Kowel kwiecień i maj 1944 roku
W okresie nasilenia się mordów dokonywanych przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej w 1943 roku wielu szukało schronienia w miastach. Okupowany przez Niemców Kowel wydawał się uciekającym przed rzezią ukraińską miejscem bezpiecznym. Niestety zły los nie ominął mieszkańców Kowla i tych uciekinierów.
Zapisane po latach przez 9 letnią wówczas Hilarię Głowacką z Dunajskich i 12 letnią Teresę Ostrowską z Kalińskich zapamiętane z tamtych chwil fragmenty wydarzeń opisują losy cywilnych mieszkańców miasta w 1944 roku. Hilaria Głowacka z Dunajskich mieszkająca z rodziną w Starej Dąbrowie koło Hołub z obawy przed napadami band ukraińskich z matką i siostrą schroniły się u rodziny w Kowlu. Tak opisała ten pobyt w jak się rodzinie wydawało bezpieczniejszym miejscu:
W Kowlu przeżyliśmy okres największego oblężenia . Innymi słowy umknęliśmy spod siekier Ukraińców , pod bomby. Pamiętam jak uciekaliśmy z jednego końca miasta w drugi niby żeby uniknąć bombardowania. Podczas jednej z takich ucieczek gdzie nad głowami przelatywały wrogie samoloty zrzucając bomby – zgubiłam but. Potem mama znalazła gdzieś jakiś but i tak chodziłam w różnych butach. Później jak na dobre zaczęła się w Kowlu wojna , mieszkaliśmy co chwilę gdzie indziej przemieszczając się z jednego krańca miasta na drugi. Podczas jednego z nalotów , spadające okno uderzyło mnie w głowę. Mam znak do dzisiaj. Innym razem kiedy siedzieliśmy w schronie, przyszli Niemcy i kazali wszystkim wychodzić i ustawiać się pod ścianę. Mama trzymała za jedną rękę mnie, a za drugą siostrę Domicelę. Przed oczami wciąż widzę czarne oficerki Niemca, który z wymierzonym w nas karabinem pospieszał nas do stanięcia pod murem. Na „szczęście” nadleciały samoloty i zaczęły bombardowanie. Niemcy rozpierzchli się , a my zostaliśmy przy życiu.
Utrwalił mi się taki obrazek z tego okresu. Moja siostra miała niebieskie angorowe rękawiczki, które stale skubała i prawie nigdy nie spała. Ja natomiast chyba byłam chora na śpiączkę, bo gdzie tylko przycupnęłam zaraz zasypiałam. W tych okropnych czasach ja zachorowałam na tyfus, a siostra Domicela na żółtaczkę. Jak Niemcy przebili pierścień frontu, 7.5.1944r kazali ludności cywilnej opuścić miasto, które przewidziane było do zrównania z ziemią . Ludność opuszczała miasto pieszo. Mama załatwiła z kimś kto miał wóz z koniem, że nas zabierze na furmankę bo byłyśmy chore. Okręciła nas w pierzynę i tak przedostaliśmy się poza front. Pamiętam setki ludzi z tobołkami. Jak rozlokowaliśmy się w brzozowym zielonym, ściętym do połowy wysokości drzew lesie, gdzie nie dochodziły huki armat myśleliśmy, że jesteśmy w niebie.
Dwunastoletnia w 1944 roku Teresa Ostrowska z Kalińskich mieszkająca z rodzicami w Kowlu tak opisała po latach wspomnienie tego okresu:
Kiedy odmieniły się losy wojny i Niemcy zaczęli się cofać, Kowel w maju 1944 roku został otoczony przez wojska sowieckie, które zamknęły Niemców w kotle z miejscową ludnością. Ze wszystkich stron zasypywali miasto ze swoich „katiusz”. Niemcy też odpowiadali ogniem. Na wieży kościoła umieścili swoich snajperów, którzy strzelali do każdego, kto znalazł się na ulicy. Od pocisków, które systemem konika szachowego trafiały w domy, wszystko waliło się w gruzy, powodując ucieczki lub śmierć mieszkańców. W nasz dom też padły pociski. Jeden zburzył część murowanej ściany od sąsiadów, drugi wyciął potężną dziurę w stołowym pokoju od strony ogrodu. Siedzieliśmy w piwnicy, ale teraz już nie było wystarczającej osłony, trzeba było szukać innego schronienia. W tych domach, które jeszcze się nie rozpadły, gromadziły się duże ilości ludzi, niemających już własnego dachu nad głową. Każdy starał się przycupnąć jak najniżej, by było bezpieczniej lub kładł się na podłodze jeden przy drugim.
Nie było co jeść i pić, nie można było marzyć o gotowaniu, przez 6 tygodni oblężenia gryźliśmy suchą kaszę, tylko początkowo były suchary potem się skończyły. Brakowało wody, bo studnia z pitną wodą była przy kościele, dokąd nie można było dotrzeć z powodu gradu pocisków.
Po wyjściu z naszego domu zatrzymaliśmy się w pobliskim u p. Kulik, który był jeszcze cały. Ciasno skupili się ludzie na podłodze, wszyscy starali się zająć jak najmniej miejsca, żeby było jak najbezpieczniej. Za nami poklękały jakieś osoby, które wpadły później. Zrobiło się jeszcze ciaśniej. Pociski padały coraz bliżej po jednej i drugiej stronie ulicy, na przemian, zwiększał się huk, coś się rozwaliło, coś się posypało, kurz dławił w gardle, oślepił oczy, a potem wybuchy zaczęły się oddalać, ludzie podnosili głowy. Nasza czwórka ciągle trzymała wspólny różaniec. Po dłuższej chwili przerażona Mamusia wyciągnęła rękę i dotknęła palcami pleców Tatusia, na palcach miała krew, a wyżej na głowie i włosach Ojca rozpryśnięty mózg. Zrobiło się nam bardzo niedobrze, ale poderwaliśmy się znad różańca i co się okazało? To nie była krew Tatusia, to nie był Jego mózg. Za nami przycupnęła jakaś kobieta, która wbiegła później niż my. To jej ścięło czaszkę i zawartość rozniosło na innych klęczących. Matka Boska nas ocaliła… Który to już raz?
Ponieważ w tym domu powstała wyrwa po pocisku, znów pobiegliśmy nisko pochyleni – razem z innymi - do następnych sąsiadów, państwa Kwiatkowskich, którzy mieli okazałą willę w pięknym parku. Tu też było pełno ludzi, znowu jakoś wcisnęliśmy się i położyli na podłodze na kilkanaście następnych dni, a może nawet tygodni, bo czas mi się zatrzymał. Nikt się nie rozbierał, nie mył, nie zmieniał odzieży. Gryzły nas wszy, dokuczał świerzb, fetor potu. Nie można się było odsunąć, zmienić pozycji, jeden leżał przy drugim, w głowach huczało od ustawicznych kanonad. Wydawało się, że już nigdy nie przestanie grzmieć. Czy kiedyś usłyszymy… ciszę? Błagaliśmy Pana Boga o miłosierdzie, a Matkę Boską Częstochowską o opiekę.
W domu państwa Kwiatkowskich pozostaliśmy do końca pobytu w Kowlu. Najbardziej nam tam dokuczało pragnienie. Ustawicznie myślało się o dobrej, chłodnej wodzie, która zwilżyłaby wyschnięte gardło. Na przyległym podwórku była odkryta studnia dla koni, z której wyciągało się wodę wiadrem na linie. Obok był nieuprzątnięty nawóz koński. Jakiś pocisk weń wpadł i spowodował, że znaczna jego ilość rozprysła się, a część wpadła do wody. Tą żółtą wodę, skażoną odchodami końskimi, piliśmy po łyku, kiedy komuś udało się choć trochę wyciągnąć. O dziwo nikt od niej nie umarł.
Co jakiś czas wpadało do domu kilku Niemców i zabierało to z dobytku, co wpadło w oko. Czasem przewracali tobołki, ale nie zabierali nic. Kiedy ktoś z domu na chwilę chciał wyjść na zewnątrz, z wieży kościoła Niemcy ostrzeliwali z karabinów maszynowych. Nie było żadnej możliwości poruszania się.
Pewnego dnia, kiedy kanonady trwały nadal i wydawało się, że już nic się nie zmieni, wpadło znów kilku niemieckich żołnierzy, karabinami rozepchnęli leżących i zaczęli wyganiać ludzi. Wrzeszczeli przy tym, byśmy szli na stację kolejową natychmiast, bo będą strzelać. Ze wszystkich miejsc wyciągali leżących, wkrótce już duże grupy popychane grubiańsko kolbami biegły pochylone nisko w obawie przed snajperem z wieży. Słychać było głośne oddechy, szlochy, pojękiwania. Każdy miał jakiś worek lub plecak na plecach. Ja miałam mały worek zawieszony na ramionach, a w nim 1 łyżkę srebrną z domowego kompletu sztućców, jakąś miseczkę, woreczek kaszy, sweter, zwinięty płaszczyk, coś z bielizny, inni podobnie. Tylko Mamusia miała gdzieś wszyte złote monety, biżuteria została zakopana w domu pod podłogą. Wszyscy wiedzieliśmy gdzie. Mieliśmy nadzieję, że ktoś z nas wróci. Na razie domyślaliśmy się, że wywiozą nas do lagru. Szybko wyczerpały się siły zrodzone ze strachu. Potem już tylko wszyscy się wlekli. Tyle tygodni w bezruchu dawało o sobie znać. Dowiedzieliśmy się wkrótce, że Niemcy przebili się i całą ludność Kowla gdzieś wywiozą. Pogonili nas na rampę kolejową, gdzie ludzie popadali na ziemię. Nastała noc.
Przez całe życie nie zapomniałam, jak gorzało niebo porysowane strzelającymi we wszystkie strony smugami ognia. Czerń nocy nie istniała. Trwał grom huku, który nie przemijał, czerwień ognia, który nie przygasał, strach, który obezwładniał i otępiał. Miałam niecałe 13 lat, a Romek 15, ale nigdy nie zapomnieliśmy tamtych przeżyć. Nad ranem podstawiono wagony i kiedy kolbami wepchnięto nas, ruszyły na zachód. Dokąd? Trwoga ściskała nam gardła. Mamusia przyciskała do siebie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i płakała, że opuszcza polski Wołyń. My też szlochaliśmy, Tatuś ukradkiem także ocierał łzy. Mamusia wielokrotnie mówiła kiedyś, gdy inni, zabrawszy dobytek, uciekali za Bug, że nigdy nie opuści swojej ziemi, że jeśli wszyscy będą musieli wyjechać, to Kalińska będzie siedziała w ostatnim pociągu. I właśnie tak się stało. W czasie jazdy modliliśmy się głośno, inni także. To dawało otuchę.
Kiedy opuszczaliśmy Wołyń, jakiś człowiek krzyknął: Praszczaj Ukraina! Mamusia go zwymyślała… To nie Ukraina, to nasza polska ziemia. I nie „żegnaj”, bo my tu wrócimy. Po pewnym czasie pociąg stanął. Zobaczyliśmy zwyczajnie chodzących ludzi, a jakaś dziewczyna szła z Niemcem i śmiała się głośno. Byliśmy zaszokowani, wydawało się to jakieś nierzeczywiste… Tatuś nagle poderwał się, pociągnął nas za sobą i szybko weszliśmy między przechodniów, a potem za drzewa i w pole. Nikt nie krzyknął, nie strzelił, oto byliśmy wolni. Jakoś dowlekliśmy się do Chełma. Tatuś miał tam znajomego kolejarza. Przenocował nas na podłodze, a rano dowiedzieliśmy się, że nasz pociąg jeszcze przed Chełmem został zaplombowany i skierowany na Majdanek. Uznaliśmy, że znów Matka Boska Częstochowska nas ocaliła. W tym samym dniu pojechaliśmy do Dęblina kryjąc się na breku.
Tam u przyjaciół Rodziców, p. Spinków – Jana i Frydy, którzy wcześniej wyjechali z Kowla, co Mamusia miała im za złe, zmywaliśmy 6 – tygodniowy brud, wszy, zostaliśmy oprani, smarowaliśmy się maścią przeciw świerzbowi, odpoczywaliśmy w ciszy i spokoju. Przez cały tydzień trwał ten raj na ziemi, ale trzeba było szukać miejsca na dłuższy pobyt. Pojechaliśmy, więc do Rawy Mazowieckiej, gdzie mąż siostry Tatusia – Marychny – Adam Chrostowski był leśniczym. W jego leśniczówce już wcześniej zatrzymała się część rodziny Kalińskich, my dołączyliśmy także.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz