosące ludziom śmierć, później słychać głuche detonacje, których odgłos pod 
czystym błękitem nieba wołyńskiego przetaczał się bardzo daleko. Stan nietypowej pustki, czające się 
bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo wpływało na nasze samopoczucie. Tym bardziej, że 
przewidujący Żydzi wykorzystując istniejącą sytuację, uchodzili na wschód w ślad za wycofującą się 
armią radziecką. Ci, co uciekli, bardzo dobrze zrobili, ponieważ hitlerowcy spowodowali totalną zagładę Żydów na Wołyniu.
Wspominałem przedtem o wrażeniu, jakiego doznałem przy pierwszym zetknięciu się z żołnierzami 
Wehrmachtu. W tych dniach odczucie to było pogłębiane i innymi doznaniami w zakresie przewagi 
hitlerowców nad armią radziecką. W dniach  „ziemi niczyjej” nad miastem zobaczyłem lotniczą walkę 
powietrzną. Niemiecki myśliwiec wyczyniał powietrzne esy floresy nad radzieckim małym 
samolocikiem typu kukuruźnik. To maleństwo niezbyt ruchliwe i o stosunkowo niewielkiej szybkości 
robiło, co mogło, byle nie wystawić się w dogodnej pozycji strzeleckiej niemieckiemu pilotowi.Moje wojenne dzieciństwo, Tom 4 5
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2001
W pewnych momentach odszczekiwało się w stronę hitlerowca. Wszystkie wysiłki radzieckiego pilota 
na niewiele się zdały, chociaż wywijał się jak piskorz z sieci. Chyba z braku benzyny czy z innego 
powodu poszedł lotem koszącym i wylądował na łące tuż przy skraju miasta, a niemiecki myśliwiec 
odleciał. Ja i wielu moich rówieśników od razu pobiegło zobaczyć samolot. Samolot stał na oko 
nieuszkodzony, pilota już nie było, rzecz dla takich chłopców wielce frapująca. Jeden z nas chyba 
najbardziej  odważny wszedł do wnętrza samolotu i widocznie nieumyślnie nacisnął spusty karabinu 
maszynowego. Wynik był tragiczny, jeden z obecnych chłopaków zwalił się na ziemię zalany krwią, 
dostał kilka pocisków z bliskiej odległości, ratować nie było co. Przeżycie tego tragicznego epizodu było 
dla nas wszystkich niezłą nauczką.
Jeszcze kilka zdań o frontowych jednostkach niemieckich. Były one wspaniale wyposażone. Wiele 
samochodów miało przygotowane urządzenie podobne do drabinki linowej, tyle że gęściej były 
zamocowane drewniane szczebelki, długości ono miało kilka metrów. W razie grząskiego terenu podkładano pod koła i przejeżdżano dość gładko. Drabinki były założone na przednich błotnikach samochodów. Jest ciekawe, że takie drobiazgi zakodowały się gdzieś w łepetynie 12-latka. Myślę, że wzięło 
się to z ciągłych uwag i dyskusji, jakie prowadzili dorośli w mojej obecności, mówiąc o pierwszych 
przewagach Niemców. Zdziwieni trochę byliśmy i tym, że widziało się u żołnierzy niemieckich dużą 
dbałość o higienę osobistą, jeśli tylko mieli jakiś odpoczynek w marszu widać było mycie, golenie, 
strzyżenie itd. Do pełnego obrazu z tych dni trzeba dodać, że stosunek niemieckich jednostek frontowych do ludności cywilnej na Wołyniu był na ogół poprawny.
W kilka dni później obudziliśmy się na odgłos potężnych detonacji. Ubraliśmy się z ojcem na 
wszelki wypadek. Wychodząc na podwórko zobaczyliśmy, że w rejonie bocznic kolejowych podczas 
wybuchów wytryskują olbrzymie gejzery ognia. Domyśliliśmy się, ktoś podłożył ogień pod stojące 
transporty wagonów z paliwem, które nie zdążyły odjechać przed Niemcami na wschód. Spłonął cały 
transport, ile tego było, nie wiem, ale musiało być dużo, bo detonacje grzmiały do białego rana. Jest to 
moim zdaniem autentyczny akt sabotażu a kto wie czy nie samorzutny. Godnym również podkreślenia 
jest fakt, że mimo braku czasu na Wołyniu organy radzieckiego wywiadu i kontrwywiadu zdołały 
pozostawić na terenie okupowanym swoich emisariuszy i co ciekawsze niektórzy z nich przetrzymali 
działając cały okres okupacji. Jednym z przykładów jest nasz sąsiad z drugiej strony ulicy. Człowiek 
ten, jak pamiętam, był strażnikiem na kolei. W czasie tak zwanego bezkrólewia chyba demonstracyjnie 
chodził pod domem po ulicy, jak gdyby dając do zrozumienia, że władzy radzieckiej ma dość. Dziwiliśmy się temu, że on jako człowiek radziecki pracujący przecież w „aparacie” nie ewakuował się. Po 
ustaleniu się władz niemiecko-ukraińskich pracował w tej samej dziedzinie formalnie na korzyść 
okupanta. W czasie swej pracy w stosunku do sąsiadów zachowywał się zupełnie przyzwoicie, chociaż 
rezerwa była z obydwu stron.
W czasie ewakuacji hitlerowców zastanawiano się, czemu on nie ucieka z Niemcami. Bowiem wiadomo było, że ze zdrajcami władze radzieckie rozliczały się bezpardonowo. Oczy nasze stały się okrągłe, 
kiedy zobaczyliśmy jego w pierwszych dniach wyzwolenia w mundurze oficerskim radzieckich władz 
bezpieczeństwa.
Pierwszym poważniejszym cieniem był stosunek Niemców do Żydów. Na ogół Polacy, Ukraińcy, 
Rosjanie i Żydzi żyli w niezłej symbiozie. Wprawdzie trochę podśmiewaliśmy się z Żydów, jak Rosjanie 
kazali mówić nie Żyd tylko Iwrej. Ukuliśmy nawet powiedzenie na ten temat brzmiące następująco: 
„Iwrej zdochnit skarej a Żyd dołogo żyj”. Oczywiście nie miało to nic wspólnego z poniżeniem  czy 
lekceważeniem Żydów, ponieważ na Wołyniu było za dużo narodowości, żeby się nienawidzić. Nie myś-
lę tu o odosobnionych wypadkach, gdyż takie zawsze się zdarzają.
Najpierw wykorzystywano Żydów bez różnicy płci do najróżnorodniejszych posług i prac, które 
wykonywano na rzecz przemieszczających się sztabów i wojsk hitlerowskich. Sposób zbierania ludności 
żydowskiej do prac był niejednokrotnie bardzo brutalny. Nie zważano na nic, wystarczyło, że ktoś był 
Żydem czy Żydówką, musiał wykonywać każdą pracę, o której nie miał najmniejszego pojęcia lub predyspozycji fizycznych. Jak się okazało, nie było to jeszcze najgorsze, było to dopiero wstępne strojenie 
instrumentów do mającej grać długi czas niesłychanie zbrodniczej uwertury. Trzeba stwierdzić, że 
partytura hitlerowska rozpisana była w niesłychanie perfidny i wyrachowany sposób. Niedługo trzeba 
było czekać, miesiąc może dwa. Pamiętam jak dziś. Z rana padał deszcz, stały gdzieniegdzie na chodnikach kałuże deszczowej wody. Około południa zobaczyłem na mojej ulicy patrole niemieckie. Po 
niedługim czasie siedząc przy oknie zobaczyłem jak prowadzili mężczyznę, Żyda, znanego mi
z widzenia. W chwilę po tym wyszedłem na dwór zobaczyć się z kolegami i pogadać, co to ma znaczyć, 
ponieważ cała sprawa z prowadzeniem Żydów wydawała się nietypowa. Z początku z kolegami niczego 
nie mogliśmy wydedukować. Dlatego też kilku z nas udało się na „spacer”, żeby z bliska obejrzeć rejon 
kwaterowania żandarmerii. Zorientowaliśmy się tam, że jeszcze ludzi doprowadzają. Po obiedzie 
miasto obiegła lotem błyskawicy straszliwa wiadomość... ponad stu ludzi rozstrzelano  – głównie Żydów, też kilkunastu Polaków. Okazało się potem, że w tych patrolach niemieckich byli Ukraińcy ubrani
w niemieckie mundury. W tej akcji pacyfikacyjnej min. zamordowany został nasz dobry znajomy Ro-
man Ryszków, lat około 23. Według relacji jego rodziny zabrał go z domu znany nam wszystkim 
ukraiński policjant, niejaki Lejko, który obecnie prawdopodobnie mieszka w Lublinie. Miejsce 
rozstrzelania i bratnia mogiła znajduje się w pobliżu torów kolejowych Zdołbunów – Lwów na tak 
zwanych glinkach.
Jeszcze przed formalnym  wkroczeniem Niemców do Zdołbunowa, miejscowi Ukraińcy zorganizowali prawdopodobnie w powiązaniu z lwowskim ośrodkiem nacjonalistycznym, któremu później 
przewodził sławny Stepan Bandera, ośrodek władzy administracyjnej. Pamiętam, że czytałem rozlepioną przez nich odezwę nawołującą do zachowania spokoju i podporządkowania się władzom niemieckim. Odezwa drukowana była w naszym mieście, była o tym mowa w domu  ze znajomym 
drukarzem, który przebywał u nas. Działania wojenne zastały go w Zdołbunowie, został praktycznie bez 
środków do życia, trochę żywił się przy nas. Delikatna, jak na owe czasy, dyskryminacja Polaków zaczęła się dość szybko. W mieście mieliśmy, jak na nasze miejscowe warunki, niezłą drużynę piłki noż-
nej, zorganizowaną przy cementowni. W pierwszym okresie pobytu Niemców, nasza drużyna 
rozgrywała z nimi mecze piłki nożnej bez żadnych przeszkód. Ja z kolegami zawsze na tych meczach 
byłem obecny. Pewnego razu mecz rozpoczął się normalnie i po jakimś czasie został przerwany na 
interwencję nauczyciela z mojej szkoły (przed 1939 zgrywał pobożnego Polaka i katolika). Jak się 
okazało potem, był zajadłym polakożercą i wielkim działaczem OUN. Był to pierwszy sygnał, że z nami 
zaczyna być coś nie tak. Warto odnotować, że u tego nauczyciela w domu na drugi dzień wyleciały
z okien szyby. W każdym razie z chłopakami mego pokroju to on długi czas nie miał łatwego życia. 
Często zdarzało mu się to i owo, o szczegółach nie wypada mówić, bo były to cholerne psie figle, jakie 
tylko mogą takie 12-14-latki wymyślić. Zaczęto niektórych Polaków nocą wybierać z domów i znikali 
oni bezpowrotnie. Czuliśmy, że miejscowi prominenci ukraińscy, współpracujący z Niemcami, 
rozpoczęli wybiórczą akcję zmierzającą do wyeliminowania potencjalnych przywódców przyszłej 
samoobrony Polaków. Na szczęście w odniesieniu do tych ludzi akcja im nie wyszła. To nie znaczy, że 
można umniejszać ich zbrodnie w stosunku do nas w pierwszym okresie okupacji niemieckiej.
Temat nacjonalizmu ukraińskiego głębiej rozwinę być może w osobnym aneksie do wspomnień, 
jednak na wszelki wypadek skrótowo wyjaśnię o co im chodziło i jaki mieli główny cel. Generalnie 
chodziło o to, że określona część społeczeństwa ukraińskiego miała aspiracje do stworzenia własnego
państwa typu burżuazyjno-faszystowskiego. Władze hitlerowskie mamiły ich utworzeniem Samoistnej 
Ukrainy pod berłem hitlerowców. W tej sytuacji hitlerowcy perfidnie wykorzystali zabliźnione dawne
i niedawne animozje polsko-ukraińskie, wskutek czego, łatwo było spowodować wzajemne wyrzynanie 
się. Piszę świadomie wyrzynanie, ponieważ w późniejszym okresie Polacy czasem brali odwet. 
Generalnie, Niemcom ten stan rzeczy był na rękę, ponieważ przy konflikcie polsko-ukraińskim na terenie Wołynia mieli spokój przez dłuższy czas, w odniesieniu do linii komunikacyjnych do frontowych, 
których sporo przebiegało przez nasze tereny. Bowiem w przypadku powstania masowego ruchu oporu
o cechach międzynarodowych a można przypuszczać, że w taki układ mogliby się dołączyć Czesi, 
Rosjanie i częściowo Żydzi. Hitlerowcy praktycznie linie komunikacyjne na front wschodni mieliby
z głowy, a chcąc je utrzymać musieliby zaangażować potężne siły do ich ochrony. Trzeba powiedzieć, 
kawał czasu wygrali, dopóki ich planów nie pokrzyżowały radzieckie zgrupowania partyzanckie. W tym 
miejscu należy podkreślić, że ruch nacjonalistyczny na Radzieckiej Ukrainie nie rozwinął się, chociaż 
takie usiłowania były czynione.
Czas wracać do swoich spraw. W międzyczasie front przesunął się daleko na wschód. Matka z siostrą (miałem ich trzy i nielekki żywot z tego powodu, goniły mnie często, a ja się nie dawałem) wróciły 
do domu. Życie domowe zaczęło nabierać normalnego rytmu. Przez pewien czas nie działo się nic 
wokół mnie godnego uwagi. Ojciec dostał się do pracy na kolei. Było to o tyle korzystne, że dawało 
100% gwarancji, że nie wywiozą go do Niemiec na roboty. W tym czasie dostaliśmy mieszkanie w budynku kolejowym. Warunki były o tyle znośniejsze, że w domu była woda z kranu, a to było dużo. 
Ojciec jak zwykle od czasu do czasu awanturował się z matką. Przykro o tym pisać, ale był to skrajny 
choleryk, który musiał zawsze mieć rację. Mnie z siostrą trzymał krótko, po kawaleryjsku, uzda przy 
samym pysku, a łeb  wysoko bez możliwości ruchów głową. Tak lapidarnie można określić moją 
sytuację domową. Praca ojca dawała nam względną stabilizację, jeśli o takiej w tych warunkach można 
mówić. Trudności przeżywaliśmy takie same jak wszyscy ludzie w mieście. Różniły się znacznie one od 
warunków, jakie istniały w strefie okupacyjnej na zachód od Bugu. Uwypuklę tylko te elementy, które 
moim zdaniem układały się na niekorzyść Wołynia.
Pociągi pasażerskie u nas nie kursowały, jeżeli ktoś chciał jechać do Kowla musiał uzyskać zezwolenie w administracji niemieckiej na podróż w kierunku zachodnim w pustych wagonach towarowych jadących z frontu. Gorzej było dostać się z powrotem na wschód, ponieważ z reguły niemieccy 
konduktorzy nie chcieli nawet zabierać do budek konduktorskich  tak zwanych breków. Na jazdę
w porze letniej na dwóch przednich wagonach z piaskiem lub z kamieniami, które pchane były przed 
lokomotywą nie każdy się odważył, z uwagi na to, że te wagony przeznaczone były na wysadzenie
w wypadku najechania na minę, ustawioną na nacisk. Potem, kiedy partyzanci zastosowali zapalniki
naciągowe uzależniające wybuch miny od szarpnięcia sznurka lub specjalnej linki, ta metoda podróżowania była dużo niebezpieczniejsza, chociaż niejednokrotnie przez nas stosowana. Mieliśmy nosa, 
wiedzieliśmy, które transporty mogą być w orbicie zainteresowania partyzanckiej dywersji. Zasadą była
w takich przypadkach jazda w dzień, ze względu na widoczność, jak i na godzinę policyjną. Na 
podstawowe artykuły żywnościowe wydawane były kartki. Tyle, że racje były wybitnie głodowe nie 
zabezpieczające elementarnych potrzeb życiowych, sól na przykład była rarytasem ponieważ, kto miał 
sól, ten miał najlepszą walutę wymienną, szczególnie na żywność. Cukier był w sferze marzeń. Problem 
słodzenia rozwiązywało się tak. Kto miał możliwości, mógł trochę cukru wyspekulować z pobliskich 
cukrowni lub też kombinowało się melasę (odpady z produkcji cukru) i tym się słodziło. Kolejna 
możliwość to była kradzież buraków cukrowych z pobliskich pól, oczywiście w odpowiednim okresie tj.
w czasie, kiedy były wykopane i spryzmowane  czekały na wywózkę w ramach kontyngentów. W tego 
rodzaju wyprawach brałem często udział z moim kolegą Wackiem Olczakiem. Następnym sposobem, 
była szansa kupowania sacharyny od kolejarzy jeżdżących za Bug lub od ich pośredników. Po śmierci 
ojca i ja się takim procederem okresowo zajmowałem. Mydła też nie otrzymywaliśmy z przydziału. Do 
prania matka robiła sposobem znanym starszemu pokoleniu ług z popiołu. Resztę potrzeb w tym 
zakresie można było uzupełnić poprzez własną produkcję mydła, pod warunkiem, że jakąkolwiek drogą 
dostało się od kolejarzy lub pośredników sodę kaustyczną i kalafonię, na miejscu organizowało się 
jakikolwiek tłuszcz. Są to tylko niektóre sprawy, które należało pokonać, by jakoś żyć. Te zabiegi 
dotyczyły biedniejszej ludności miasta. Bogatsi, a byli tacy, nie mieli tych kłopotów, bo mieli pieniądze
i inne walory wymienialne.
Za Bugiem w Generalnej Guberni, pomimo olbrzymiego terroru, istniała jakaś namiastka przestrzegania niektórych zasad prawnych przez Niemców. Na Wołyniu nawet tej namiastki nie było. Tam 
rozstrzeliwania lub inne akty terroru czymś Niemcy legalizowali, bodaj prawem odwetu. Na Wołyniu 
Niemcy w takie subtelności nie bawili się. Do nas strzelano, wieszano i popełniano inne zbrodnie 
według widzimisię każdego dosłownie Niemca poczynając od szeregowca Wehrmachtu. Przy tym nale-
ży stwierdzić, że ludność ukraińska była trochę chroniona. Na Polakach dodatkowo wyżywali się policjanci ukraińscy i ich poplecznicy. Jednak na uwagę zasługuje fakt, że pewna część społeczeństwa
ukraińskiego nie ulegała nacjonalistyczno-banderowskiej propagandzie. O tyle łatwiej było nam żyć
w miastach, natomiast na wsiach rzecz wyglądała zupełnie inaczej, gorzej.
Ojciec jaki był taki był, ale o dom dbał na miarę swoich możliwości. Zginął tragicznie, chyba dość 
przypadkowo. Stało się to podczas przetoków wagonów przy górce rozrządowej. Został potrącony przez 
parowóz, złapało go za długi płaszcz, obcięło dwie nogi w.rejonie kostek, rzuciło nim kilka razy. Musiał 
uderzyć o jakieś słupy, czaszka pękła – koniec na miejscu. W tej sytuacji bieda jeszcze gorsza zaczęła 
zaglądać do domu wszystkimi szparami. Matka chodziła na posługi. Starsza o dwa lata siostra chorowała na przewlekły reumatyzm i na jej pomoc w utrzymaniu domu w żadnej mierze liczyć nie można 
było. Pozostałem ja i matka.
Zacząłem przemyśliwać, za co się złapać, co robić, żeby jakoś przeżyć. Dopomogli mi w tym koledzy, 
którzy już wcześniej znaleźli zajęcie. Takim zajęciem, dość opłacalnym była robota czyścibuta. Żeby 
dostać się do klanu czyścibutów, należało wyrobić sobie odpowiednie chody i właściwą opinię, oczywiście w specyficzny sposób rozumianą. Było nie do pomyślenia wejść na teren pracy bez właściwych 
temu środowisku uzgodnień. Ja szczęśliwie z tym problemem nie miałem większych kłopotów. Mając 
przyzwolenie środowiska jeszcze musiałem u jakiegoś urzędnika na dworcu załatwić pozwolenie formalne w postaci otrzymania tabliczki znamionowej, że jestem czyścibutem i mam pobierać opłatę 
zgodnie z ceną wypisaną na tabliczce z lewej strony. Taką tabliczkę każdy z nas miał obowiązek mieć 
zawieszoną na szyi w czasie pracy. Czyszcząc buty przejeżdżającym transportami Niemcom lewą stronę 
tabliczki chowaliśmy pod rozpiętą koszulę czy inne wdzianko, po to głównie, żeby ukryć cenę usługi. 
Robiliśmy tak dlatego, że żołnierze i oficerowie niemieccy dawali nam za czyszczenie butów trochę 
więcej ponad przewidzianą taryfę urzędową. Zarobek był stosunkowo niezły, a zdarzało się, że niektórzy Niemcy dawali czasem jakiegoś ochłapa żywnościowego. Zdarzało się też, że nieraz można było 
dostać smakowitej zupy z kotła wojskowego. Czasem dostało się i kopniaka w tyłek, ale w sumie można 
było wytrzymać. Najważniejsze, że na bieżąco był skromny pieniądz. Byłem szczególnie zadowolony 
jeśli od czasu do czasu płacono nam bilonem (fenigami) reischmarek. Była to waluta obowiązująca
w Rzeszy i miała dużo większą wartość od waluty okupacyjnej tak zwanych karbowańców. Miewaliśmy 
kłopoty z pastą do butów, ale handlarze sprowadzali znanymi sobie drogami zza Bugu tak zwaną sadzę 
angielską, z której, po wymieszaniu z tłuszczem i woskiem, wychodziła zupełnie dobra pasta. Szczotki 
robiliśmy sami z końskiego włosia. Szczególnie dobry fart mieliśmy latem i jesienią 42 roku, kiedy 
armie  niemieckie niepowstrzymanie parły na południowe tereny Związku Radzieckiego w kierunku 
Kaukazu i Stalingradu. Stosunek żołnierzy Wehrmachtu do nas był w tym czasie dość dobry, chyba 
dlatego, że stan euforii zwycięstwa robił ich łagodniejszymi. Nie wykluczało to, że od czasu do czasu 
któryś z nas dostał po łbie, ale tym się nie przejmowaliśmy, byliśmy do tego przyzwyczajeni, skóra na 
pas już była gruba. Uważaliśmy tego typu zagrania niektórych Niemców za nieodłączne ryzyko naszej 
roboty. Mniej więcej w tym czasie nauczyłem się palić papierosy, ponieważ czasem płacono nam 
papierosami. Była to dobra waluta, dawała możliwość wymiany ich na żywność.
W pewnym okresie lata czterdziestego trzeciego roku, zaczęli w naszym mieście stacjonować Madziarzy. Swoje miejsce postoju mieli między innymi w przedwojennym gimnazjum. Mieściło się ono po 
stronie dzielnicy kolejowej nieopodal naszego mieszkania. Tam mieliśmy bardzo dobrą pracę, jako że 
stosunek Węgrów do nas był naprawdę przyjazny, niemalże opiekuńczy. Dotyczyło to  nie tylko nas, 
czyszczących im buty, taki stosunek mieli do wszystkich Polaków. Wyświetlano nawet dla polskiego 
społeczeństwa filmy i co ważniejsze ogłoszenia o filmach z początku pisane były w języku polskim. Nas 
to bardzo budowało. Ten przyjazny gest był nam potrzebny, tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę, 
że Polacy na Wołyniu, przez Niemców i Ukraińców byli wyraźnie dyskryminowani. Ogłoszenia o filmach w języku polskim nie trwały długo, ale miały swoją niedwuznaczną wymowę. Wynikało z tego 
jasno, po czyjej stronie są Węgrzy. Czyszczenie butów pomagało utrzymać dom, ale wszystkiego nie 
załatwiało. Toteż nieraz w domu było krucho.
Po jakimś czasie, po śmierci ojca, przenieśliśmy się do mieszkania po drugiej stronie miasta na ulicę
o przedwojennej nazwie 3 Maja. Z nowego miejsca zamieszkania miałem dalej do czyszczenia butów,
w związku z tym zacząłem szukać innych możliwości zarobkowania. Był to czas, kiedy z terenów Związku Radzieckiego dużo ludzi wywożono na przymusowe roboty do Niemiec. Chodziliśmy z matką po 
okolicznych wsiach (dopóki fala mordów nie doszła w nasze okolice), kupowaliśmy tam jabłka, które 
potem sprzedawałem ludziom z transportów jadących do Niemiec na roboty.
W tym czasie odświeżyłem znajomość z Krzeszowcami. Znajomość z tą rodziną datowała się sprzed 
1939 roku, kiedy to moje starsze siostry z pierwszego małżeństwa matki, okresowo pracowały jako słu-
żące po domach kolejarskich. Za władzy radzieckiej i podczas okupacji wiodło się im cieniutko, 
ponieważ ich ojciec, przedwojenny urzędnik  kolejowy, mając obawy co do wywózki go na Sybir, 
zdecydował się na nielegalne przekroczenie granicy niemiecko-radzieckiej na Bugu. Został zatrzymany 
przez władze radzieckie i znalazł się na Syberii. Żona jego, a matka moich aktualnych kolegów znalazła 
się w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Kiedy jeszcze mój ojciec żył, z węglem nie było u nas źle, to 
czasem ukradkiem zanosiłem im trochę węgla. W tym czasie mieszkali jeszcze blisko nas, na dzielnicy 
kolejowej przy ul. Sadowej. W nieco późniejszym czasie, ale przed nami, przeprowadzili się i mieszkali 
nieopodal parku tuż u wylotu na ul. Szewczenki. Ja po przeprowadzce mieszkałem z drugiej strony 
parku, tak że mieliśmy do siebie niedaleko i dlatego kontakty z nimi przerodziły się w koleżeństwo 
nieco dojrzalsze. Ich klimat domowy był z oczywistych względów inny aniżeli mój. Po prostu byli inni
i bardziej nobliwie wychowani, to pozostało im na dalsze lata. Matka moja orientację na nich przyjęła
z westchnieniem ulgi, ponieważ moje znajomości według matki na dalszą metę nic dobrego nie wróży-
ły, ale głośno nic mi nie mówiła bo przecież trochę (i chyba znacząco) pomagałem matce w utrzymaniu 
domu, stąd też wzięła się moja specyficzna samodzielność. A wracając do Krzeszowców, dzięki ich 
wpływom zostałem ministrantem, co było w mieście nie bez znaczenia. Mieli sporo książek, z których 
pewną ilość przeczytałem, a czytać od dość dawna już lubiłem. Wówczas po raz pierwszy przeczytałem 
całą Trylogię Sienkiewicza. Wzięło mnie bez reszty do dzisiaj i myślę, że do ostatnich moich dni, jakie 
mi są dane przeżyć. Czytałem wtedy co popadło, ale Sienkiewicz zrobił na mnie kolosalne wrażenie, 
szczególniej  „Ogniem i mieczem”. Przecież od Zbaraża mieszkałem niezbyt daleko. Opisywane 
krajobrazy otaczające moją okolicę bliższą i dalszą dopasował autor do rozgrywających się akcji 
bezbłędnie i w sposób niesłychanie sugestywny. Widziałem w tej książce moje rodzinne strony łącznie 
ze specyficznym, jedynym w swoim rodzaju, zapachem naturalnych łęgów. Kojarzyły mi się one
z zapachem dzikich pól. Nie mówiąc już o końcowym stwierdzeniu Sienkiewicza w Trylogii  „Ku 
pokrzepieniu serc”. Ta puenta była tak celna, że nie sposób tego wyrazić. Bo to niesamowicie budujące.
Handlując doraźnie jabłkami pewnego razu udało mi się na lewo ze znajomym konduktorem wyskoczyć do Kowla, do mojej najstarszej siostry mężatki. Przebywałem u niej dość długo, tj. około dwóch 
miesięcy. W tym czasie w Kowlu Niemcy zorganizowali getta dla ludności żydowskiej. Sporo znajomych 
siostrze Żydów znalazło się w getcie. Dla ścisłości trzeba dodać, że w Kowlu były dwa getta. Jedno było
w ogóle odizolowane. Drugie nie miało tych warunków, ponieważ mieszkańcy usytuowani na zachodniej stronie miasta musieli przechodzić przez getto, chcąc dostać się do śródmieścia. Siostra mieszkała 
właśnie w takim układzie. Getto było chronione przez policję ukraińską. Ochrona nie była zbyt ścisła. 
Siostrze w tym czasie nie było źle, ponieważ szwagier pracował w rzeźni, no to sprawa jasna, żarcia było 
pod dostatkiem. Prawie codziennie chodziliśmy dozwolonym przejściem (przez getto) do matki szwagra i jego brata mieszkających w śródmieściu. Wizyty miały charakter towarzysko-handlowy. Pewnego 
razu idąc w omawianym kierunku natknęliśmy się na znajomego szwagrowi Żyda. Nie zatrzymując się, 
wysłuchaliśmy jego prośby o pomoc w żywności. W tym momencie, jak na złość, nie mieliśmy przy 
sobie ani kawałka chabaniny. Decyzja była szybka, szwagier powiedział mu, żeby jutro ktoś czekał
o określonej godzinie (pamiętam, że było to do południa) i że ktoś z nas przyniesie jego rodzinie coś do 
jedzenia. Nazajutrz, o umówionej godzinie siostra wyekspediowała mnie z wałówką w teczce, przesyłkę 
przekazałem bezkolizyjnie. Podobało mi się, ponieważ było w tym trochę ryzyka. Skutki mogły być 
opłakane, ale mnie to imponowało. Po pierwszym, a udanym przerzucie żywności do getta, powtarzałem tę czynność wielokrotnie aż do chwili masowego mordu pierwszego getta w Kowlu.
Z gettem wiąże się jeszcze jedna moja szczeniacka przygoda. Po usunięciu i wymordowaniu Żydów
z tego getta w tym samym dniu odbiła mi szajba. Namówiłem sąsiada – takiego samego urwipołcia jak 
ja. Chodziło o spenetrowanie niektórych domów w getcie w poszukiwaniu wyimaginowanego złota. Jak 
postanowiono, tak zrobiono. Wymknęliśmy się cichaczem do opuszczonego getta i zaczęliśmy bobrować w pozostawionych betach. Zaaferowani poszukiwaniami  nie obejrzeliśmy się, jak stał przy nas 
policjant ukraiński. Wziął nas za kuper i zaczął holować do głównej ulicy. Nic mu z tego nie wyszło, bo 
rozprysnęliśmy się jak stadko wypłoszonych wróbli (wypłoszeni to myśmy byli nieźle). Znajomymi 
zakamarkami bez większych przeszkód dotarliśmy do domu, oczywiście każdy osobno. W godzinach 
poobiednich wyszedłem do miasta zobaczyć, co słychać. No i zobaczyłem! Kilka latarni było 
udekorowanych wisielcami, mieli oni na piersiach zawieszone tabliczki z napisem  „rabowałem w getcie”. Na własne refleksje nie musiałem długo czekać, pietra miałem nielichego, ale skończyło się dobrze. Do dziś nie wiem, czy gdybyśmy nie zdołali uciec, nas też kilkunastolatków, powiesiliby? W każ-
dym razie, już po udanej ucieczce spod szubienicy – rozmyślania na ten temat można bez przeszkód 
prowadzić. Gdybyśmy nie zwiali  – może nie pisałbym tych wspomnień, a moje dzieci i wnuki nie 
wiedziałyby, że ich dzisiaj dobrze ułożony dziadek miał pusto we łbie, bo niepotrzebnie się narażał na 
niepotrzebne nikomu ryzyko. Być może od tej pory zaczął się mój życiowy fart, bo jeszcze kilka razy 
uciekłem grabarzowi spod łopaty.
Po tych młodzieńczych przejściach, a chyba i wygłupach, wybrałem się do Zdołbunowa. W Kowlu 
zrozumiałem, że przy odrobinie szczęścia mogę stosunkowo nieźle zarobić. Rzecz polegała na tym, aby 
przyjechać do Kowla. Zatrzymać się było gdzie i dokonać odpowiednich zakupów od kolejarzy 
przyjeżdżających z Chełma. Przywieźć towar do Zdołbunowa i z odpowiednim zyskiem sprzedać.
Z Kowla przywoziło się takie artykuły jak sacharynę, igły, nici, sodę kaustyczną i kalafonię oraz inne 
drobiazgi, których na Wołyniu w zasadzie nie było. Sprawa trochę ryzykowna, ale frapująca czymś 
nieznanym a co najważniejsze opłacalna. Po powrocie do domu uzbieraliśmy z matką trochę pieniędzy, 
by mieć za co kupić towar w Kowlu. Teraz tylko czekałem na przyjazd z Kowla znajomego konduktora.
W niedługim czasie zamiar był sfinalizowany i to z niezłym zarobkiem. Powtarzałem ten manewr kilkanaście razy. W czasie tych eskapad nieźle oswoiłem się z tą trasą, poznałem ludzi podobnych do mnie.
W miarę możliwości pomagaliśmy sobie nawzajem. Ważyłem się też korzystać nie tylko z prawie 
bezpiecznej jazdy przy pomocy polskich konduktorów, odbywałem przejazdy po towar na dwóch przednich wagonach-lorach. Były one załadowane piaskiem lub kamieniami. Przeznaczeniem ich było, jak to 
juz wcześniej wspomniałem, zdetonowanie miny typu naciskowego. Celem tego asekuracyjnego zabiegu miało być oszczędzenie parowozu i transportu. Na tych wagonach Niemcy pozwalali nam jeździć. 
Nie bardzo wypada o tym mówić, ale jazda w tych warunkach nobilitowała jeżdżących w oczach 
wszystkich, którzy to widzieli bezpośrednio lub o tym wiedzieli. Uznanie w oczach kolegów oraz 
starszych mieszkańców bardzo mi dogadzało – byłem z tego bardzo dumny.
Omawiane, jak na mnie, poważne wysiłki, na rzecz utrzymania domu nie przeszkadzały
w normalnych zabawach właściwych memu wiekowi. Młodość ma swoje prawa i to chyba dobrze, bo –
według mnie  – moje pokolenie nie ma szczególnych urazów, tyle że obrazy tamtych czasów i młodzieńcze przeżycia zapisane są w pamięci dość mocno.
I tak grałem w piłkę nożną na podmiejskich łąkach (bardzo ważne), mieszcząc się w najlepszej 
drużynie miejskiej szmacianki, grałem w bramce i uważałem to za swoiste wyróżnienie. Grając w piłkę 
korzystaliśmy często z miejskiego boiska. Były i łobuzerstwa. Przywiązywaliśmy portmonetkę czy inny 
przedmiot na grubszej nici i schowani w pobliżu czekaliśmy na frajera. Frajda była nielicha, jak przygodny przechodzeń, zobaczywszy leżący przedmiot, schylając się, chciał go podnieść, a „toto” mu uciekało. Jednak i nadziewaliśmy się na lepszych od nas, bo taki cwaniak udawał, że nic nie widzi, stawał 
nogą z właściwej strony i ukrywał leżący przedmiot. Pociecha była w tym, że tacy zdarzali się rzadko i to
w zasadzie nie psuło nam zabawy.
Czasem podobną metodę stosowaliśmy nieco inaczej. Braliśmy odpowiednio długą nitkę lnianą, na 
jednym końcu nitki wiązało się agrafkę nieco niżej jakiś dłuższy ciężarek, agrafkę wbijało się w ramę 
okienną, rozciągało się sznurek (nitkę) i niewidoczny (pociągany lekko) ciężarek uderzał w szybę, 
niepokojąc domownika. Radocha była pełna wtedy, kiedy domownik zaczynał nie na żarty wrzeszczeć 
ze strachu, a bać się u nas było czego. W miarę oswojenia się z tą metodą dokuczaliśmy w ten sposób 
niemieckim kolejarzom zakwaterowanym u ludzi w mieście. Sytuacje przeważnie były przekomiczne, 
ale czasem trzeba było wiać przed Niemcami, którzy z prawem użycia broni nie mieli żadnych zahamowań. Szczerze mówiąc w tej sytuacji wcale im się nie dziwię, przecież to oni czuli się panami a tu 
ktoś śmiał „nadludzi” niepokoić. Okazuje się, że to nie było takie trudne. Muszę koniecznie nadmienić, 
że we wszystkich jak to się wtedy mówiło  „drakach” brał udział mój serdeczny kolega nieodżałowany, 
nieżyjący już Wacek Olczak. Usiłowaliśmy z nim też sprzedawać oszukiwane nici ludziom ze wsi. Brało 
się szpulkę nici i szpulkę pustą, na którą nakładało się dokładnie odpowiedni zwój papieru (musiał 
ściśle przylegać), na to dopiero nawijaliśmy maszynowo około połowę nici i tak spreparowane szły do 
sprzedaży. Raz pamiętam z takimi nićmi nadzialiśmy się na przytomnego chłopa, no i trzeba było brać 
nogi za pas. W późniejszym czasie wykręcaliśmy Niemcom lepsze numery, ale o tym dalej.
Była to jedna strona medalu. Druga wyglądała – powiedziałbym – nobliwie. Wyglądałem na zupeł-
nie dobrze ułożonego chłopca. Ministrantem byłem w dalszym ciągu. Co niedzielę służyłem do mszy 
św. i w tym czasie zakochałem się pierwszą dziecięco-młodzieńczą miłością. Przedmiotem moich uwielbień była Basia Luciów. Poznałem ją dzięki jej bratu Andrzejowi, również ministrantowi. Cudo moje 
najczęściej widywałem na mszy. Miała zwyczaj zajmowania miejsca po lewej stronie. Żeby ją dyskretnie 
widzieć w czasie nabożeństwa ustawiałem się z prawej strony ołtarza i od czasu do czasu zerkałem w jej 
stronę. W końcu Basia domyśliła się moich (szczeniackich) uczuć. Z pomocą Andrzeja ileś tam razy 
doszło do bezpośredniego widzenia się w obecności Andrzeja i Krzeszowców – Mietka i Kazika. Do domu do nich nie chodziłem, byli to ludzie zamożni i dla mnie niebogi były za wysokie progi. Sprawa 
skończyła się po jakimś czasie, ponieważ zaczął z nią sympatyzować chłopiec z tak zwanego lepszego 
domu, niejaki Dyzio, no i ona skierowała swoje oczy w jego kierunku. Rzecz skończyłem honorowo, 
bośmy się z Dyziem pobili po mszy i dałem mu pole do działania, chociaż wzdychałem do niej w dalszym ciągu, a pamięć o niej jest mi zawsze bardzo miła.
Ksiądz prałat Siennicki być może domyślał się mego podwójnego życia, ale nigdy nic mi na ten 
temat nie wspomniał. Twierdzę tak dlatego, że posłużył się mną, a nie kim innym, w kilku sprawach 
będących na pograniczu konspiracji. Chodziło o to, że kiedy zaczęły się masowe mordy Polaków, 
bardzo wielu ludzi emigrowało ze wsi do miast i miasteczek Wołynia, gdyż tylko w tych warunkach istniała szansa przeżycia. Niektórym udawało się dostać do Generalnej Guberni, gdzie nie było zagrożenia 
ukraińskiego. W Zdołbunowie takie sprawy m.in. załatwiał nasz proboszcz i kilka razy w tej sprawie 
posłużył się moją osobą w cząstkowym załatwianiu tej kwestii z kolejarzami. Za odpowiednią opłatą 
Windowali oni i przewozili ludzi do Polski. Wypracowane były dwie możliwe trasy tj. Zdołbunów –
Brody – Lwów i Zdołbunów – Równe – Kowel – Chełm.
Okres wspomnień z lat 1942-43 nie jest uporządkowany chronologicznie, ponieważ te lata splotły 
mi się w jeden czas. Mając na uwadze, że są to wspomnienia bardzo osobiste, nie przewidywane do 
publikowania, ten mankament nie jest zbyt istotny. 1943 rok i późniejsze lata były okresem biernej
i czynnej walki o przetrwanie narodowe. Piszę o tragedii Polaków tak, jak ją zapamiętałem. Dochodziły 
do nas słuchy, że gdzieś zdarzają się wypadki mordowania ludności polskiej na wsiach. Polacy byli 
rozproszeni po całym Wołyniu. Zdarzały się wsie mieszane i były też typowo polskie, te wsie 
rozlokowane były bardziej na zachód od Zdołbunowa a nawet na zachód od Łucka, generalnie biorąc 
bliżej Kowla. Tam też powstawały dość mocne samoobrony wiejskie, nieraz grupujące kilkanaście tysięcy ludzi. Na wsiach mieszanych przed wojną polsko-niemiecką Polacy i Ukraińcy żyli ze sobą
w zgodzie. Chodzili w kumy do siebie, czcili jednakowo święta katolickie i prawosławne. Zawierane były 
mieszane małżeństwa. Wydawało się zwykłym ludziom, że jest to naturalna symbioza ludzka wspomagająca w trudzie utrzymania się na powierzchni życia. Nie biorę tu pod uwagę właścicieli majątków, 
znanych polskich rodów, chociaż i tam zgodnie pracowali Polacy i Ukraińcy jednakowo gnębieni przez 
obszarników i nie jest winą Polaków (całej masy biedoty), że obszarnikami byli przeważnie Polacy 
przez duże „P”.
Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że policja ukraińska na wszystkich znanych nam posterunkach 
uciekła w lasy. Jeszcześmy wtedy perfidii niemieckiej nie odczytali. Ponieważ wedługoficjalnych głosów 
niemieckich, mieli to rzekomo zrobić bez wiedzy Niemców. Wielu Polaków odczytało to dla siebie jako 
poważne zagrożenie. Ze względu na to nie odmówili Niemcom udziału w zorganizowaniu polskiej 
policji, działającej u boku Niemców. Ponieważ głównym motywem potwierdzanym przez Niemców była 
sprawa ochrony ludności polskiej przed nacjonalizmem ukraińskim, ba, uważano ten krok ze strony 
młodych Polaków za swego rodzaju przejaw patriotyzmu. Oczywiste jest, że w podtekście tej sprawy 
tkwiła możliwość odwetu za popełnione mordy na ludności polskiej. Niemcy z oczywistych względów 
temu nie przeczyli, bo taka była ich polityka, by zwaśnić do końca Polaków z Ukraińcami.
Przejdę na chwilę do tego, jak ja i moi koledzy odbieraliśmy tę sytuację w mieście. Może jest niezrozumiałe to, co napiszę, ale tak naprawdę było. Chociaż widmo śmierci już krążyło dookoła.
W tym czasie w mieście stacjonowała większa jednostka wojskowa Węgrów. W miejskim parku 
węgierska orkiestra dęta dawała co parę dni koncerty. Sporo ludzi na te koncerty przychodziło. Najwię-
cej oczywiście młodzieży. Procentowo chyba najwięcej było Polaków, ponieważ sympatie polsko-wę-
gierskie głównie były demonstrowane przez polską płeć piękną naszego miasteczka. Uwierzcie mi 
kochani, że to naprawdę był marginalny element dobrych stosunków z Węgrami. Istotne jest to, że 
Węgrzy nie nawiązywali żadnych towarzyskich stosunków z ludnością ukraińską, jej przedstawicielami 
obojga płci. Chcę oddać taki klimat, jaki wówczas na Wołyniu i w naszym miasteczku istniał. Taka była 
autentyczna sytuacja, wytworzona myślę nie z tego powodu, że Polacy zagrażali istnieniu narodowemu 
Ukraińców.
Pewnego dnia byliśmy właśnie całą ferajną zdołbunowską na takim koncercie. W pewnym 
momencie chłopak, Ukrainiec, też trochę cwaniak, ukłuł mnie szpilką w tyłek tak, że aż podskoczyłem 
na miejscu. Stało się to na początku koncertu. Koncert trwał około półtorej godziny. Z uwagi na
obowiązujący w tym czasie porządek i spokój, powiedziałem mu tylko, że po imprezie rozliczymy się.
W międzyczasie koledzy postanowili wykorzystać ten pretekst do większej draki. Koncepcja była nie 
bezpodstawna, bo przecież chłopcy ukraińscy w czasie mego pojedynku mogli stanąć w obronie swego. 
Zanim godziwa rozrywka się skończyła, to około 50 wyrostków mego pokroju już czekało na okazję. 
Ten chłopak zorientowawszy się, że jego kumpli nie ma, oddał się pod opiekę będącego tam ukraińskiego nauczyciela, skądinąd bardzo cichego i spokojnego człowieka. Myślę, że m.in. dlatego nasz 
wybryk przeszedł niezauważenie dla władz w mieście. W każdym razie po koncercie, po zasadniczym 
rozejściu się ludzi, ja go nawet nie dotknąłem. Zrobili to za mnie kumple, ale nie mocno. Opiekun jego 
był bezradny. Temu nieszczęśnikowi i tak było dość, bo trząsł się jak liście osiki, kiedy zobaczył całą 
naszą bandę. Opiekun odprowadzał go do domu a myśmy szli za nim w pewnej odległości i coraz któryś
z nas podbiegał zadając mu szturchańca. Byłoby być może do tego nie doszło, gdyby nie ogólny klimat 
napięcia i chowana wewnątrz żądza odwetu. Bo moi chłopcy powiedzieli, że Polaka w mieście ruszyć 
nie wolno. Może to i dobrze było, że pokazaliśmy swoją zwartość i zdecydowanie. Kto to dzisiaj może 
wiedzieć. Ważne jest, że później już nikogo z nas nie zaczepiono. Było to dla nas bardzo ważne, czuliś-
my w mieście, że jesteśmy górą. Było to nasze małe zwycięstwo. Sprawa do matki się doniosła, ale ta
o anielskiej dobroci kobieta nie mogła na to nic  poradzić, nawet niezbyt ostro wypominała mi tę 
sprawę.
Zimę na przełomie roku 1942-43 pamiętam z tego, że o zarobek było coraz trudniej. Bardzo rzadko 
udawało się skoczyć do Kowla, żeby co nieco zarobić. Na przednich wagonach nie dawało się jeździć, bo 
było zimno a na przyczepkę w pustych wagonach towarowych też nie można było, bo niemieccy 
kolejarze gonili nas i tego rodzaju zabawa mogła się skończyć tragicznie, jak to się zdarzyło memu 
koledze z tych rajdów. Niemiec po prostu zepchnął go w biegu pociągu i chłopak stracił nogę. Dobrze, 
że stało się to tuż po ruszeniu pociągu i była możliwość udzielenia mu pomocy. W przeciwnym 
wypadku chłopiec zmarłby z wykrwawienia. Ponadto nastąpiły zaostrzenia w ogóle, a w szczególności
w kontroli przejazdów, polscy znajomi konduktorzy też nie mogli nam pomóc. Przyczyną tego stanu 
rzeczy był intensywny rozwój radzieckiej partyzantki i rozwinięcie działań 27 Wołyńskiej Dywizji 
Piechoty Armii Krajowej. Żyło się biednie i na to nie było rady. Wejście na wsie ukraińskie było już 
niebezpieczne i niewiele dawało się załatwić na drodze handlu wymiennego, chociaż takie próby ja
z moim Wackiem robiłem i czasem co nieco się załatwiło. Żeby załatwić sobie względne bezpieczeństwo 
na ukraińskich wsiach, ale zawsze niezbyt oddalonych od  miasta, należało być odpowiednio 
przygotowanym. Trzeba było bezbłędnie umieć mówić w języku ukraińskim. Tę umiejętność obydwaj
z Wackiem posiadaliśmy w stopniu zupełnie dobrym. Ponadto trzeba było umieć po ukraińsku bezb-
łędnie i bez zająknięcia „Ojcze nasz” i „Wierzę w Boga”. Tego musieliśmy się nauczyć, przyszło nam to 
zupełnie łatwo i potem się nieraz przydawało, bo dodawało pewności siebie, a kto wie czy nie było to 
najważniejsze.
Najczęściej przynosiliśmy ze wsi mleko. Czasem udawało się przynieść trochę kartofli lub pszenicy, 
czy żyta. Wtedy na chałupniczo skonstruowanych żarnach robiło się ni to mąkę, ni to kaszę. Wówczas 
wszystko było dobre i nikomu nie przyszło do głowy narzekać, że niesmaczne. Podstawą wymiany 
towarowej były ceny sprzed 1939 roku – przeliczało się towar i transakcja była załatwiona. Nie obyło 
się przy tym bez humorystycznych przygód. Pewnego razu tuż pod miastem, było to w drodze powrotnej, chcąc skrócić sobie drogę, postanowiliśmy z Wackiem sforsować niezbyt szeroką rzekę z pomocą pływającej kry lodowej. Zamiar nasz został uwieńczony powodzeniem. Ale na to nawinął się jakiś 
chłop zdążający do miasta. Przywołał nas z tą krą na jego stronę w celu przewiezienia go na naszą. 
Zostawiliśmy nasze bagaże na brzegu i ochoczo z pomocą kijów popłynęliśmy na przeciwległy brzeg. Po 
załadowaniu pasażera odbiliśmy od brzegu. Kra nie wytrzymała takiego obciążenia i pękła. Wszyscy 
trzej znaleźliśmy się w wodzie a rower chłopa pod wodą. Na szczęście w tym miejscu nie było zbyt 
głęboko i bez trudu dobrnęliśmy na nasz brzeg. Łyso nam wszystkim było, byliśmy cali mokrzy. Chłop 
miał dodatkowe zmartwienie jak wydostać rower z wody, ale to było jego zmartwienie, nie nasze. Naszą 
sprawą było jak najszybciej dostać się do domu i zmienić mokre ubranie. To co  pamiętam, to że 
szparko grzaliśmy do chałupy. Wszystko skończyło się dobrze, bo żaden z nas tej przygody na szczęście 
nie odchorował, ale chyba dlatego, że dobiliśmy najpierw do mnie i przebraliśmy się w jakieś moje 
ciuchy, z Wackiem kropnęliśmy ileś tam samogonu i wszystko było dobrze. Gwoli jasności nazwa 
bimber u nas nie była znana.
Masowe mordy moich bliskich i końcowy okres okupacji
Konflikt polsko-ukraiński dalej się zaostrzał. Żaden z Polaków nie ryzykując utraty życia w niewypowiedzianych męczarniach, nie mógł wychylić nosa poza granice miasta. Napłynęło bardzo dużo uciekinierów z bliższych i dalszych wiosek. Przynosili oni ze sobą straszne opowieści o tej wielkiej tragedii 
jaka rozgrywała się na naszych ziemiach. Metody mordów były niewypowiedzianie bestialskie. Napadano ludzi najczęściej w czasie snu. Na ogół w tych celach broni palnej nie używano. Mordowano 
nożami, siekierami, kosami i tym podobnymi przedmiotami. Dzieci jak owieczki bezbronne zarzynano 
na oczach matek. Wiązano ręce drutem kolczastym i wrzucano niejednokrotnie żywcem do studni, 
rzek, jezior i bagien. Mordowano w kolejności, kazano patrzeć matkom na mękę i śmierć własnych 
dzieci lub odwrotnie. To był po prostu niespotykany w dziejach obłęd. Ludobójców opanował jakiś 
amok niszczenia wszystkiego co polskie.
Zdarzały się jak wspomniałem małżeństwa mieszane. Kazano mężom Ukraińcom mordować własne 
żony Polki i wówczas pod presją zbrodniarzy pasowano ich na banderowców. Jednym z symptomów 
nadchodzącego nieszczęścia był moment usypania przez nacjonalistów kopca ziemnego z prawos-
ławnym krzyżem. Według obiegowych opinii, i to jest prawdopodobne, kopiec miał znaczyć, że wszystko co polskie ma być zniszczone i zakopane a nad wszystkim panuje prawosławna Ukraina usymbolizowana ich podwójnym krzyżem.
Pierwszym sygnałem w naszym regionie było wymordowanie Polaków na północ od Równego i Kostopola w osadzie Janowa Dolina. Do dziś eksploatowane są tam kopalnie bazaltu.
Węgrzy duszą i ciałem byli za Polakami. W związku z tym pomagali nam w miarę swoich moż-
liwości. Pomoc i przyjaźń wyrażała się w tym, że kiedy Polacy chcieli pod ochroną Węgrów przenieść 
się do miasta ze wsi, Węgrzy nigdy takiej pomocy nie odmówili. Spełniali też rolę konwojentów przy 
sprowadzaniu pomordowanych. Ponadto w sprzyjających sytuacjach można było czasem zaopatrzyć się
w węgierską broń, a to było bardzo dużo. Zdarzało się też, że Węgrzy wykonywali na mordercach akcje 
odwetowe za mord na Polakach. Co dziwniejsze, zewnętrznie patrząc na tę sprawę, Węgrzy w tej kwestii musieli mieć dużą swobodę, ponieważ bez bodaj cichej zgody Niemców na tego rodzaju przedsięwzięcia nie byłyby one możliwe.
Pierwszy masowy mord miał miejsce we wsi Tajkury, w której dane mi było przyjść na świat. Wieś 
oddalona od Zdołbunowa 5-6 km, leżąca na uboczu od główniejszych traktów. Pewnego poranka dowiedzieliśmy się, że kilka rodzin Polaków tam mieszkających zostało wymordowanych. Nie oszczę-
dzono nikogo. Zginęli wszyscy tj. od dziecka w kołysce do najstarszego mieszkańca. Spływające wiadomości tej sprawy były wstrząsające. Siekierami rozłupywano głowy i ćwiartowano ludzi jak bydło. 
Nie mogliśmy pojąć, skąd mogło się wziąć tyle bestialstwa. Szczególnie w tym krwawym dziele wyróżnił 
się jeden z miejscowych. Wskutek działań polsko-węgierskich, ten zbrodniarz został złapany przez 
Węgrów i wożony był w klatce po ulicach miasta ze swoim katowskim toporem, który miał przywiązany 
do rąk. W tej sytuacji resztki Polaków pilnujących jeszcze swoich sadyb, szybko zabrały się do miasta. 
Okoliczni banderowcy zorientowali się, że Polacy w tym rejonie uciekli im spod noża, spowodowali 
prowokację we wsi Kopytków. W tej wiosce m.in. mieszkały trzy rodziny moich kuzynów ze strony 
matki: Kowalacy, Glińscy oraz Kralowie. W kilka dni po wyjeździe ich i innych Polaków do 
Zdołbunowa, banderowcy wywiesili odezwy do Polaków nawołujące do powrotu. Mówiono w nich, że 
tego rodzaju ekscesy były wielkim nieporozumieniem, że Polacy mogą wracać do swoich domostw, że 
nie grozi im ze strony Ukraińców żadne niebezpieczeństwo. Niektórzy dali się na tę akcję prowokacyjną 
nabrać, w tym również ciotka Glińska, jej dorosła córka z mężem i dwoje dzieci nieco młodszych ode 
mnie. Na szczęście głowa domu, wujek Kowalak i ich najstarsza córka Wikta pozostali u nas. Drugiej 
czy trzeciej nocy stało się nieszczęście. Wymordowano wszystkich powyżej lat 12, dlatego też moi 
najmłodsi kuzyni ocaleli. Z ich relacji znamy przebieg tej strasznej nocy. Późną nocą obudził domowników łoskot wyłamywanych drzwi. Banderowcy wdarłszy się do środka poprzykrywali czy też kazali 
się przykryć pierzynami. Dorosłych, tj. ciotkę i jej zamężną córkę, położyli na podłodze, po czym do 
leżących zaczęto strzelać. Należy nadmienić, że młoda mężatka była w ostatnim miesiącu ciąży. Po 
oddaniu strzałów zaczęto dobijać leżących bagnetami mówiąc przy rym  „mech i ja umoczę bagnet
w polskiej krwi”. Męża ciotecznej siostry usiłowano zamordować w nieco inny sposób. Morderca odwróciwszy go do siebie tyłem strzelił w kierunku głowy z najbliższej odległości. Na szczęście nie trafił 
dobrze, pocisk przeszedł rozrywając policzek powodując duże krwawienie, dawało to pozory strzału 
śmiertelnego. Wychodząc z domu mordercy podpalili domostwo. Cioteczny szwagier, o którym mowa, 
pomimo krwawienia nie stracił przytomności i wyczołgał się za strefę ognia. To samo zrobiły dzieci. Nie 
pamiętam, w jaki sposób dowiedzieliśmy się o tym, co się stało. W każdym razie przy pomocy wojsk 
węgierskich, chyba w tym samym czasie sprowadziliśmy do Zdołbunowa szczątki popalonych ofiar
i zorganizowaliśmy im katolicki pogrzeb. Jak wspomniałem wcześniej byłem w tym czasie 
ministrantem i z tego względu miałem ułatwiony dostęp do naszego kościoła. Kościelny (zakrystianin) 
wysługiwał się nami przy dzwonieniu dzwonami z wieży świątyni przed nabożeństwami, oczywiście 
między sobą rywalizowaliśmy o dostęp do dzwonów. Była to bowiem duża frajda podjeżdżać do góry 
trzymając się sznura dzwonu. W trakcie pogrzebu moich kuzynów największy dzwon chłopcy oddali
w moje ręce. Trudno dziś powiedzieć o natłoku moich myśli przy biciu dzwonami. Na samym 
odprowadzaniu szczątek pomordowanych ludzi na cmentarz niosłem krzyż i pod tym krzyżem 
powiedziałem sobie, że jeśli tylko będę miał okazję dopełnię prawa odwetu za tę zbrodnię. Częściowo 
udało mi się tę moją młodzieńczą przysięgę wypełnić na przełomie lat 1946-47. Z tych dni zapomniałem o jednym, o moim postanowieniu w sprawie odwetu powiedziałem jednej z uratowanych kuzynek Frani Kowalakowej. Przy okazyjnym spotkaniu z nią po trzydziestu siedmiu latach, każde z nas 
opowiadało jak się nasze losy ułożyły. Ja m.in. opowiadałem jej o moim udziale w ZWM-owskiej grupie 
operacyjnej, o walce z rodzimym podziemiem i banderowcami. Jakaż była moja przyjemność, kiedy 
ona zapytała mnie czy udział w walkach z nacjonalizmem ukraińskim wypływał ze złożonej przysięgi 
pod krzyżem w czasie pogrzebu jej matki. Odpowiedziałem twierdząco na jej pytanie i ze zdziwieniem 
zapytałem, skąd ona o tym wie. Odpowiedziała mi wówczas, że ja jej o tej przysiędze powiedziałem. 
Byłem z tego po trzydziestu siedmiu latach bardzo rad, że i ona o tym pamiętała. Bo cóż może być pię-
kniejszego jeśli o przyrzeczeniu po tylu latach można było powiedzieć, że się słowa dotrzymało. W tym 
przypadku nie chodzi być może o to co robiłem, nie zawsze mogło być humanitarne, ale chodzi o to, że 
jest dobrze jeśli człowiek jest wierny samemu sobie, jest wierny danemu sobie słowu, swemu przyrzeczeniu, czy postanowieniu.
Jak wielkie jest przywiązanie ludzi ze wsi do ziemi i własnego dobytku może świadczyć następujący 
fakt. W kilka dni po omawianym pogrzebie kuzyn z tej samej wsi Kopytków – Kazik Gliński, nie bacząc 
na grożące niebezpieczeństwo, wybrał się na wieś ze swoją koleżanką, bo coś im trzeba było przynieść 
ze wsi. Poszli i nie wrócili, wszelki ślad po nich zaginął. Do dzisiaj nie wiadomo w jakich 
okolicznościach zostali zamordowani. Reakcją na bezpardonowe mordy dokonywane na ludności 
polskiej przez Ukraińców była organizacja tak zwana Samoobrona. Samoobrony powstały tam, gdzie 
były duże skupiska Polaków. Ciekawostką jest fakt (ale fakt wytłumaczalny), że Niemcy w kilku 
przypadkach sami dawali niewielkie ilości broni na poszczególne wsie, żeby Polacy bronili się sami. 
Prawdopodobnie taki fakt wykorzystali odpowiedni ludzie z ZWZ, a później AK, i w oparciu o trzydzieści karabinów otrzymanych od Niemców rozbudowali w Zasmykach samoobronę dywizji partyzanckiej. Dzisiaj wiadomo, że losy 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK z oczywistych względów nie 
mogły zależeć od tego, czy hitlerowcy dadzą te trzydzieści karabinów czy też nie. Natomiast dla mnie 
nie ulega wątpliwości, że ten moment mógł być właściwie wykorzystany, stąd być może utrzymująca się 
legenda na ten temat. Prawdą jest jednak, że czasowe miejsce postoju 27 dywizji nieopodal Kowla 
specjalnie przez Niemców niepokojone nie było, jest to jeden z dziwów spraw wołyńskich.
Tego typu miejska organizacja samoobrony powstała w Zdołbunowie. Jednym z jej szefów był ojciec 
mego kolesia senior Olczak. Konspiracyjne kontakty Olczaka, jak pamiętam, zaczęły się wcześnie. 
Pamiętam jak jeszcze przed rozkręceniem zasadniczych działań organizacyjnych wpadli do Olczaka 
ludzie z Generalnej Guberni. Wykorzystywali oni w tym celu pociągi robotnicze tak zwane Bauiensty. 
Zatrudnieni w nich byli Polacy zza Buga. Te rzekomo towarzyskie spotkania były osłonięte mgłą tajemnicy. Dziś mam realne podstawy domyślać się, że najprawdopodobniej był to okres organizacji zbrojnej 
prolondyńskiej na Wołyniu, a nawet działań słynnego po wojnie Wachlarza. Na początku u Olczaków 
usiłowano przede mną tego rodzaju sprawy ukryć, ale kiedy zorientowano się, że nie da rady po prostu 
po rozmowie dopuszczono mnie do niektórych spraw i tak się zaczęła moja skromniutka pomoc w tym 
zbożnym dziele. Wykorzystywano mnie prawie zawsze w parze z Wackiem. Nosiliśmy jakieś karteczki 
do różnych ludzi w mieście. Pośredniczyliśmy w przenoszeniu większej ilości gotówki okupacyjnej, 
którą na jakiejś zasadzie wymieniono na rajschmarki, tj. na pieniądze, które były w obrocie III Rzeszy. 
Kombinacja wymienna była niezbędna ze względu na to, że za te pieniądze dużo łatwiej kupowano broń 
od Węgrów, czy też czasem od Niemców. Zdarzały się też co prawda wypadki sporadyczne, że tu
i ówdzie rozbrajano pojedynczych Niemców, podejrzenia w zasadzie nie padały na Polaków, a raczej na 
Ukraińców lub też na konspirację radziecką, która w czterdziestym trzecim roku była już dość żywa. 
Można mieć mieszane uczucia w związku z tym, ale w tego typu robocie nie było i nie będzie sentymentów.
Trzeba jasno powiedzieć, że na Wołyniu nie było większych kłopotów ze zdobyciem broni, było wiele 
źródeł zaopatrzenia. Co nieco odnajdywali ludzie z 1939 roku, trochę przybywało z pól bitewnych roku 
1941, część dokupywano i tak szło. Dowodem łatwości zdobycia uzbrojenia może być fakt, że i my
z moim Wackiem wspomogliśmy się w hand-granaty z handlu między  kolegami. Były to niemieckie 
granaty z drewnianą rączką i w użyciu bardzo bezpieczne. Posiadanie takiego uzbrojenia dawało szczeniacką pewność siebie. Nie braliśmy pod uwagę konsekwencji w razie wykrycia  „naszego uzbrojenia”
przez Niemców, ale jakoś się udawało. Granaty te nazywaliśmy między sobą tłuczkami z uwagi na ich 
zewnętrzną podobiznę do zwykłego tłuczka, którym nasze mamy rozgniatały ziemniaki.
Pewnego razu zimą chciałem się dostać z jednego krańca miasta na drugi. Będąc już wycwaniaczonym wyrostkiem chyba zbyt pewnym siebie, postanowiłem nagle nie iść piechotą a podjechać
przejeżdżającymi chłopskimi saniami. Rzecz polegała na tym, że przejeżdżający chłop był na pewno 
Ukraińcem i dlaczego nie miałem pokazać  „kto w mieście rządzi”. Tak więc nie namyślając się wskoczyłem na te sanie bez pytania i zacząłem jechać. Chłopu taka bezczelność z mojej strony wcale nie 
odpowiadała, więc też bez namysłu zdzielił mnie przez łeb batem, którego koniec boleśnie zahaczył
o moją chudą szyję. Nie namyślając się długo spod kapoty wyciągnąłem ten „tłuczek” i zdzieliłem nim 
chłopa w plecy. Chłop jak zobaczył w moim ręku granat, jak podciął konie, to miałem trudności z zeskoczeniem na potrzebnym mi zakręcie drogi. Jakoś nie przyszło mi do mego durnego łba, że chłop 
mógł sanie skierować w rejon posterunku żandarmerii, ale widocznie miał on lepszego pietra niż ja.
Pamiętam taki fakt, że pewnego razu, w końcowym okresie okupacji wjechało kilka furmanek
z partyzantami radzieckimi na nasz rynek, poczynili zakupy i odjechali. Niemcy ich nie niepokoili i taką 
samą postawę zachowali partyzanci. Niemcy nie czuli się gospodarzami, stąd i przestraszyć ich było 
stosunkowo łatwo. Jest powiedzenie  – okazja czyni złodzieja. Pewnego razu na tej zasadzie 
zadziałaliśmy z Wackiem. Szliśmy zimą, późnym popołudniem robiło się już ciemno, w kierunku ulicy 
Szewczenki przechodziliśmy koło baraku niemieckiego firmy Todtt, była to firma wykonująca pracę na 
rzecz Wehrmachtu, specjalizująca się w robotach budowlano-ochronnych. Idąc zajrzeliśmy pod niedokładnie opuszczoną zasłonę, patrzymy a wewnątrz siedzi drzemiąc staruszek Niemiec. Jedno 
spojrzenie na siebie wystarczyło – zaczęliśmy łomotać w ramę okienną. Staruszek tak się przeraził, że 
trzymana fajka w ustach wypadła mu, bo zaczął robić przekomiczne miny ze strachu. Podrygiwał na 
siedzeniu, unosił do góry nogi i ręce, przeraźliwie przy tym wrzeszcząc. Nie czekając na dalsze efekty 
baletowe dziadka (być może ducha winnego) daliśmy nura z tego miejsca. Nie powiem, żeby taki 
numer mógł się nam nie spodobać. Wiedzieliśmy gdzie mieszkają niemieccy kolejarze i muszą mieć podobnego  „mojra”, toteż nie obyło się bez kopania lub rzucania kamieniami w ich drzwi. Kopaliśmy 
wtedy kiedy można było szybko się schować, kiedy takiej możliwości nie było, rzucaliśmy z ukrycia 
kamieniami. Przedsięwzięcie było o tyle bezpieczne, że byliśmy święcie przekonani, że płoszony szkop 
gonić wieczorem nie będzie. Sztuka polegała tylko na tym, że przed naszym atakiem musieliśmy się 
upewnić czy przypadkiem nie widać patroli niemieckich, bo wtedy mogło być łyso.
Zastanawiam się dzisiaj czy te nasze wygłupy z Niemcami, były uwarunkowane tylko elementem 
instynktu patriotycznego i chęci odwetu w wymiarze dostępnym dla nas. Chcąc być szczerym muszę 
powiedzieć, że były to też normalne ciągoty do swawolenia. Przy tym należy zaznaczyć, że określona 
część moich rówieśników miała w miarę normalne życie, czego wyrazem była nauka na tajnych 
kompletach. Gwoli ścisłości muszę powiedzieć, iż wiem o pobieranej nauce w warunkach konspiracji, 
ale były to przypadki nieliczne, ponieważ moi koledzy ministranci – Krzeszowcy w takiej nauce udziału 
nie brali. Z drugiej strony wiem na pewno, że moja była nauczycielka pani Korzeniowska dość często 
składała wizyty w lepszych domach. Bardzo chętnie na te komplety przychodziły dzieci i młodzież 
naszej miejskiej śmietanki. Wydaje mi się, że w warunkach naszego miasteczka tego typu pobieranie 
nauki było uwarunkowane statusem majątkowym rodziców. Wniosek taki wyciągam w oparciu o fakt, 
że przecież Krzeszowcy mieli  się za swego rodzaju inteligencję, ale żyli bardzo skromnie, ponieważ 
sama matka miała na utrzymaniu dwóch dorastających synów.
Z przedstawionego okresu mego życia pozostała mi niezła umiejętność właściwego a i pożytecznego 
dla mnie znajdowania się w różnych środowiskach ludzkich. Umiejętność dostosowania się niejednokrotnie była i jest mi przydatna w życiu. Mówiąc mniej poważnie, bawiło mnie to nieraz i dogadzało 
mojej próżności, że brano mnie za skromnego, dobrze ułożonego chłopca z biednej rodziny a ja miałem 
się przecież za niezłego urwipołcia. W tym jedno mnie pociesza, że w zasadzie (poza nielicznymi chyba 
wyjątkami) prawie nigdy nie uważałem siebie za  „biednego krewnego” w stosunku do tak zwanych
lepszych środowisk.
Nie wspomniałem do tej pory o kwestii żydowskiej w naszym mieście. Żydów jak we wszystkich oś-
rodkach miejskich na Wołyniu było dużo. Nosili w swojej psychice stygmat pogodzenia się z nieuchronnością swego losu w Zdołbunowie. Wywożono ich na miejsce straceń w godzinach przedpołudniowych. Jadąc odkrytymi samochodami ciężarowymi w asyście dwóch ukraińskich policjantów 
zdobywali się tylko na to, żeby pomachać nam na pożegnanie rękoma. Wywożono osobno kobiety
i dzieci i osobno mężczyzn. Przecież Polacy w podobnej sytuacji rozpirzyli by w drobny mak tych 
policjantów i samochód – oni jednak na to nie mieli siły woli, oni po prostu chyba duchowo pogodzeni 
byli ze swoim nieuchronnym fatum. Zorientowałem się w jakiś czas potem, że ich postawa była 
wynikiem wpływów religijnych. Co bardziej przedsiębiorczy Żydzi mieli jednak na terenie getta 
kryjówki. Widocznie liczyli, że po zdjęciu ochrony uda im się umknąć śmierci. Niemcy dość długo 
trzymali ochronę i metodycznie przeszukiwali wszystkie potencjalne miejsca mogące służyć ukryciu się. 
Niejednokrotnie widzieliśmy wyprowadzanych pojedynczo Żydów na stracenie. Jako jedną z ostatnich 
(jeśli dobrze pamiętam) widziałem znajomą młodą Żydówkę prowadzoną na rozstrzelanie. 
Wspominam o tym dlatego, że wobec ciągłego zagrożenia osobistego i ciągłych ataków zbrodni popełnianych na ludności Zdołbunowa, po prostu jakoś przyzwyczailiśmy się do tego, a w odniesieniu do 
tej młodej Żydówki coś we mnie drgnęło, może dlatego, że była prawie moją rówieśnicą. Dziś trudno 
sobie taką znieczulicę wyobrazić, ale tak faktycznie było. W tym czasie bywałem czasem na dworcu jako 
czyścibut i zorientowałem się, że istnieje realna szansa jazdy pociągiem do Kowla. Pomyślałem sobie, 
że jak front stoi w miejscu, to w ciągu trzech dni mogę pojechać do Kowla i przywieźć trochę towaru, 
który miałem zamiar sprzedać po wejściu armii radzieckiej i byłby świeży grosz, umożliwiający jakiś 
start w nowych warunkach. O swoim zamiarze powiedziałem Wackowi, za dzień czy dwa Wacek 
powiedział mi, że gdybym był zdecydowany jechać, to żebym przed wyjazdem  skontaktował się z jego 
ojcem. Po ceregielach z matką wyjazd był uzgodniony. Poszedłem do Olczaka seniora, ciekawy będąc 
czego ode mnie chce. Po raz pierwszy w życiu ktoś w zasadzie obcy poważnie ze mną przeprowadził 
rozmowę. Po tej rozmowie u Olczaków wszyto w moją kurtkę na plecach między warstwę watoliny 
kawałek jedwabiu zapisanego malutkimi cyferkami. Zrozumiałem wtedy, że to już nie żarty, że mam 
wykonać zadanie, którego by się i dorosły nie powstydził.
Na zakończenie rozmowy pan Olczak powiedział, że  dobrze znany mi miejscowy Ukrainiec Prychodźko pragnie mnie zobaczyć. Zbytnio zdziwiony tą sugestią nie byłem. Za wiedzą pana Olczaka
w czasie pracy czyścibuta na dworcu kolejowym w Zdołbunowie, niejako przy okazji obserwując ruch
pociągów właśnie temu Prychodźce składałem relacje, które go interesowały. Łatwo było mi tę funkcję 
wykonywać, gdyż z młodszym jego bratem uczęszczaliśmy razem  do szkoły, przed wojną i za tak 
zwanych pierwszych sowietów. Przekazywanie informacji w zasadzie odbywało się przez młodszego 
brata. Olczak współpracował blisko z miejscowym ogniwem radzieckiej konspiracji. Przechowywał 
zbiegłych z obozów jeńców, których po kilku dniach bocznymi drogami przeprowadzano na 
kontaktowe adresy do Równego. Szczegóły tego działania znam stąd, gdyż dwa lub trzy razy szedłem
w roli „świecy” przed tymi mężczyznami. W razie zatrzymania miałem prawdziwe wytłumaczenie, gdyż
w Równem (12 kilometrów od Zdołbunowa) mieszkała jedna z moich starszych sióstr, Jula. Przyjąłem 
na siebie obowiązek dostarczenia również jego przesyłki do Kowla. Byłem niezmiernie zdziwiony, kiedy 
podano mi adres kontaktowy. Brzmiał on, ul. Maciejowska, numeru nie pamiętam, a nazwisko Melnyk. 
Toć to on i jego żona byli gospodarzami domu, w którym mieszkała moja najstarsza siostra. Ciekawe
i pokrętne były drogi konspiracji. Sprawa polegała na tym, że po pomyślnym przyjeździe do Kowla 
miałem się zameldować u pewnego pana w dzielnicy starego Kowla, tj. za wiaduktem w rejonie dworca, 
ten człowiek miał mnie zaprowadzić do wsi Zasmyki, tam dopiero miałem powiedzieć, że przyjechałem 
ze Zdołbunowa od Olczaka z wiadomością wszytą na plecach. Na tym moje zadanie w tym zakresie 
kończyło się. Wyobraźnia zaczęła mi podpowiadać mnóstwo przeszkód w wykonaniu tego polecenia. 
Okazało się potem, że wykonanie tego polecenia nie nastręczało najmniejszych trudności. Nie trzeba 
dodawać, że czułem się wtedy bardzo dorosły i ważny. W przeddzień wyjazdu, tj. od razu po wszyciu mi 
tego kawałka materiału, poszliśmy z Wackiem do naszego miejskiego parku, aby „po męsku” pożegnać 
się. Chyba podskórnie czuliśmy, że minie sporo czasu zanim się znowu zobaczymy. Miałem wówczas
z sobą świeże pudełeczko tytoniu (paliliśmy już wtedy  – chyba dla dodania sobie dorosłości) 
wyciągnąłem ten tytoń, zrobiliśmy skręty i sztachnęliśmy się dymkiem. W pewnym momencie powiedziałem, że tego tytoniu sam więcej palić nie będę. Następnego papierosa z tego tytoniu zapalimy 
wtedy, jak wrócę z Kowla. Pożegnaliśmy się dość szybko, był to środek zimy na przełomie roku 
1943/44. Udało mi się dotrzymać słowa danego Wackowi, bowiem po wielu perypetiach wróciłem do 
Zdołbunowa tracąc wszystko po drodze z wyjątkiem tego pudełeczka tytoniu.
Następnego dnia w godzinach rannych wyjechałem do Kowla. Dojechałem na miejsce w godzinach 
wieczornych zupełnie  gładko. Po pół godzinie drogi byłem u siostry w domu. Następnego dnia przed 
południem zameldowałem się na starym Kowlu pod wskazanym adresem i otrzymałem wiadomość, że 
do Zasmyk będę mógł dostać się następnego dnia. Zgodnie z umową byłem we właściwym czasie na 
ulicy Brzeskiej i z przewodnikiem, po godzinie czy trochę więcej, idąc przez Lublatym znalazłem się
w Zasmykach. Byłem bardzo ciekawy jak wyglądają polscy partyzanci? Pierwsze straże, które spotkaliśmy nie różniły się niczym specjalnym od innych ludzi, jakich udało mi się kilka razy przypadkowo 
widzieć. To, co w pobliżu sztabu zobaczyłem, to naprawdę, mówiąc dzisiejszym językiem, była olbrzymia bomba. Proszę sobie wyobrazić, po tylu latach różnych doznań i opinii na temat Polski i jej 
przyszłości, nagle znalazłem się w innym świecie. Rzecz nie do wiary zobaczyłem polskie mundury, 
było to przeżycie którego nie sposób opisać. Przystanąłem i chłonąłem oczami ten wytęskniony widok. 
Dla tego samego warto było ryzykować, by się najeść kawałkiem Polski. Nie dane mi było długo kontemplować, ponieważ mój przewodnik zawołał mnie do jednego z domków, w którym dopełniłem rozprucia mojej kurtki i oddania poczty.
Po wykonaniu tego zadania, czy też inaczej, po załatwieniu tej sprawy zacząłem się rozglądać za 
towarem. Trudności w tym zakresie nie miałem, gdyż był duży ruch między Chełmem a Kowlem, bowiem polscy kolejarze często jeździli i przywozili różne towary, a że ja hurtownikiem nie byłem, wobec 
tego z zakupami nie miałem kłopotów. Tymczasem plany moje pokrzyżowały nieprzewidziane wypadki. 
Będąc już gotowym do drogi dowiedziałem się o ofensywie wojsk radzieckich. Czekaliśmy wszyscy
z niecierpliwością na wejście Armii Czerwonej, ale jak to często bywa na wojnie nadzieje rzadko się 
spełniają. Tak było w moim przypadku. Natarcie radzieckie na kierunku mego powrotu zatrzymało się
w rejonie polesko-wołyńskiej rzeki Stochód. Nadzieje wszystkich, a szczególnie moje zaczęły blednąc. 
Ten stan rzeczy trwał chyba około półtora miesiąca. Szczęście, że miałem się gdzie zatrzymać.
Wytworzona sytuacja zmusiła mnie do czekania na dalszy rozwój wypadków, należało się przystosować do istniejących warunków, z uwagi na to pomagałem siostrze w domu w czym tylko mogłem. 
Nosiłem obiady szwagrowi do pracy (pracował w rzeźni jako masarz), przy okazji odbierałem mięso 
rzucane przez płot i tak schodziły mi dni. Chodziłem codziennie po mleko do znajomej siostry, która 
miała przepiękną córkę w moim wieku, wierzcie mi, była to skończona piękność, przecież na dziewczynce 14-15-letniej dobrze rozwiniętej już urodę kobiecą widać wyraźnie. Siostra mieszkała po 
zachodniej stronie miasta przy ulicy Maciejowskiej i najmowała mieszkanie u bardzo porządnych ludzi 
– gospodarzy narodowości ukraińskiej o nazwisku Melnik.
Jedna z sąsiadek siostry Dąbrowskiej miała męża w partyzantce radzieckiej i wcale się z tym nie 
kryła. Pewnego dnia byłem u niej na podwórku i w tym czasie zapędziły się nad naszą dzielnicę, jeśli 
tak można powiedzieć, radzieckie myśliwce. Wykonały kilka ewolucji na dość niskim pułapie. 
Fantastyczna była jej reakcja na widok tych samolotów. Ona do nich krzyczała na głos, jej twarz 
emanowała potężną radością, tego się nie da opisać, to koniecznie trzeba było zobaczyć. Ona tych 
lotników przyzywała całym swoim psyche do siebie jako wyzwolicieli spod czarnych dni okupacji.
14 marca 1944 roku rozwiały się kolejne nadzieje na powrót do Zdołbunowa, bowiem wojska 
radzieckie nie mogąc z marszu wyzwolić Kowla, okrążyły go i rozpoczęło się oblężenie miasta. Tam, 
gdzie ja przebywałem wytworzyła się szczególna sytuacja, ponieważ ze strychu murowańca, do którego 
schroniło się dość dużo ludzi, widać było niektóre pozycje radzieckie. Na dobitek złego, nie mówiąc już
o ciągłym ostrzeliwaniu z obydwu stron, dochodziło wielokrotnie do tego, że w ciągu jednego dnia 
lustrowali nasz dom zwiadowcy niemieccy i kolejno radzieccy. Trzeba było na przykład drogą 
losowania przeskoczyć pod ogniem na drugą stronę ulicy po coś potrzebnego do egzystencji dla 
chroniących się w domu ludzi. Tym samym systemem wychodziło się do studni po wodę. Rzeczą nie do 
pomyślenia było, że ktokolwiek z wylosowanych mógł odmówić. Z losowania wyłączone były matki
z małymi dziećmi i osoby niepełnosprawne. Ja w losowaniu nie miałem jakiegoś szczególnego pecha, a 
z tego co pamiętam dwa lub trzy razy wyprawiałem się po wodę i raz do mieszkania swojej siostry na 
drugą stronę ulicy. Szczególnie przykre było przechodzenie właśnie przez ulicę, bo tu był szczególnie 
intensywny ostrzał, dlatego robiło się to o zmierzchu, kiedy wszystko robiło się szare a zatem i trochę 
zamazane. Pamiętam jak pewnego razu z żołnierzami radzieckimi (zwiadowcami) przyszło dwóch 
oficerów i nie mogli wyjść z podziwu, że w jednym domu schronili się Polacy, Rosjanie i Ukraińcy, 
tłumaczono im, o ile dobrze pamiętam, że w miastach wśród zwykłych ludzi banderowcy dużych wpływów nie mieli. Tak faktycznie było. Niezapomnianym dla mnie momentem był fakt, że mieszkający 
nieopodal staruszek, podobno były carski pułkownik, mając do dyspozycji dwie potężne piwnice wolno 
stojące nie użył ich jako schronu, kazał tylko swojej rodzinie ukryć się tam, a sam siedział całe dnie 
przy piwnicy i wsłuchiwał się w odgłosy walki. Po iluś dniach jakiś drań strzelił do staruszka, który 
chyba nawet nie wiedział że zginął, bo pocisk przebił mu czoło u nasady brwi. Mówiono potem u nas, że 
chyba sam szukał żołnierskiej śmierci. W czasie pobytu w murowańcu bywały chwile bardziej gorące. 
Do takich zaliczyć należy moment, kiedy radzieckie czołgi podjechały ulicą pod nasz murowaniec i zaczęły kanonadę w kierunku Niemców, którzy byli usytuowani w odległości około dwustu metrów przy 
niedużym mostku. Sam ostrzał niemieckich pozycji nie byłby dla nas specjalnie groźny, gdyby nie to, że
w naszym ogrodzie między drzewami leżało kilkunastu Niemców i skutku takiej sytuacji nie można 
było przewidzieć.
Do dzisiaj dla mnie zastanawiające jest to, że żadna ze stron walczących nie usiłowała wykorzystać 
tego murowańca na punkt obserwacyjny, jako że położenie budynku wyraźnie do tego celu się nadawa-
ło, ponieważ niektórzy z nas (co odważniejsi) wchodzili na strych i obserwowali pozycje obydwu stron 
walczących.
Nie pamiętam dobrze czy to w tym dniu, czy w następnym wpadli do nas oficerowie radzieccy i powiedzieli „uchoditie od siuda zdies budiet balszoj boj”. No i mieli rację, w tamtym rejonie nie pozostał 
kamień na kamieniu. Pamiętam jak dziś. Było to w godzinach rannych. Każdy z nas zebrał swój 
dobytek w węzełek lub walizkę i czekał na sygnał ze strony radzieckiej, że przynajmniej z ich strony nic 
nie grozi. W pewnym momencie oficer dał nam znać, że można biec w stronę ich pozycji. No i zaczął się 
szaleńczy bieg. Przeskoczenie dwustu czy trzystu metrów w normalnych warunkach nie stwarzałoby 
takich trudności, jak w tej sytuacji. Ogień z broni ręcznej (niemiecki) na moment jakby przycichł,
a w chwilę potem rozjazgotał się na dobre. Dodatkowym utrudnieniem było to, że odcinek który pokonywaliśmy tak szybko jak kto mógł, miał dość szeroki pas gęstego błota spowodowanego roztopami. 
Niemcy obłożyli nas ogniem z moździerzy i trzeba było nieraz klapnąć w błoto, żeby uchronić się przed 
odłamkami. Walizka moja ze skromnym dobytkiem została w tym błotku, ale że nieszczęścia chodzą 
parami, to na dodatek i jeden but też tam został. Ile czasu trwał ten szaleńczy bieg o największą 
nagrodę – życie, nie wiem. W pewnym momencie zatrzymali mnie radzieccy moździerzyści, którzy ostrzeliwali niemieckie pozycje i dopiero wtedy ochłonąłem. Ten dzień zapisał mi się w pamięci jako 
słoneczny, być może kojarzy mi się to z widokiem niemieckich trupów, których leżało w pewnych 
miejscach dość dużo. Trupy niemieckie, nie wiem, czy były tak wypasione, czy już opuchnięte, ale 
wyglądały masywniej od ciał radzieckich żołnierzy. Kłopot miałem z obuwiem bo było jeszcze dość 
zimno, była to połowa kwietnia a miałem do przebycia sporo kilometrów po poleskich błotach
i bagniskach, wzmocnionymi wiosennymi roztopami. Z kłopotu wybawili mnie radzieccy żołnierze, 
przynieśli mi ściągnięte jakiemuś frycowi saperki. Saperki są to buty z cholewami dość krótkimi, ale za 
to bardzo mocne. Bieda w tym, że były na mnie sporo za duże, ale wyboru nie było.
Nie mogę zapomnieć jednego z najbardziej potwornych epizodów tamtych dni. Jawi mi się on 
zawsze, kiedy wracam myślą do tamtych czasów. O zmierzchu wszedłem do jakiegoś ocalałego domu, 
żeby przenocować. Zastałem tam kilkoro ludzi. Po znalezieniu sobie kąta zorientowałem się, że głęboko 
stękającym nie jest dorosły człowiek a dziecko pięcio-sześcioletnie . Dziecko uzyskało pierwszą pomoc 
lekarską i widocznie nie było nadziei na wyzdrowienie, bo nie zabrano go do któregoś ze szpitali 
wojskowych. Okropnie męczyła nas bezsilność, że temu dziecku nie ma sposobu ulżyć. Dzieciątko to 
było przeszyte pociskiem z lotniczego karabinu maszynowego. Tragedia wyglądała następująco. Już
w godzinach rannych tego dnia, matka maleństwa znalazła się w tym domku, nie było tam już bezpoś-
redniego zagrożenia, ponieważ od pierwszych pozycji bojowych było ponad dwa kilometry. Dziecko 
stało w oknie wyglądając na świat, w pewnym momencie nadleciał niemiecki myśliwiec i wypuścił 
śmiercionośną serię w ten domek, jeden z pocisków wielkokalibrowych dosięgną! chłopczyka. Nie 
znam jego losów, ponieważ rano następnego dnia udałem się w dalszą drogę. Pisząc jeszcze jestem pod 
wrażeniem tego rannego dziecka, zdaje mi się, że jeszcze słyszę głuche, głębokie stęknięcia bezbronnego dziecka, skazanego niechybnie przez zły los na męczarnie i śmierć. Mimo woli myślę o swoich 
wnuczkach, z których jeden Bartek jest właśnie w takim wieku jak tamto umierające dziecię. Wojna to 
straszna rzecz i oby moi wnuczkowie nie musieli jej doznać.
Nie było co jeść i dlatego wyprawialiśmy się kilka razy w pobliże Kowla, by w opuszczonych domach 
znaleźć cokolwiek do jedzenia, chyba ze dwa razy plądrowaliśmy zatrzymany niemiecki pociąg, który 
był ostatnim, jaki chciał uciec z zaciskających się kleszczy pancernych radzieckich wojsk. Ostatni 
dlatego, że przy ostatnim wagonie miał urządzenie podobne do pługa-piły, które przecinało podkłady 
kolejowe uniemożliwiając przejazd pociągów. Tak oswoiliśmy się z bliskością śmierci, że zwłoki ludzkie
w plądrowanych przez nas domach i w transporcie nie przeszkadzały nam w poszukiwaniu pożywienia, 
życie jednak ma swoje twarde prawa.
Obchodząc okrążony Kowel znalazłem się przejściowo w rejonie wpływów ludności polskiej w takich 
wsiach jak Lublatyn i z powrotem miejscowość Zasmyłri, gdzie nie tak dawno zachwycałem się 
widokiem polskiego munduru. W Lubłatynie przygarnęli mnie bardzo dobrzy ludzie, chociaż ja już 
byłem u nich w drugiej dziesiątce uciekinierów z Kowla. Pomagaliśmy gospodarzom w domowych 
robotach, bo przecież samo przygotowanie na taką ilość ludzi posiłków wymagało wielu dodatkowych 
zabiegów. Ja między innymi zajmowałem się zwózką drewna z pobliskiego lasu i cięciem go na potrzeby opałowe gospodarstwa.
Widziałem  tam dość nietypową sprawę jak na wołyńskie warunki polityczne, zezwolono miejscowym Polakom na wstępowanie do 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Widziałem jak miejscowi 
działacze z opaskami biało-czerwonymi załatwiali kwestie mobilizacyjne. Po wojnie mogłem się domyś-
lić, że władze wojsk radzieckich zezwoliły na ten precedens z uwagi na to, że oddziały dywizji walczyły 
ramię w ramię z wojskami radzieckimi przeciwko wojskom hitlerowskim, ale też mogło być inaczej, 
mogły władze dywizji korzystając z nieustabilizowanej sytuacji przyfrontowej na własną rękę tego 
dokonać, bowiem wyraźnie się wtedy mówiło, że zmobilizowani mężczyźni pójdą na pomoc Warszawie, 
był to być może jeden z przejawów przygotowania Powstania Warszawskiego, tego elementu wykluczyć 
nie można. Drugim epizodem wartym wspomnienia były wykonywane roboty na rzecz wojsk radzieckich. Jak już wspomniałem, była wtedy wiosna i podejścia dróg frontowych były bardzo trudne ze 
względu na mokradła i roztopy.
Pewnego pogodnego dnia żołnierze radzieccy zebrali ze wsi wszystkich zdolnych do pracy mężczyzn, 
mnie też do nich zaliczono i zaprowadzono nas przez okoliczne lasy, pod Kowel, do budowy prowizorycznej drogi. Drogę budowaliśmy w ten sposób, że ścinaliśmy drzewa, cięliśmy je potem na odpowiednią długość i układaliśmy te okrąglaki jeden przy drugim i w ten sposób powstawała droga, po 
której mogły przejechać czołgi, a o to (wydaje mi się) chodziło, bo piechota dawała sobie radę. Przed 
południem przeżyliśmy nalot niemiecki, na szczęście obyło się bez strat: Charakterystyczne było to, że 
niemieccy lotnicy zrzucali niewielkie bomby i jak się potem zorientowaliśmy także skrzynie wyładowane granatami czy innymi mniejszymi pociskami, które detonowały się nad ziemią a deszcz odłamków sypał się na dół. Być może zostalibyśmy nieźle pokiereszowani, gdyby nie radzieckie myśliwce, 
które wybawiły nas z tego deszczu odłamków. Na szczęście lotnicy niemieccy jeszcze się dobrze na nas 
nie przymierzyli.
Po skończonej w tym dniu pracy prowadzono nas, z nieznanych nam powodów, do Lublatyna inną 
drogą. Po pewnym czasie doszliśmy do jakiegoś skrzyżowania, na które zaczęliśmy spokojnie wchodzić. 
Po drugiej stronie widzieliśmy żołnierzy radzieckich w trakcie posiłku. Ja szedłem w czołówce 
powracającej grupy, kiedy znaleźliśmy się już na skrzyżowaniu zaczął się cholerny raban. Podbiegli 
siedzący żołnierze i zaczęli przeraźliwie krzyczeć, że weszliśmy na założone przez nich miny. Zatrzymali 
nas tam, gdzie każdy stał i każdego wyprowadzali pokazując, gdzie można postawić nogę, cofnąć się nie 
było sposobu. Zastanawiałem się nieraz nad tą przygodą, ile trzeba mieć wojennego szczęścia, żeby
w około dziesięciu chłopa wejść na zaminowane skrzyżowanie i żeby nikt nie wlazł na minę, to się 
nazywa „mieć farta”.
Idąc dalej w kierunku linii komunikacyjnych (kolejowych) wszedłem w rejon wiosek o wpływach 
ukraińskich. Marsz przez te wioski był dużo mniej przyjemny, może nie chodziło tyle o bezpośrednie 
niebezpieczeństwo zagrażające życiu, ile, że trzeba było udawać tego, kim się nie jest, to znaczy 
Ukraińca. Bywało tak, że trzeba było wchodzić do domostw i prosić o jedzenie, bo głód nieraz dość ostro dawał znać o sobie. Drażliwym momentem bywał fakt, że w czasie prośby prawie zawsze pytano „ty 
Lach czy Ukrainiec”. Oczywiście mówiłem, że Ukrainiec, bo w prowadzeniu konwersacji w języku 
ukraińskim (jak już wcześniej wspominałem) byłem zupełnie dobry i nie odróżniałem się od wyrostka 
ukraińskiego, który ciągnie do domowych pieleszy. Zapamiętaną wsią z tego odcinka jest Lubitów.
Dochodząc pod wieczór do Lubitowa byłem cholernie głodny i głównym moim zmartwieniem było 
czymkolwiek zapchać żołądek. Wszedłem do jakiegoś domu z prośbą o coś do jedzenia i przenocowania
w jakimś kątku. W domu był niecodzienny ruch. Okazało się, że młoda kobieta wije się w bólach 
porodowych. Ktoś z domowników, nie wiem jakim cudem, rozpoznał we mnie Polaka, sytuacja w pewnym momencie zaczęła być nad wyraz nieprzyjemna, bowiem okazało się, że męża położnicy zabili Polacy. Z oczywistych względów sympatycznym okiem na mnie nie patrzono. Wtedy poszedłem na całego
i powiedziałem, że za przenocowanie, kolację i bochenek chleba oddam swoje buty (te niemieckie 
saperki), chociaż była już druga połowa kwietnia i słonko wychodziło dość wysoko, to jednak bywało 
jeszcze zimno, ale nie miałem wyjścia. Tym sposobem, po pewnych dyskusjach ze strony gospodarzy 
otrzymałem to, co mi było najpotrzebniejsze. O osobiste bezpieczeństwo specjalnie się nie bałem. Po 
pierwsze we wsi było dużo radzieckich żołnierzy i w tej sytuacji zlikwidowanie mnie mogłoby cały dom 
narazić na bardzo poważne konsekwencje, a po drugie i być może najważniejsze, w tym domu rodziło 
się nowe życie i ukręcenie łba polskiemu wyrostkowi nie pasowało do tamtejszej obyczajowości, o czym 
ja też wiedziałem. Na drugi dzień rano dano mi jeszcze coś do zjedzenia i wyruszyłem w dalszą drogę
w kierunku na Hołoby, bo kolejowa linia jeszcze w Lubitowie nie funkcjonowała. Tym razem w drodze 
miałem szczęście, bo wychodząc na główną drogę nawinąłem się na furmankę, którą powoził radziecki 
żołnierz, przygarnął mnie do siebie i tym sposobem pod wieczór dojechaliśmy do Hołobów.
W miasteczku liczyłem na to, że znajdę jakąś polską rodzinę, u której będę mógł przenocować
i nazajutrz próbować dostać się na jakiś pusty transport odchodzący z frontu po  nowe zaopatrzenie.
W pobliżu kościoła zapatrzyłem się przez moment na beztrosko bawiące się dzieci i ku mojej wielkiej 
radości usłyszałem, że między sobą rozmawiają po polsku. Reszta poszła dość gładko, matka tych dzieci 
przyjęła mnie czym mogła, oczywiście musiałem jej opowiedzieć skąd i po co wędruję. Największą 
przyjemnością tego wieczora była możliwość dość dokładnego obmycia się dobrze ciepłą wodą.
Wydaje mi się, pisząc te słowa, że jeszcze pamiętam tę wielką rozkosz obmywania swego ciała nagrzaną wodą z mydłem, którego dawno nie miałem w ręku. To było coś, co się bardzo długo pamięta. 
Czytającym te wspomnienia może wydać się dziwne, że obmyciu ciała ciepłą wodą poświęcam tyle 
uwagi. W drodze zdarzyło mi się myć ale było to różne mycie nie wyłączając czyściejszych przydrożnych 
cieków wodnych. Tę noc spałem jak nowo narodzony, snem sprawiedliwego. Rano podziękowawszy za 
serdeczne przyjęcie powlokłem się w kierunku stacyjki. Koło południa zdarzył się skład pustych 
wagonów odchodzących w Itierunku Równego, to mi bardzo pasowało, bo dojeżdżałem prawie do 
samego domu, a ponadto w Równem mieszkała moja siostra zamężna Jula i z naturalnych względów 
chciałem się u niej na dzień czy dwa zatrzymać oraz zorientować się co w naszych stronach słychać. 
Chodząc koło wagonów szukałem jakiegoś towarzystwa, bo kilka godzin jazdy w pustym towarowym 
wagonie, luksusem towarzysko-psychicznym nie było, podróż bardzo dłużyłaby się.
W jednym z wagonów znalazłem starszego żołnierza radzieckiego, który też jak się potem dogadaliśmy, jechał do Równego. Nie długo przed odejściem transportu dobiły do nas dwie osoby. Pierwszą 
osobą był polski partyzant bardzo przyzwoicie ubrany i pięknie uzbrojony, miał nową pepeszę (tj. pistolet maszynowy z okrągłym magazynkiem) i za pasem rewolwer (tj. bębenkowiec). W chwilę po nim 
doszła jeszcze jakaś młoda dziewczyna i tak we czworo jechaliśmy do Równego. Partyzant, przystojny 
chłopak z wąsikiem, z mety dogadał się z dziewczyną i w kącie wagonu zalecali się do siebie
w granicach wojennej przyzwoitości. Po kilku godzinach jazdy dojechaliśmy na przedpola Równego. Tu 
zastał nas alarm lotniczy. W tym czasie jeszcze niemieckie samoloty docierały nad obszar wołyńskich 
miast i wyrządzały istotne szkody w transporcie, ludność też wielokrotnie była dotkliwie poszkodowana. W trakcie tych bombardowań ginęło dość dużo ludności cywilnej. Był to dopiero początek 
końca tragedii ludności Wołynia. Z oczywistych względów pociąg musiał przeczekać nalot na miasto.
W jakiś czas po ataku lotniczym dojechał do Równego. Idąc do siostry wiedziałem, jakie szkody wyrzą-
dzały niemieckie bombardowania. Szedłem trochę z duszą na ramieniu, zastanawiając się czy domek 
Juli trzyma się czy może jest w gruzach, chociaż noc, to zniszczenia były zupełnie widoczne. Rozwiały 
się moje nadzieje, że z dala od frontu jest spokój, że będzie można po trudach wędrówki należycie 
odzipnąć.
Na szczęście domek siostry stał w nienaruszonym stanie i co najważniejsze siostra była w domu. 
Następnej nocy miałem na swojej skórze odczuć bliskość bombardowania. Zaczęły się sypać bomby
w bezpośredniej bliskości. Do dzisiaj wspominamy obydwoje z siostrą jak wtedy spadały ze ścian obrazy. Na marginesie tego, jeden obraz do dzisiaj (ten co spadł) wisi u siostry w domu na ścianie i jego 
obecność przypomina nam dawne czasy. Mogę powiedzieć jedno, bombardowania na zapleczu frontu 
przeżywałem jakoś inaczej, to znaczy mocniej, bardziej się bałem. Wynikało to być może z nastawienia, 
że na zapleczu frontu będzie spokój i nastawienie psychiczne bojaźni o życie było inne. Pragnienie zachowania życia po wyjściu z piekła okrążenia oraz po przeżyciu przygód w czasie wędrówki w rodzinne 
pielesze, powodowały dużo większy strach, bo przecież zdawaliśmy sobie sprawę, że wojna jeszcze się 
nie skończyła, ale koniec nie jest daleki. Być może również wyczerpanie fizyczne i psychiczne pogłę-
biało ten stan.
Po dwu, czy trzydniowym pobycie u siostry dobiłem do Zdolbunowa. W domu, po kolejnym doprowadzeniu się do porządku pierwsze kroki skierowałem do Wacka. Pierwsza sprawa, byłem szczęśliwy
i chyba dumny, że udało mi się, to wspomniane pudełko z tytoniem uchronić i donieść do Zdołbunowa, 
bo przy ponownym spotkaniu z Wackiem (jeśli wrócę) zapalimy kolejnego papierosa. Druga sprawa, 
nie mniej ważna, to uważałem za swój obowiązek, chociaż amatorsko to załatwiałem, zameldować ojcu
o dostarczeniu przesyłki pod wskazany adres. Okazało się, że ojciec Wacka został zmobilizowany do 
Armii Berlinga. Nie używało się wtedy nazwy I Armia, tylko Armia Berlinga. Z Wackiem niezwłocznie 
wyszliśmy na miasto, żeby sobie poopowiadać, co który przeżył. Ja Wackowi opowiedziałem o swoich 
perypetiach, a on opowiedział mi jak go jeden z chłopców ukraińskich skrobnął w twarz (lekko) nożem
i jak wariowali w siedzibie niemieckiej policji, kiedy Niemcy się już wycofali, a Rosjan jeszcze nie było.
Z jego opowieści utkwiło mi w pamięci to, jak bujał się na żyrandolu i z nim razem spadł. Oczywiście 
doszliśmy do parku, siedliśmy na naszej ławce i zapaliliśmy po skręcie z mego tytoniu, który przedziwnym zbiegiem okoliczności ocalał w mojej kieszeni. Czemu ten fakt podkreślam? W tamtych czasach byliśmy jeszcze dziećmi pragnącymi zabaw i psoty, ale jednocześnie dorośleliśmy i uważaliśmy, że
w takiej przyjaźni, w jakiej obaj żyliśmy, sprawa danego słowa była bardzo ważna i punktem honoru 
było danego słowa dotrzymać (Boże ty mój, gdzie te czasy). W związku z nocnymi bombardowaniami 
ludność polska znalazła się w nieciekawej sytuacji. Rzecz polegała na tym, że ludność prawosławna 
mogła schronić się bez obaw na którejś z pobliskich wsi, jako że okoliczne wioski nie leżały w orbicie 
zainteresowań niemieckiego lotnictwa. Z Polakami było trudniej, ponieważ istniało duże niebezpieczeństwo postradania życia na skutek działań banderowców. Z uwagi na to administracja radziecka 
organizowała specjalne pociągi i ludzie wyjeżdżali na noc na kolonie czeskie, które szczęśliwie położone 
były przy liniach kolejowych. Nad ranem ludzie wracali i szli do swoich zajęć, tak było prawie codziennie. Piszę prawie, ponieważ przed każdym nocnym nalotem obowiązkowo przelatywał samolot 
rozpoznawczy i to było dla nas sygnałem, że na noc z miasta trzeba było wiać. Niezależnie od naszych 
prognoz pociągi były zawsze podstawiane i odjeżdżały w określonym czasie, tyle że mniej zatłoczone. Ja
z zasady bardzo rzadko z tego sytemu korzystałem. Matka z siostrą Lotką często wyjeżdżały, ale nie 
zawsze, szukały innych możliwości, m.in. ryzykowały czasem piesze wyjście do podmiejskiej wsi 
Bogdaszowa i nocowały u znajomych Ukraińców o nazwisku Żelazny. Ja w ucieczkach z miasta nie 
trzymałem się matki a chodziłem z rodziną Olczaków. Miało to taki plus, że w razie jakiegoś 
nieszczęścia nie ginęła cała rodzina i moja matka chyba dlatego w ogóle nie protestowała.
Tak było dopiero po kolejnym otarciu się o śmierć. W pierwszym dniu po mojej wędrówce z Wackiem po mieście i wypaleniu skręta poczułem się zmęczony i postanowiłem na tę noc z miasta nie 
uchodzić. Matka z Lotką na noc wyszły a ja położyłem się spać. Myślę, że zasnąłem bardzo szybko
i mocno, ponieważ nie usłyszałem nadlatujących samolotów, obudziły mnie wystrzały artylerii przeciwlotniczej. Zrywając się z posłania już widziałem rozwieszone (jak to wówczas nazywaliśmy) żyrandole, przez pierwsze niemieckie samoloty. Widniutko było jak w dzień. Na dodatek było to przed pierwszym 
majem (wielkie święto) i ktoś może celowo kazał krawężniki w śródmieściu pomalować na biało 
wapnem. Przecież z góry piloci mieli wspaniale zarysowane ulice miasta, co niewątpliwie musiało 
ułatwiać bombardowanie. Kiedy wybiegłem na ulicę jeszcze rozespany naprawdę nie wiedziałem co
z sobą zrobić. W jakimś momencie na tyle ochłonąłem, że zdałem sobie sprawę z jednego, trzeba ile sił
w nogach uciekać ze śródmieścia i zacząłem wiać w kierunku zupełnie niewłaściwym bo żeby wydostać 
się z miasta trzeba było  przebiec koło cementowni, przeskoczyć dwa tory kolejowe i dopiero walić
w kierunku przymiejskiej wioski Staromylska. Gorszego kierunku ucieczki nie mogłem obrać. W domu 
nie było nikogo, co robiłem przez pewien czas nie bardzo pamiętam, mam w pamięci tylko przebłyski 
tego jak biegłem od ściany do ściany. Potem musiałem trochę ochłonąć. Pamiętam, zacząłem liczyć 
spadające bomby. Rzecz polegała na tym, że te samoloty które bombardowały Zdołbunów i które też 
znałem z oblężenia w Kowlu, zrzucały cztery albo osiem bomb. W Kowlu nauczyłem się jeszcze jednej 
rzeczy. Wiedziałem, że jeśli spada bomba w odległości nie zagrażającej bezpośrednio, to wtedy słychać 
swoisty przejmujący gwizd, natomiast jeśli bomba lub pocisk spada w bezpośredniej bliskości, wtedy
w pewnym momencie słyszy się jakiś diabelski szum zmieszany z potwornym jazgotem. Tak też było 
wtedy. Bomby zaczęły się sypać seriami po osiem sztuk, taki był widocznie ładunek jednego samolotu
i ja to liczyłem. W pewnym momencie straciłem świadomość, oprzytomniałem na powietrzu, 
otwierając oczy zobaczyłem na niebie gwiazdy i wokół siebie znajome twarze właścicieli domu, do 
którego wpadłem.
Okazało się, że rodzina ta miała wykopany prowizoryczny schronik. Gospodarz stojąc w wejściu 
schronu widział jak ktoś wpadł do ich domu, ale bał się iść sprawdzić, gdyż w tym czasie już odłamki 
gwizdały w tym rejonie i można było oberwać. W niedługi czas po tym spadła seria bomb na zabudowania gospodarskie w wyniku czego jedna bomba uderzyła w oborę i rzecz trudna do uwierzenia, 
krowa przywiązana do żłobu (konia wtedy nie było) została cała i zdrowa, ale wyrzucona ze żłobem
o kilka metrów od obórki. Jednak i takie cuda bywają. Jedna z bomb uderzyła (jak się potem okazało)
w przeciwległy róg domu. Chałupa oczywiście się rozsypała. Ja zostałem uratowany na skutek tego, że 
gospodarz widział jak ktoś wpadł do domu i po ustanym bombardowania wygrzebano mnie z pod ruin 
domu. Znaleziono mnie jak mi potem opowiadali pod dębowym stołem, który uratował mi życie. Przez 
pewien czas nie bardzo mogłem mówić i mam w tym zakresie ślad do dzisiaj w postaci okresowego zacinania się w trakcie mówienia.
Kilka słów o ojcu Olczaka (Wacka) i losów naszej samoobrony. Jeden z magazynków broni 
znajdował się w mieszkaniu u Olczaków i w skutek wścibstwa. Wacka, bo ja do magazynku dojścia nie 
miałem, uzbroiliśmy się jak na nasze warunki wcale nieźle. Posiadanie broni uważaliśmy za konieczne
z dwu powodów. Powód pierwszy i zasadniczy to ten, że istniało cały czas zagrożenie ze strony banderowców takie, że matka Wacka zdecydowała się chronić na własnej podmiejskiej działce ziemi, którą 
miała po swojej matce. Wykopaliśmy tam zwykły dość pojemny dół, o ile pamiętam, mogło się tam 
pomieścić około dziesięć osób. Dół przykryty był deskami i ziemią tak, że z powodzeniem chronił od 
odłamków z bomb czy artylerii przeciwlotniczej. Plusem było to, że miejsce było usytuowane
w odległości około dwa i pół kilometra od skraju miasta. Nocując jednak w tak oddalonym miejscu istniała realna możliwość natknięcia się na banderowców. W tej sytuacji posiadanie dwóch pistoletów 
typu parabellum i po dwa granaty być może nie gwarantowało pełnego bezpieczeństwa, ale stwarzało 
duże poczucie własnej pewności. Do dziś nie wiem, czy matka Wacka wiedziała o tym, czy Wacek ten 
„arsenał” sprokurował na własny szczot, wtedy o tym nie rozmawialiśmy a w późniejszych latach ta 
sprawa nigdy w rozmowie nie wyszła. Wracając do zagrożenia, było ono namacalne, ponieważ kiedy 
pierwszy raz byłem z nimi w polu, nadzialiśmy się na grupę Ukraińców (nie wiem czy byli to 
banderowcy), którzy delikatnie mówiąc przyjaznych zamiarów do nas nie żywili. Do naszego schronu 
staraliśmy się wchodzić, kiedy już było prawie ciemno, żeby jak najmniej spotykać ludzi.
Powodem drugim posiadania broni była szczeniacka duma, dla której w tych latach robi się bardzo 
wiele. Sprawa posiadania broni była utrzymywana w ścisłej tajemnicy, bo za takie numery można się 
było znaleźć bardzo szybko w rejonach gdzie chodzą białe niedźwiedzie. Pamiętam jedno własne prze-
życie natury psychicznej, kiedy musiałem, a właściwie nie musiałem tylko chciałem, przełamać sam 
siebie, chodziło o przełamanie strachu. Pewnego razu z Sum przyjechał ojciec Wacka w stopniu plutonowego i rodzina Olczaków tej nocy nie wybrała się do naszego schronu. Zorientowałem  się w tym 
dopiero, jak przyszedłem do nich. Było dość późno bo zaczęło się robić ciemno. Inaczej się idzie w kilka 
osób nocą a inaczej samemu i jeszcze pod strachem, że można nadziać się na banderowców, ale do 
domu przecież nie honor byłoby wracać. W związku z tym bez namysłu poszedłem sam. Z uwagi na ojca 
Wacka nie brałem ze sobą parabelki tylko miałem w kieszeni węgierski granat zaczepny (zawleczkę 
wyrywało się za pomocą kawałka okrągłej skórki). Na skraju miasta wziąłem go w garść i tak szedłem. 
Prawdę mówiąc miałem niezłego pietra. Z góry założyłem, że jeśli będzie mnie zatrzymywać grupa 
osób, byłem zdecydowany rzucić granat i wiać, gdzie pieprz rośnie. Gdy przechodziłem koło kirkuta 
(cmentarz żydowski), stało tam kilku ludzi, ale przezornie obszedłem ich w pewnej odległości, licząc na 
możliwość rzutu. Nikt mnie nie zaczepiał ani nie zatrzymywał, ale strachu to się trochę najadłem. 
Podchodząc do schronu-legowiska najpierw dobrze rozejrzałem się czy kogoś nie ma w pobliżu i dopiero wpakowałem się do środka i zasnąłem. Ile spałem nie wiem, obudziło mnie jazgotanie artylerii 
przeciwlotniczej. Wyjrzałem ze schronu i, po raz nie wiem który, patrzyłem jak urzeczony na koraliki 
pocisków lecących w górę. Chodziło o to, że te koraliki były bajecznie kolorowe. Nie  jestem ani Mickiewiczem, ani Sienkiewiczem i nie potrafię oddać tego widowiska, ale to naprawdę fascynujący widok, 
którego nie zapomina się do końca życia. To jest jedna z prawd wojny, bo jeśli się na tle nocnego nieba 
widzi ciurkiem lecące różnokolorowe  pociski, o kolorach bogatszych niż tęcza, jeśli kopułę nieba 
przecinają sztylety świetlne reflektorów przeciwlotniczych, jeśli czasem na nieboskłonie zobaczy się 
rozrywający się samolot wraży, to tego inaczej jak piękno wojny nazwać nie można. Jest to wrażenie 
niezapomniane do końca życia.
Po nalocie spokojnie wróciłem do domu spędzając dzień tak jak w tych warunkach można było. Kolejnym godnym uwagi i zanotowania momentem była moja duża chęć dostania się do wojska jako 
ochotnik. Wiekowo byłem za młody, w związku z tym umyśliłem sobie, że kiedy Olczak będzie jechał 
transportem do Polski przez Zdołbunów to ja się zapakuję do tego transportu i przedstawiając się jako 
sierota zostanę przyjęty do wojska. W związku z tym przygotowałem sobie nieduży plecak, w którym 
mieściło się trochę jedzenia (oczywiście za wiedzą matki) i czekałem na mający przyjechać transport.
W pewnym dniu od Olczakowej dowiedziałem się, że następnego dnia będzie transport.
Nocowałem tej nocy u Olczaków i nad ranem po przyjeździe transportu  pomogłem im zabrać się
i sam pobiegłem po plecak do domu. Kiedy przybiegłem z plecakiem niestety już nie zastałem transportu i jak zbity pies wracałem w rodzinne pielesze. Jednak od zamiaru dostania się do wojska nie 
odstąpiłem i kombinowałem udając sierotę dostać się do jakiegoś polskiego wojskowego transportu, 
żeby potem zostać wcielonym do armii, ponieważ takie przypadki zdarzały się, jednak i tu nie miałem 
szczęścia. Raz już byłem bliski sukcesu, ale z uwagi na szybki odjazd transportu nie zostaliśmy z kolegą 
przyjęci przez pułkownika dowódcę eszelonu wojskowego. Przez Zdołbunów szło sporo takich transportów jednak ich dowódcy nie chcieli czy nie mogli nam pomóc, a mówili, że takie sprawy może 
dopiero załatwić dowódca w stopniu pułkownika. Potem zachorowałem na dur brzuszny, nastała jesień
i przejazd transportów przez nasze miasto już się zakończył, to raz, a dwa to to, że po przejściu duru 
brzusznego byłem bardzo osłabiony i od zamiaru dostania się do wojska musiałem odstąpić. Tak rozwiały się moje marzenia o uczestnictwie w dobijaniu hitleryzmu.
Czy wygrałem, nie wiem, wiem tylko jedno, że gdybym dostał się do wojska moje losy potoczyłyby 
się zupełnie inaczej. Jedną z możliwości byłoby, że tych wspomnień nie miałby kto napisać i zostawić je 
dzieciom oraz wnukom, jako świadectwo tamtych nie łatwych czasów, bo jest to główny motyw, dla 
którego je spisuję.
W międzyczasie żyłem własnym szczeniackim, nieco łobuzerskim życiem. Pewnego razu idąc z Wackiem przez miasto, kiedy jeszcze Zdołbunów był bombardowany, zobaczyliśmy w pewnym momencie 
stojącą na ulicy furmankę z sianem czy słomą. Wacek akurat niósł małą zapalającą bombkę wagi około 
dwa kilogramy. Niewypałów wtedy było bardzo dużo i chcąc spowodować zapalenie takiej bombki trzeba było tylko szpikulcem przebić dwa otworki u podstawy takiej bombki i z tych otworów wydostawał 
się ogień, który bardzo trudno ugasić. Jak zobaczyliśmy tę furmankę obaj spojrzeliśmy na siebie i bez 
słów wiedzieliśmy o co chodzi. Sprawa polegała na tym, że byliśmy przekonani, iż jest to furmanka 
ukraińska i ten fakt był w zupełności wystarczający by zrobić draństwo wyższego rzędu, tylko w tym 
czasie jeszcze tak dobrze nie byliśmy ukształtowani, polski nacjonalizm też w nas kwitł. Niewiele myś-
ląc rozejrzeliśmy się czy jest bezpiecznie, szybciutko przekuliśmy otworki w naszej bombce i wrzuciłem 
ją na wierzch fury. Skutki tego łajdactwa były piorunująco szybkie, fura błyskawicznie stanęła w płomieniach, chłop wybiegłszy nie wiedział co ma robić, czy zrzucać ładunek, czy odcinać konie. W końcu 
ludzie odcięli konie i odprowadzili od płonącego wozu na ulicy.
Inną ulubioną przez nas zabawą było podkradanie wozów w dni targowe i wyjeżdżanie nimi na 
ukraińskie sady, żeby ogołocić drzewa z owoców. Bywało tak, że właściciel siedział w domu i przez okno 
groził nam, my natomiast używaliśmy na drzewach ile wlezie. Po odjechaniu na bezpieczną odległość 
dzieliliśmy owoce między siebie i furmankę pozostawialiśmy własnemu losowi.
W tym czasie przyjaźniłem się od dłuższego czasu, bo od początków okupacji z domem trochę inteligenckim – mowa o Krzeszowcach. Było u nich w domu dwóch chłopaków. Matka w tym czasie wychowywała ich samotnie, bo ojciec na początku 1940 roku chciał dostać się na stronę niemiecką w obawie 
przed zesłaniem na Syberię, został zatrzymany przez władze radzieckie i znalazł się na zsyłce.
Pewnego razu szedłem z młodszym z nich, z Mietkiem, niosąc przygotowane do zdetonowania, wraz
z zapalnikiem ogniowym, dwie  „cykorie”, to jest niemiecki materiał wybuchowy, który tak wówczas 
nazywaliśmy z uwagi na dużą podobiznę do przedwojennego opakowania cykorii (była to namiastka 
ekstraktu czarnej kawy), szliśmy przez działki i przechodziliśmy koło sadzawki, z której działkowcy 
brali wodę do podlewania ogródków, były tam również zapuszczone ryby. Idąc w celu spowodowania 
wybuchu sadzawka wydała mi się najbardziej dogodnym miejscem na taki numer. Niewiele namyślając 
się zapaliłem lont i szybko wrzuciłem cały ładunek do wody. Skutek był oczywisty, fontanna wody na 
skutek wybuchu wyskoczyła dość wysoko. Ile ryb przy okazji tego eksperymentu pirotechnicznego 
uśmierciłem sprawdzić już nie mogłem, bo trzeba było uciekać ile sił w nogach, jako że działkowcy 
trzymając łopaty i grabie w ręku szybko zbliżali się w celach niezupełnie przyjaznych.
Po wyjeździe Wacka do Polski z powrotem otworzyłem swój zbrojny arsenalik. I tak miałem
w swoim posiadaniu obrzynek, to jest karabin z obciętą lufą i trzy czwarte kolby, pistolet bębenkowiec
i dwa granaty niemieckie z drewnianą rączką. Po co to wszystko gromadziłem – tak dokładnie to nie 
umiałbym odpowiedzieć, miało się tak na wszelki wypadek. Na pewno w świadomości gdzieś się tliło, 
że może to będzie potrzebne, bo ciche pogaduszki o utrzymaniu ziem zabużańskich w rękach polskich 
były dość żywe. Oczywiście w szczeniacki  sposób nie zdawałem sobie sprawy z wielu rzeczy i zachodzących nieodwracalnych przemian, ale wtedy to ja taki mądry nie byłem.
Serce i rozum podpowiadają mi, by nie zapomnieć o św. pamięci Wacławie Olczaku oraz jego mał-
żonce pani Olczakowej a mojej, jeśli tak można nazwać, matki okupacyjnej.
Ilekroć nie wspomniałbym domu państwa Olczaków ciągle widzę piękną twarz gospodyni domu,
z przeuroczym uśmiechem na twarzy, jak ona nas czule strofowała. Tego nie da się zapomnieć. Sytuacje 
bywały różne, czasem była potrzeba nocowania w ich domu. Pamiętam jak ona mnie z Wackiem okrywała. Nigdy z domu nie wypuściła mnie na głodno a na odchodnym jeszcze pogłaskała. Po wielu latach 
mój podziw dla niej nie ustaje. Posiadała rzadką umiejętność osobowościową życia w ciągłym
zagrożeniu, o wysokim stopniu jego natężenia. Mało tego, ponadto wykonywała ważniejsze kontakty 
łącznikowe. Losy tej wspaniałej rodziny były nie tylko smutne, ale wręcz tragiczne. Pana Olczaka latem 
1944 roku rozstrzelano, podobno na zamku w Lublinie (ówczesne więzienie). Jego żona z dziećmi po 
bardzo wielu peregrynacjach powojennych, zaszyła się na poły konspiracyjnie w małej osadzie u podnóża Sudetów. Przez wiele lat mężnie i skutecznie znosiła trud wychowywania dzieci. W głębi swego 
serca nosiła nadzieję, że być może jej mąż jest wśród żywych. Ile krzywd – nie tylko wołyńskich – jeszcze zostało, tego nie spisze na wołowej skórze.
I tak przyszła jesień, wydobrzałem po durze brzusznym i trzeba było pomóc matce w utrzymaniu 
domu, dlatego też chętnie skorzystałem z oferty wujka, który zaproponował mi cięcie u ludzi drewna na 
zarobek. Wujek i jego kolega już się tym zajmowali i wzięli mnie do siebie. Praca była nielekka, ale na 
to nie było rady. Zawsze się trochę grosza zarobiło, czasem niektórzy co nas wynajmowali poczęstowali 
posiłkiem, co też nie było bez znaczenia. Kłopot w tym, że nie zawsze była robota i wtedy było nie do 
śmiechu. W takich sytuacjach po skumplowaniu się z jednym z Sidorów wypuszczaliśmy się na obchód 
dzielnicy Wygon i tylko patrzeliśmy, gdzie na uboczu chodzi kura, jeśli była dogodna sytuacja to któryś
z nas miał co zanieść do domu. W takich przypadkach matka nie pytała mnie skąd ja to przyniosłem, 
chyba się domyślała. Kiedy mówię o Krzeszowcach, należy pokazać tragedię starszego z nich Kazika
i wielu jego rówieśników, którzy musieli przeżyć wiele mąk i beznadziei. Chodziło o to, że do armii 
„Berlinga” było potrzebne uzupełnienie i wyjątkowo u nas z mobilizacji pobrano do wojska naszych 17-
latków, odprowadzaliśmy ich wszyscy tłumnie. Byliśmy już tacy dorośli, że na spokojnie zastanawialiśmy się ilu z nich przeżyje tę wojnę i wróci do domów. Mieli jechać do zgrupowania naszych 
wojsk do Sum. Okazało się po pewnym czasie, że nasi chłopcy zamiast do Sum trafili na Ural do obozów pracy. Tę perfidną prowokację rozegrali miejscowi nacjonaliści ukraińscy. Spowodowali sobie znanymi sposobami, że naszych chłopców dołączono do transportu złapanych przez radzieckie władze 
bezpieczeństwa banderowców i wywieziono jako ewidentnych wrogów władzy radzieckiej.
Pisząc o Krzeszowcach godzi się wspomnieć, że dzięki nim jestem taki jaki jestem to znaczy, że lubię 
czytać i praktykuję do dziś najwyższą formę kształcenia, jaką jest samokształcenie. Przecież głównie to 
co umiem to nauczyłem się sam, a bez połknięcia bakcyla czytelniczego byłoby to zupełnie niemożliwe.
Wyjazdy moje do Zdołbunowa, według mojej imaginacji, stanowiły pewien stopień niebezpieczeństwa podczas sprawdzania dokumentów w pociągu co często miało miejsce. Z uwagi na to zachowywałem się jak prawdziwy „konspirator”. Wiedziałem, że każda służba sprawdzająca dokumenty ma, 
powiedziałbym, wrodzony szacunek dla ludzi pracy. W związku z tym skombinowałem kufajkę  –
jakiegoś autentycznego smarowoza wypaćkaną tak, że błyszczała przyschłymi smarami z daleka i tak
w pociągach odgrywałem z powodzeniem rolę kogoś z obsługi kolejarskiej. W przypadku sprawdzania 
dokumentów waliłem prosto na sprawdzających przepychając się przez ludzi, a kiedy dochodziłem do 
nich bezczelnie mówiłem przepraszam (izwienitie), oni z szacunkiem się usuwali a ja przechodziłem na 
stronę, która już była sprawdzona jeśli chodzi o tożsamość. Teraz, gdy piszę o tym to sobie myślę, że 
gdyby tę metodę stosował faktyczny konspirator to też przeszedłby przez kontrolujących. Bywało i tak, 
że kilka dni przebywałem u Leśniaków w Zdołbunowie. Jeden z takich momentów utkwił mi do dzisiaj. 
Wówczas ulice miasta na Wołyniu obwieszone były megafonami, bo wiadomości z frontu generalnie 
były bardzo pomyślne i optymistyczne. Pewnego dnia pod wieczór staliśmy na podwórku u Leśniaków i 
w pewnym momencie usłyszeliśmy z głośników... ni mniej ni więcej tylko HYMN POLSKI – „JESZCZE 
POLSKA NIE ZGINĘŁA”. Opanowało nas takie uniesienie, że wysłowić tego się nie da żadnymi słowami. Po odegraniu hymnu zapowiedziano  specjalny komunikat wojenny  – Warszawa wolna. W taki 
sposób Zdołbunowiacy dowiedzieli się, że Warszawa już jest wyzwolona. Trzeba powiedzieć, że władze 
radzieckie Polakom w Zdołbunowie zrobiły tą formą komunikatu nie lada frajdę patriotyczną, należy 
dodać, że hymn Polski był powtarzany przez trzy dni. Takie rzeczy się pamięta, bo po tylu latach 
usłyszeć hymn Polski i po tylu najróżniejszych przeżyciach, wątpliwości co do losów Polski, była to 
rzecz niezapomniana.
Przebywając w Równem u Julii miałem możliwość zetknąć się po raz kolejny ze zwykłymi radzieckimi ludźmi-żołnierzami. Mogę stwierdzić jedno, że strefa frontowa wyzwala w ludziach nie tylko 
radzieckich, określone cechy osobowe, to znaczy częściej niż w warunkach normalnych wyzwalają się
u ludzi cechy negatywne. To nie znaczy wcale, że te cechy są w zbiorowości żołnierskiej dominujące. 
Tak nie jest, ale sam człowiek w innych warunkach na pewno byłby inny. To nie znaczy, że żołnierze 
frontowi nie są dobrymi ludźmi, że nie mają potrzeby pomagania innym ludziom, pomagają i to
niejednokrotnie a dotyczy to wszystkich nacji. Mówiąc o żołnierzach stacjonujących na zapleczu frontowym, szukają oni instynktownie namiastki własnej rodziny.
Do Juli przychodziło trochę żołnierzy radzieckich, m.in. i dlatego, że trzymaliśmy zawsze w domu 
trochę bimbru, bo na tym można było trochę zarobić. Pamiętałem jak na święto armii radzieckiej 
przyszło kilku żołnierzy do siostry, by sobie w domowej atmosferze poświętować przy kielichu. Jest
u nich zwyczaj, że w takich uroczystych sytuacjach wódkę pije się pod toasty. Jeden z nich postawny 
starszy już wiekiem żołnierz z pięknym wąsem wzniósł toast za żołnierzy gwardzistów. Ten toast to było 
całe przemówienie na cześć jednostek gwardyjskich (wtedy nie bardzo rozumiałem co to jest ta
gwardia). Czułem w jego wystąpieniu wielką dumę z tego, iż on wywodzi się z jednostki gwardyjskiej. 
Do dzisiaj nieraz myślę jak tego typu sprawy odbierali żołnierze i teraz dobrze wiem kiedy czytam, że 
tam gdzie było najtrudniej, tam właśnie wysyłano jednostki gwardyjskie i wiadomo było, że niezależnie 
od stopnia trudności wykonania zadania bojowego, niezależnie od groźby utraty życia żołnierze 
gwardziści każde zadanie wykonali i na te jednostki dowództwo radzieckie mogło zawsze liczyć. W tym 
coś jest, co dla nas nie zawsze jest wytłumaczalne i zrozumiałe a nieraz irracjonalne, ale tacy to byli ludzie-żołnierze, którzy nieśli trud tej wielkiej wojny na swoich barkach.
Innym zapamiętanym i godnym uwagi był żołnierz o nazwisku Gusiew, stary żołnierz stalingradczyk. Miał twarz zeszpeconą strzałem z bliska. Opowiadał jak wysłano go pod Stalingradem na 
rozpoznanie i jak nadział się na posterunek niemiecki, który strzelił mu prosto w twarz a dzięki pomyś-
lnemu zbiegowi okoliczności nie dostał się do niemieckiej niewoli. Mam dla tego człowieka dozgonną 
wdzięczność. Pomagał nam bezinteresownie czym tylko mógł. Ja wtedy byłem w krytycznej sytuacji 
jeśli chodzi o odzież i ten człowiek przyniósł mi spodnie i bluzę wojskową, była to dla mnie bardzo duża 
sprawa, bo wtedy naprawdę nie miałem się w co ubrać. Przy tym należy nadmienić, że wiedział iż my,
a konkretnie ja miałem wiele wątpliwości i uprzedzeń do władzy radzieckiej. On cierpliwie w bardzo 
prosty sposób tłumaczył mi wiele spraw. Trzeba tu dodać, że był to zwykły radziecki człowiek, tyle że
z dużym doświadczeniem życiowym i przyjaźnie nastawiony do ludzi. Chcę tu podkreślić, że wśród 
Rosjan było wielu takich ludzi – otwartych na ludzką biedę i niedolę. Dlatego też chyba ja do tej pory 
mam dla nich wiele uznania i sentymentu, bowiem w tamtych latach dla nas bardzo biednych, głównie 
pomogli nam ludzie radzieccy. Chociaż Polaków wtedy w tamtych stronach było jeszcze bardzo dużo.
Wczesną wiosną tegoż roku 1945 zachorowałem na malarię. Choróbsko bardzo paskudne, bo 
człowiek czuje się niby normalnie, a w pewnym momencie dostaje się wysokiej temperatury (ponad 40 
stopni) i jest tak potwornie zimno, że rzuca człowiekiem tak, że zdaje się chwilami, że każdy atom ciała 
trzęsie się osobno. Tak doczekałem 1 maja i tegoż dnia załadowaliśmy się z matką do transportu razem
z naszą daleką rodziną i rozpoczęliśmy długą jazdę nie tyle do Polski, ile po Polsce. Należy w tym 
miejscu podkreślić, że dzięki Tomaszewskiej  – najstarszej córce ciotki Leśniakowej  – mogliśmy
z mamą zapisać się na ten transport. Granicę Polski, rzekę Bug, przejechaliśmy w nocy z drugiego na 
trzeciego maja, rano zobaczyłem pierwsze miasto za Bugiem – Chełm. Kiedy rozpoczęła się repatriacja, 
to repatriowana ludność do Polski w nowych granicach była w centralnych rejonach Polski lat 1945-47 
dzieckiem niechcianym. Kierownictwa punktów repatriacyjnych na terenach byłej Generalnej Guberni 
robiły wszystko, by możliwie jak najwięcej Polaków zza Bugu odesłać na ziemie północne i zachodnie.
W najlepszym przypadku mawiano  „ach, to ludzie zza Bugu” i wszystko było jasne. Sam też 
wielokrotnie takie traktowanie odczułem boleśnie na skórze.
W Krakowie zastał nas koniec wojny, a jak to było? Z ósmego na dziewiątego maja w nocy staliśmy
z transportem na bocznicy krakowskiej. Ludzie w transporcie poza dyżurnymi spali snem zabidzonego 
repatrianta. W pewnym momencie obudziła nas potworna strzelanina, słychać było strzały wszelkich 
możliwych rodzajów broni i kalibrów. Obudzeni ze snu najpierw myśleliśmy, że to nalot niemieckiego 
lotnictwa, ale samolotów słychać nie było, to nas zupełnie zdezorientowało. Dopiero po jakimś czasie 
doszła do nas wiadomość, że ta spontaniczna palba ze wszystkiego co mogło strzelać, odbywa się na 
wiwat, na intencję, że nareszcie po tylu latach ciągłej grozy i niedoli nastąpił koniec wojny, że nastał 
czas pokoju.
Jaki szał radości nas opanował nie sposób wytłumaczyć ani opisać. Ludzie padali sobie w ramiona, 
całowali się, składali sobie życzenia, wiwatowali i cieszyli się w niewysłowiony sposób. Ci co mieli 
jeszcze co wypić wyciągali z różnych zakamarków i wypijali na cześć pokoju. W każdym razie ja tego 
momentu do końca życia nie zapomnę, było to jedyne i niepowtarzalne przeżycie w swoim rodzaju. A 
w ogóle myślę, że ci ludzie, którzy przeżyli w miarę aktywnie wojnę, noszą w sobie swoistą skazę psychologiczną, która daje o sobie znać w bardzo różnych sytuacjach. Na pewno pomaga w rozumieniu 
świata współczesnego, ale i niejednokrotnie dzieli moje pokolenie od młodzieży, która z obiektywnych 
przyczyn nie może nas zrozumieć i ja im się nie dziwię. Chociaż być może czasem mam żal o to, ale jest 
tak, jak jest.
Z Krakowa wyruszyliśmy w dalszą drogę w nieznane. W Bytomiu zobaczyłem jak ludność niemiecka 
(kobiety) pracują pod nadzorem Rosjan. Zdziwiło mnie niepomiernie,  że miały na rękach rękawiczki, 
czegoś takiego nigdy w życiu nie widziałem, nawet podśmiewaliśmy się z nich, że toto takie delikatne, 
ale w ileś lat potem i myśmy pracowali w ochronnych rękawicach, ale wtedy dla nas Wołyniaków było 
to cholernie dziwne. Dowieźli nas któregoś maja do Strzelc Krajeńskich, pamiętam, że było blisko 
Opola. Przyszli przedstawiciele Urzędu Repatriacyjnego i na rym postoju powiedzieli nam, że to miasto 
jest miejscem naszego przeznaczenia. Wtedy padł na nas blady strach. Nikt nie chciał tu zostać. Po 
prostu najzwyczajniej baliśmy się, że wywieziono nas za daleko, że jest tu dużo Niemców, którym nie 
mieliśmy podstawy wierzyć, chociaż jak się potem okazało, to oni się jeszcze bardziej bali i byli
w swojej masie bardzo potulni, ale myśmy wtedy o tym nie wiedzieli. Ponadto wiedzieliśmy, że niedaleki Wrocław skapitulował dopiero po 9 maja i klimat nie wygasłej jeszcze do końca wojny wisiał nad 
tymi stronami. Za wszelką cenę pragnęliśmy znaleźć swoje miejsce pobytu w granicach przedwojennej 
Polski.
Nie wiem jak i za ile, czy za co załatwili przywódcy naszego transportu odjazd. W każdym razie
z tych Strzelc Krajeńskich zaczęliśmy jechać w kierunku wschodnim. Nie pamiętam jak, ale odnaleźliśmy matki brata w Lublinie i z kilkoma tobołkami wynieśliśmy się z transportu. Tak zacząłem swój 
nowy etap życiowy w Lublinie. Miasto to uważam za drugie swoje rodzinne miasto.
Ja z matką zahaczyłem się w starej chałupie u brata matki, Bolka Lebiody. Zawalisko było znośne, 
tyle że trochę zawadzały biegające nawet w dzień dorodne i wypasione szczury. W nocy po nas biegały, 
ale krzywdy nam nie robiły, bo chyba miały gdzieś lepszą wyżerkę aniżeli moje przychudłe kończyny. 
Od razu stanął ostro problem z czego żyć. Wyszedłem na ulicę 1 maja, żeby rozejrzeć się po najbliższym 
otoczeniu. Zobaczyłem, że chłopcy w podobnym wieku sprzedają gazety jako gazeciarze. Zorientowałem się gdzie jest składnica gazet. Wziąłem od matki trochę pieniędzy z otrzymanej jednorazowej 
zapomogi dla repatriantów i jak stary gazeciarz stanąłem w kolejce do składnicy po gazety, na pierwszy 
raz wziąłem 50 gazet licząc na to, że będę je mógł sprzedać. Rzecz polegała na tym, żeby czasem nie 
wleźć na zajęty już rejon, a co lepsze rejony były już oczywiście pozajmowane. Wejście w zajęty rejon 
groziło niezbyt miłymi konsekwencjami, można było zdrowo oberwać. Jedynie dopuszczalne było 
sprzedawanie gazet bez dłuższego zatrzymywania się w czasie dochodzenia do swego rejonu. Ja jakoś 
instynktownie od razu skierowałem się na niezajęty rejon. Poszedłem ulicą Bychawską (teraz Kunickiego) w kierunku dzielnicy Kośminek i podmiejskiej wsi Dziesiątej i rzeczywiście sprzedałem te swoje 
50 egzemplarzy. Matka chodziła do różnych restauracyjek, których wtedy było pełno i czasem udawało 
się jej wykonać pracę, za którą dostawała trochę żarcia łub kilka groszy. Jednak czasem dochodziło do 
tego, że normalnie chodziła żebrać. Czasem dusiłem w gardle łzy kiedy wiedziałem, że moje biedne 
matczysko idzie żebrać, to było strasznie upokarzające, ale takie było moje życie, takie były realne 
warunki w jakich się znalazłem po przyjeździe do ukochanej i wymarzonej we śnie i na jawie 
niepodległej Polski. Gazety sprzedawałem dość długo, to znaczy dwa czy trzy miesiące. W sprzedawaniu wyrobiłem się dość szybko i szło mi nieźle, ale do wyżycia było mało. Sprzedając gazety szybko 
zorientowałem się, że nowa władza ma sporo przeciwników, wiedziałem nawet gdzie tacy  ludzie 
mieszkają i na użytek wykoncypowałem z tytułów gazet odpowiednie prawie antypaństwowe hasło. 
Wtedy kupowali gazety nie zawsze dlatego, że chcieli czytać, ale dlatego, że gazeciarz-cwaniak i dawali 
mi zarobić, a czasem nawet nie żądali reszty. Wtedy między innymi wychodziły takie tytuły gazet jak: 
„Gazeta Lubelska” – popołudniówka,  „Sztandar Ludu” – organ PPR,  „Robotnik” – organ PPS, 
„Wolność” – gazeta armii radzieckiej dla ludności Polski. Anonsując normalnie krzyczało się co 
ciekawsze wydarzenie znajdujące się w gazetach a kiedy specjalnych wydarzeń nie było, anonsowało się 
tytuły będące w sprzedaży, np. gazeta lubelska – lub jakaś inna. Ja po pewnym czasie, wiedząc gdzie 
grupuje się tak zwana reakcja, krzyczałem:  „Gazeta Lubelska, Sztandar sprzedany, wolności nie było, 
został tylko robotnik”, no i wtedy w mig się rozchodziły
Nie wiem jak długo sprzedawałbym te gazety, ale zachorowałem ponownie na malarię i to mocno, 
leżałem na podłodze w barłogu i trząsłem się z zimna mając bardzo wysoką temperaturę. Moje 
matczysko jakoś, gdzieś wyprosiło trochę chininy, bo o sprowadzeniu lekarza nie było co marzyć. 
Żartem tę chininę, ale jakoś mi nie pomagała, wtedy ktoś doradził, żeby wziąć chininę i popić 
samogonem. Tak zrobiłem i nie wiem czy pomogła mi chinina i pół szklanki bimbru, czy malaria sama 
miała z mego wątłego ciała wyjść. W każdym razie od tego czasu więcej ataków malarii nie miałem –
zostałem z tego paskudztwa wyleczony.
W czasie choroby wyzbyliśmy się z matką wszystkich grosików jakie mieliśmy. Stanął znowu przede 
mną problem za co się chwycić, żeby chociaż trochę zarobić. W międzyczasie odnalazła matka mieszkających w Lublinie Zdołbunowiaków, Mackiewiczów i oni pożyczyli mi pieniądze na setkę papierosów
i zacząłem sprzedawać papierosy, za tydzień zarobiłem tyle, że trochę zostawało na życie i mogłem po 
tygodniu oddać dług. To była duża sprawa i za ten gest zachowałem wdzięczność do dzisiaj. Tu należy 
dodać, że była to matka mego kolegi, a jednocześnie ciotka Wacka Olczaka co też nie było bez znaczenia. Dzięki nim znowu spotkaliśmy się po pewnym czasie z Wackiem ale to już inna sprawa. Sprzedawałem nie tylko papierosy, kupowałem w tak zwanych sodówkach (małe sklepiki z napojami itp.) 
lemoniadę i wychodziłem z tym do pociągów na stację i też trochę zarabiałem, czasem matka robiła 
kwas chlebowy, który też sprzedawałem w rejonie dworca. Na tym zysk był większy, ponieważ surowiec 
praktycznie był za darmo, jeśli nie liczyć trochę drożdży, bo resztki chleba czasem w domu zostawały 
albo były łatwo dostępne od sąsiadów. Tak się wyspecjalizowałem w tym handeleczku, że jak kiedyś 
pojechałem do Chełma do mojej najstarszej siostry (ona w tym czasie zaczęła piec i sprzedawać pączki), 
to jak parę razy z nią poszedłem na bazar, to wyręczałem ją w sprzedaży tych pączków z tym, że mnie 
sprzedaż szła bardzo szybko, a ona nie mając śmiałości do zachwalania swego wyrobu czekała, aż ktoś 
sam podejdzie i kupi. Ja natomiast głośno jak wytrawny handlarz zachwalałem pączki przywołując 
konkretne osoby do kupowania i trzeba przyznać, że mi się ta reklama opłacała, bo pączki rozchodziły 
się bardzo szybko. Nie przypuszczałem, że zachęcanie do kupowania pączków czy głośne, czasem dowcipne anonsowanie tytułów gazet bądź treści w nich zawartych będą moją pierwszą szkołą polityczną
z wyrobieniem umiejętności publicznego występowania.
W tymże samym czasie byłem jeszcze prawie dzieckiem i prawie dorosłym. Dzieciństwo objawiało 
się w chęci do zabawy, a dorosły sposób widzenia życia zmuszał mnie do robienia wszystkiego, byleby 
przeżyć. Nie obeszło się bez różnych łobuzerskich numerów.
Znaleźliśmy mały pokoiczek przy ul. Suchej na podmiejskiej dzielnicy Kośminek. W międzyczasie 
dzięki bardzo porządnemu człowiekowi, panu Lisowi, znalazłem stałą pracę w Lubelskiej Fabryce 
Maszyn Rolniczych. Dostałem się na najcięższy wydział, na który mało kto z młodzieży chciał iść, na 
odlewnię. W takich warunkach przepracowałem prawie pięć lat nie licząc czasu, kiedy brałem udział
w wyjazdach z grupą operacyjną na zwalczanie rodzimego podziemia zbrojnego i band ukraińskich 
nacjonalistów.
Po trzech latach zacząłem pracować na własny rachunek. Musieliśmy z matką z mojej uczniowskiej 
pensji przeżyć, a to naprawdę nie było łatwe, ale miało się tę nadzieję, że za kilka lat będzie lżej i to 
mnie trzymało, bo innej rady nie było, nie miał kto mi pomóc czy mną lepiej pokierować. Kiedy o tym 
piszę, zastanawiam się, czy moje pokolenie było inne, czy my mieliśmy więcej cierpliwości
w dochodzeniu do stabilizacji. Z uwagi na własne życiowe doświadczenia czasem młodych nie mogę 
zrozumieć, ich niecierpliwości, ale chyba takie jest prawo rozwoju i tak musi być.
(Chełm 1998)

Moje wojenne dzieciństwo, Tom 4 25
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2001


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz