piątek, 19 kwietnia 2019

Przesiedleńcy w Świebodzinie


Wagon z transportu z przesiedleńcami ze Stanisławowa - lipiec 1945 r.
Katowice-Ligota. ("Karta", nr 47/2005)


Okolice Najbliższe
Numery 05-09 (111-114) maj-wrzesień 2006 r.
Mieszkam w mieście w którym ponad połowa mieszkańców ma swoje korzenie na tzw. Kresach Wschodnich. Ludzie z mojego pokolenia, nie mówiąc już o młodszych ode mnie, niewiele wiedzą na temat historii osadnictwa ich dziadków, krewnych czy sąsiadów. Nie mamy jako mieszkańcy Ziemi Lubuskiej takiego poczucia tożsamości swego pochodzenia jak np. Wielkopolanie czy Ślązacy. Dlatego, póki jeszcze żyją świadkowie tamtych wydarzeń (a mam na myśli przesiedleńców zza Buga) uważam, że trzeba wykorzystać ich pamięć, aby ich wspomnienia i przeżycia były istotnym elementem historii tej ziemi.
Winny jestem wyjaśnienia dlaczego w tytule artykułu użyłem określenia „przesiedleńcy", a nie powszechnie stosowanej nazwy „repatrianci". W przepisach prawnych, dokumentach z 1944 r. i następnych lat, używano terminologii określającej wielki eksodus ludności z terenów wschodniej Polski jako repatriację. Tamtą wędrówkę w kontekście istniejącej sytuacji geopolitycznej tak można było nazwać. Dzisiejsze spojrzenie na zaistniałą wówczas sytuację nakazuje używać określenia - przesiedlenie. Przesiedlać, to znaczy przenosić kogoś na inne miejsce stałego pobytu. Stąd taki tytuł.
Motywy przesiedlenia.
Fakty historyczne mówią, że o ile polski rząd emigracyjny nie uznawał włączenia ziem wschodniej Polski takich jak: Wileńszczyzna czy Wołyń do byłego ZSRR, to PKWN już w swoim pierwszym akcie „Manifeście” z 22 lipca 1944 r. zapowiedział oparcie polityki zagranicznej państwa polskiego na współpracy z ZSRR oraz stwierdził, że „(...) granica wschodnia powinna być linią przyjaznego sąsiedztwa, a nie przegrodą między nami a sąsiadami.”
Przesiedlania Polaków z terenu ZSRR były zagadnieniem skomplikowanym i bardzo trudnym. Przyjęcie repatriantów z ZSRR zostało uzgodnione pomiędzy PKWN i rządem Ukraińskiej SRR i Białoruskiej SRR z dnia 9 września 1944 r. oraz Litewską SRR w dniu 22 września 1944 r. Uzgodnienia te przewidywały przeprowadzenie wymiany ludności polskiej zamieszkałej na terenach tych republik i ludności ukraińskiej, białoruskiej i litewskiej zamieszkałej w Polsce. 
Państwowy Urząd Repatriacyjny.
Liczono się z przybyciem kilku milionów Polaków i w związku z tym PKWN już 7 października 1944 ( Dz.U.R.P. nr 7, poz.32) powołał Państwowy Urząd Repatriacyjny dla planowanej repatriacji ludności polskiej, ustalenia jej rozmieszczenia i zagospodarowania się. Rola PUR-u została rozszerzona dekretem rady Ministrów z dnia 16 marca i 7 maja 1945 r. przez przekazanie opieki nad Polakami wysiedlonymi przez Niemców oraz przesiedleńcami ze starych ziem polskich, chcących osiedlić się na Ziemiach Odzyskanych. PUR podlegał początkowo Ministerstwu Administracji Publicznej, a od 7 maja 1945 r. Ministerstwu Ziem Odzyskanych. Na czele stał Zarząd Centralny, a podlegały mu oddziały okręgowe (od 7 lipca 1945 r. - oddziały wojewódzkie PUR) oraz oddziały obwodowe (od 7 lipca 1945 r. - inspektoraty powiatowe PUR). W październiku 1945 r. Inspektoraty Powiatowe PUR zostały przemianowane na Powiatowe Oddziały PUR.
Ziemia Lubuska w latach 1945-1949 podlegała Oddziałowi Okręgowemu w Koszalinie, a następnie Ekspozyturze Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu z siedzibą w Gorzowie. Na czele inspektoratów powiatowych stali naczelnicy. Dla zapewnienia sprawności ruchu transportowego PUR posiadał tzw. punkty etapowe na stacjach tranzytowych, głównie dla aprowizacji transportów, opieki i informacji oraz punkty docelowe dla rozładunku transportu ze schroniskami i środkami transportu drogowego. Osadników do przeznaczonych miejsc osiedlenia rozwożono furmankami i samochodami.
PUR w Świebodzinie
Oddziały powiatowe PUR-u zaczęto tworzyć na Ziemi Lubuskiej w maju 1945 r. Powstał wówczas oddział w Świebodzinie, chociaż pierwsi osadnicy zaczęli przybywać z terenów wschodnich (ZSRR) na Ziemię Lubuską już w kwietniu 1945 r. Pierwszy transport do Świebodzina przybył 28 kwietnia 1945 r. i liczył 80 rodzin. Początkowo repatriacją zajmował się Referat Rolny starostwa, aż do momentu utworzenia PUR-u. Do 1 czerwca 1945 r. osiedliło się w powiecie Świebodzin 756 rodzin chłopskich zza Buga. Wg zapisów w „Sprawozdaniu z działalności oddziału w zakresie punktów etapowych do dnia 25 lipca 1945 r.” w Punkcie Etapowym w Świebodzinie było: 1 schronisko na 200 osób, środki transportu to 1 wóz i 2 konie. Przez punkt przeszło 6378 repatriantów i 177 przesiedleńców. Wydano 25695 obiadów, 4480 szt. chleba i udzielono pomocy lekarskiej dla 241 osób. Punkt nie posiadał sienników, sprzętu kuchennego, maszyn do pisania i innych jak wymienione (wóz i konie) środków transportu. W Świebodzinie tylko w czerwcu dla repatriantów udzielono zaliczek pieniężnych na kwotę 65.100 zł. Punkt powstał 30 maja 1945 r. - wcześniej (25 maja 1945 r.) takie punkty powstały w Gorzowie i Repinie (Reppen) - dzisiaj Rzepin.


Przywracanie polskości.
Obok spraw osadnictwa należało na Ziemi Lubuskiej dokonać polonizacji nazewnictwa. W celu przywrócenia historycznych nazw miejscowości, które przed wiekami zostały przez Niemców zgermanizowane, powołano przy Radzie Ministrów Komisję Ustaleń Nazw Miejscowości. Nazwy miejscowości były proponowane przez gminy. Wszystkie ustalane nazwy były ogłaszane w Dzienniku Ustaw. Dla repolonizacji nazw topograficznych na Ziemi Świebodzińskiej wiele zrobił Instytut Zachodni w Poznaniu. Pracownicy Uniwersytetu Poznańskiego przyczynili się także do uzasadnienia historycznych praw Polski do tych ziem i do repolonizacji nazewnictwa.
Nazewnictwo polskie wprowadzono do połowy 1946 r. i 21 września 1946 r. Wydział Ziemi Lubuskiej przy Urzędzie Wojewódzkim w Poznaniu otrzymał wykaz nazw miejscowości Ziemi Lubuskiej. Nieco później wprowadzono pewne korekty w nazewnictwie topograficznym.
Transporty z przesiedleńcami jechały w nieznane, na zachód Polski. Zdarzały się przypadki, że ludność będąca w transporcie odmawiała opuszczenia wagonów. Taki transport kierowano do innych miejscowości, odczepiano lokomotywę i pozostawiano na stacji. Ale były też sytuacje, że transport powracał - nie do punktu wyjazdu, ale do miejscowości w centrum Polski.
Pierwszy transport przesiedleńców w naszym mieście został wpisany do „Książki meldunkowej repatriantów” Punktu Etapowego w Świebodzinie pod datą 28 kwietnia 1945 r. Przybyło wówczas 80 rodzin z Wołkowyska, Szumska, Stanisławowa. Osiedlili się oni w: Mostach, Wilkowie, Grodziszczu, Rokietnicy i Łąkach.
Każde opuszczenie domu rodzinnego, żegnanie się z bliskimi i wyjazd w nieznane jest zawsze dużym przeżyciem, zwłaszcza dla osób starszych, które tam na Kresach zostawiały swoje dzieciństwo, młodość, dom czy gospodarstwo. Całe rodziny opuszczały bliskie im strony i wyjeżdżały. Wyjazdy na Ziemie Zachodnie były drogą w nieznane. „Mieliśmy nakaz wyjazdu ze Stanisławowa, mieliśmy wyjechać wszyscy. Zresztą , kto zostałby między Rosjanami czy Ukraińcami", tak wspomina moment wyjazdu Stanisław Bober - autor unikalnych zdjęć dokumentujących drogę na Ziemie Zachodnie.
Dojazd koleją do Świebodzina odbywał się głównym - jedynym torem przystosowanym do polskich wagonów od strony Zbąszynka. Nieśmiało przypominam, że drugi tor (pomocny) był przystosowany tylko i wyłącznie dla radzieckich pociągów wojskowych (szeroki tor). Tym torem kierowano pociągi przewożące broń, wojsko, jeńców, trofea wojenne (maszyny, meble), ewakuowano także rannych.
Osadnictwo rozpoczęło się natychmiast po wyzwoleniu pogranicznych miejscowości. Nie było ono zorganizowane, odbywało się samorzutnie. Ludność szukała lepszych warunków życia, lepszych warsztatów i gospodarstw. Były wypadki porzucania uprzednio zajętych gospodarstw i przenoszenia się do innych wsi lub do miast. Dużą rolę w zagospodarowaniu Ziem Odzyskanych (naszej Ziemi Świebodzińskiej także) odegrał Polski Związek Zachodni, który powstał w listopadzie 1944 r. z przedwojennego Związku Obrony Kresów Zachodnich i podjął akcje osadniczą na szeroką skalę. PZZ kształcił kadry dla administracji, oświaty, kultury. Oddział Poznański PZZ wystąpił z inicjatywą tzw. patronów powiatów i miast wielkopolskich nad poszczególnymi powiatami i miastami Ziemi Lubuskiej. Patronat narodził się w kwietniu 1945 r. w Gnieźnie na bazie żywiołowego osadnictwa mieszkańców Wielkopolski na naszych terenach. Nad Babimostem, Świebodzinem, Sulechowem patronat objęły miasta: Wolsztyn, Nowy Tomyśl i częściowo Grodzisk. W naszym mieście szereg ważnych funkcji (milicja, UB, starostwo) objęli mieszkańcy Wielkopolski.
Obok osadników zza Buga i Wielkopolski przybywała tu również ludność z centralnej Polski, szukając lepszych warunków życia. Znaczna jej część szukała tu okazji szybkiego dorobienia się i nie pomagała w stabilizacji. W związku z tymi wypadkami Ministerstwo Ziem Odzyskanych 4 marca 1946 r. wydało okólnik zabraniający wędrówek oraz ograniczyło indywidualne przenoszenie się z Polski Centralnej. Pozwolono przenosić się w liczbie co najmniej 10 rodzin.
O tym, kto i kiedy przyjechał do Świebodzina można dowiedzieć się ze „Spisu repatriantów przybyłych do Świebodzina za miesiące kwiecień i maj 1945 r.”. Ewidencja ta opisana jest: „RP Prezydium Rady Ministrów, Państwowy Urząd Repatriacyjny, Punkt Etapowy w Świebodzinie”. Spis ten podzielony jest na dwa działy, druga część obejmuje wpisy od lipca 1945 r. Wg tej ewidencji, zameldowano m.in.: Bartkiewicz Stanisław - rolnik (3 osoby), Zwoliński Wacław - rolnik (4), Sokołowski Florian - rolnik (10), Wawrzyńczyk Jan - rolnik (6). Wszyscy wymienieni przybyli z Wołkowyska 28 kwietnia 1945 r., a już 10 maja zostali wymeldowani do Gredzicza (Grodziszcze). W dalszej części spis obejmuje następujące osoby: rodzina Kłażejewskich (4 osoby) przybyła z Szumska 28 kwietnia, a 10 czerwca została przeniesiona do wsi Wilków (Wilkowo), Lach Ludwik - rolnik (9) przyjechał ze Stanisławowa - zameldowany w Mostkach, Gawłowski Kazimierz (5) przyjechał z Opalenicy - zameldowany w Koppen (Kupienino), Gordzelewska Paulina - (3) przybyła z Szumska - zameldowana 20 maja 1945 r. w Wilkowie.
Podałem jedynie wybrane przykłady, w spisie tym zawarta była informacja dotycząca m.in. z ilu osób składa się rodzina, rok urodzenia i zawód osoby meldowanej (przeważnie był to ojciec) później wprowadzano więcej danych np. nr karty repatriacyjnej, adres poprzedniego zameldowania, daty urodzenia członków rodziny i inne dane.
W cytowanym spisie od 6 czerwca 1945 r. wprowadzono zasadę , że wpisywano wszystkich członków rodziny. Używano nazw zawodów takich, jakie przybyli wykonywali w poprzednim miejscu zamieszkania. Najpowszechniejszy zawód to rolnik, ale były także; młynarz, ślusarz, buchalter, biuralista, urzędniczka, woźny szkoły itp. Wpisywano także daty urodzenia.


"Spis repatriantów przybyłych do Świebodzina...".
Ewidencja przybyłych z Trembowli w dniu 22 lipca 1945 r.
Bardzo ciekawie przedstawia się ewidencja transportów. 28 kwietnia 1945 r. przybył transport z 80 rodzinami z Wołkowyska, Stanisławowa, Szumska, które osiedliły się w Grodziszczu, Witkowie, Senfeld (Rokietnica), Mostkach i Łąkach. 8 maja 1945 r. do Świebodzina dotarł transport składający się z 246 rodzin pochodzących z Stanisławowa, Szumska, Tomaszgód, Łucka, Horodyszcz. Ludzie ci osiedlili się w Wilkowie, Kalsku, Radoszynie i Łąkach. Kolejnego wpisu w ewidencji transportów dokonano 1 czerwca 1945 r.. Przybyło wówczas 178 rodzin z Brzeżan, Czortkowa, Stanisławowa, Tarnopola i Tlumacz. Przesiedleńcy zamieszkali w Milboku (Ołobok), Rudgerzowicach, Lubrzy, Kijach i Niedźwiedźu. Osiem dni później kolejnych 165 rodzin przybyło z Wilna, Zbaraża i Kowel. Osiedlono ich w Świebodzinie i Grodziszczu. 20 czerwca 1945 r. 259 rodzin przyjechało z Równego, Kowel, Wilna, Postawy, Łucka, Olechówka. Wszyscy otrzymali przydziały w Świebodzinie. Największy do tej pory transport przybył ostatniego dnia czerwca 1945 r. składał się on z aż 459 rodzin, które do tej pory mieszkały w Ostrogu, Brzeżanach, Równem i Łucku. Od teraz ich nowym domem został Świebodzin i Lubinicko. W kolejnych tygodniach przybywały kolejne pociągi z Wilna, Włodzimierza Wołyńskiego, Lidy, Grodna, Baranowicz, Trembowli.
Do 1 czerwca 1945 r. osiedliło się w powiecie 756 rodzin chłopskich zza Buga.
Zaludnienie Ziemi Lubuskiej następowało stosunkowo szybko. 31 sierpnia 1945 r. zarejestrowanych było w powiecie świebodzińskim 12 930 Polaków, a w końcu grudnia 1945 r. już 15 444, w tym 9485 repatriantów (tzw. zza Buga) i 5959 przesiedleńców.
Nie ukrywam, że przeglądając Spis Punktu Etapowego w Świebodzinie wyszukiwałem swoich bliskich, znajomych i znanych mi osób. Z ewidencji wynika np. że w miejscowości Merzdorf (Lubinicko) pierwsze rodziny zameldowały się 2 lipca 1945 r, a byli to: Szczebiotkowscy (ojciec młynarz, rodzina 3 osobowa) i Popławscy (rodzina 4 osobowa). Następne rodziny to: rodzina 4 osobowa Bronisława Algierskiego (16 lipca) i rodzina 4 osobowa Pawła Algierskiego (17 lipca) a także Stanisława Krajewskiego, Kazimierza Księżaka (był krótko sołtysem, został zamordowany przez żołnierzy radzieckich na „zlecenie” jednego z mieszkańców wsi), Józefa Łakomego (były żołnierz KOP-u) i innych.
Pod pozycją nr 2182 znalazłem, śp. Jana Baczańskiego, ur. w 1906 r., lekarza, przybyłego do naszego miasta na podstawie karty repatriacyjnej nr 158-63, a zamieszkałego wcześniej w Wilnie n.38. Jego 5 osobowa rodzina została wpisana do ewidencji w Świebodzinie 7 lipca 1945 r. a już następnego dnia wymeldowana na ul. Fabryczną nr 3 w Świebodzinie.
Duży transport mieszkańców Ostroga został wpisany w ewidencji pod datą 30 czerwca 1945 r. a przybyły wtedy rodziny Ostaszewskich, Martynowskich, Mogielnickich, Nowosielskich, Ostrowskich, Bułajewskich - większość osiedliła się w Świebodzinie min. na ulicy Skrajnej.
Na koniec krótki fragment wspomnień pani Feliksy Fryni z Gościkowa, pow. Świebodzin, (cytat z pamiętników): „zamieszkuję w Gościkowie, poczta Jordanowo, Powiat Świebodzin, woj. Zielona Góra, gdzie zagospodarowali gospodarstwo bez stodoły i bez zapasów, bo były spalone od wojny. Rodzina składa się z 12 osób, drobnych dzieci i 2 stare babcie, i nie znaleźli żadnych zapasów poniemieckich jak niektórzy sąsiedzi co przyjechali na Ziemie Odzyskane aby się wzbogacić to nie przewieźli swojego, a kombinowali i zdobywali poniemieckie i wywozili i się bogacili, a kto nie miał swojego inwentarza to dawali konie, krowy a że my przywieźli swoje to nam nie przyznali..."

Chciałbym oddać głos tym, którzy byli bezpośrednimi uczestnikami powojennego exodusu w nieznane. Wspomnienia, choć momentami nieskładne i niegramatyczne mają w moim przekonaniu znacznie większą wartość, niż te przetworzone przez drugą osobę. Opowiadane z sercem, z emocją i ze wzruszeniem, są doskonałą skarbnicą wiedzy o tym, jak naprawdę, tak z perspektywy człowieka a nie historii, wyglądały tamte czasy. Dlatego warto, a nawet trzeba ocalić je od zapomnienia. Oto co na ten temat mówi Pani Janina Kubicka, w 1945 r. mieszkanka Merzdorf, później po polsku Marzęcin (ale krótko), Lubieniecko, aktualnie Lubinicko:
(...) Przyjechali do Ostroga[*] jacyś delegaci, czy byli oni z Lublina, czy nie wiem skąd. A był u nas taki „horsowiet", takie coś jak urząd miasta - i tam były zapisy na wyjazd do Polski. Jeżeli ktoś nie chciał -to musiał przyjąć obywatelstwo rosyjskie. A jak już przyjął, to Ruskie mogli zrobić z nim co chcieli. Wywieźć lub coś innego. Twój tata przychodził do mojego i często mówił - Stryjek, co my zrobimy? Czy jedziemy? Mój często odpowiadał, co wszyscy to i my. My tutaj nie zostaniemy.

Jak były te zapisy to ksiądz kapucyn o. Remigiusz Kranc w seminarium ogłaszał, że nasza Polska jest tutaj, nie można jej opuścić i wyjechać - nie wyjeżdżajcie! - nawoływał. Ale go później Rosjanie posadzili w więzieniu i wywieźli na Kołymę. Wszyscy się zapisywali.(...)

Jechaliśmy na stację furmankami - bo stacja Ostróg była 12 km od miasta Ostróg w miejscowości Ożenin. Tam przyjechaliśmy i teraz - plac, przy torach - nazywało się to rampą. Delegaci kazali się tam rozładować. Myśmy tam stali chyba ze 4 tygodnie. Nic nie można było zrobić. Były małe dzieci, np. moi rodzice mieli krowę to mlekiem dzielili się z wami - bo była mała Ela. Ludzie dzielili się czym mogli i jak mogli.

No i później - z rana chyba to było, bo padał deszcz, mieliśmy takie namioty zrobione z kocy - to wszystko było namoczone, ktoś dał znać, że już wagony są, były to towarowe wagony. Było ich chyba około 70 - połowa tych wagonów to było dla ludzi, a druga polowa dla inwentarza. Nas w wagonie było chyba 5 rodzin. Byliśmy My (Algierski Bronisław), Wy (Algierski Paweł), Szczawińska, Kalinowscy i jeszcze ktoś, ale nie pamiętam. W wagonie było tłoczno. Mój ojciec pracował we młynie - to mieliśmy trochę mąki w workach. Pamiętam te worki w wagonie, spaliśmy na nich - było jak na kamieniach.

Było to coś okropnego. Bo myśmy jechali - nie przesadzając około 2 tygodni. Był w wagonach inwentarz. Tam gdzie były krowy to pamiętam było bardzo ciasno - jak dwie krowy się położyły to inne musiały stać - nie było miejsca. Zapasów karmy nie było dużo. Nikt nie przypuszczał, że tak długo będziemy jechać. A było tak. Jak pociąg stanął, gdzieś się zatrzymał np. w polu, to wszyscy szybko starali się. Każdy co mógł, to zbierał, czy to trawę, czy jakieś inne. Każdy dokarmiał inwentarz. No i zaraz rozkładali jakieś cegły, jakiś garnek i już próbowali gotować. W wagonach nie było warunków na gotowanie.

Była taka sytuacja zawsze, jak pociąg stał to ludzie się rozchodzili. Wychodzili z wagonów - ustalone było, jak pociąg będzie ruszał dalej to będą zawsze 3 gwizdki i po 10 min. pociąg będzie odjeżdżał.

Jechaliśmy, stawaliśmy na stacjach, staliśmy po dobie, po dwie. Były przeważnie zajęte tory, albo zabierali lokomotywę. Np. w Poznaniu pociąg stał, nikt nie wiedział kiedy, jak i gdzie pojedziemy - nie wiadomo nic. Część pociągu odczepiono, odczepiono skład ze zwierzętami (z inwentarzem) i podczepiono do innego. Nie było w tym czasie delegatów (opiekunów rządowych tego pociągu). Byli gdzieś na dworcu - chyba „na piwie". Ludzie narobili hałasu, pobiegli do zawiadowcy. Był krzyk, bo w tamtych wagonach też byli ludzie z naszego transportu. Po tym alarmie, gdzieś po kilku godzinach powróciła ta część transportu, a był już za Wolsztynem. Przyjechaliśmy do Zbąszynka tam zatrzymaliśmy się na postój - wiem, że do Świebodzina przyjechaliśmy, może to był 30 czerwca 1945 r. ok., 9-10 z rana. I tam od strony pola - była taka duża rampa. I tam kazali się już wyładować - bo to koniec tej podróży. Na tej rampie - to też może tydzień albo i więcej byliśmy. To zaczęli ludzie sami chodzić po wsiach i domach, i szukać. Chodzili do Rusinowa, do innych wsi. Bo my nie byliśmy tutaj pierwsi - dużo było już pozajmowane.

Zaczęli ludzie na własną rękę chodzić i szukać, gdzieś jakiegoś mieszkania. I mi się wydaje, że moja mama z Twoją mamą poszły do Lubieniecka szukać, bo to i blisko do miasta i do stacji. Nikt nie myślał, że my tutaj zostaniemy. Każdy myślał, że to coś przejściowe. No i tak jak przyszli do Lubieniecka, to każdy dom był zajęty przez Rosjan. Oni w tych domach „buszowali". Oni wszystko co było możliwe to ponieśli. A moja mama wstąpiła do domu na rogu - tam był oddział żołnierzy. Kapitan po rozmowie pozwolił zająć jeden pokój. Później jak zobaczył, że mamy krowę i częstowaliśmy go mlekiem to zorganizował, że wojsko opuściło dom gdzieś po tygodniu.

Wszystko co było w domach, to trzeba było odwieźć do specjalnego punktu, zwożono tam meble, maszyny, urządzenia. To był specjalny skład w mieście. Te towary były później ładowane na wagony i wywożone do Rosji. My wyjechaliśmy w maju 1945 r., ale nie wiem w jakim dniu - było to już po zakończeniu wojny.

Jak tutaj przyjechaliśmy, to bardzo dużo Niemców wyjeżdżało z tych terenów. Tymi polnymi drogami, to szły całe sznury. Niemcy na tych wózkach, małych drewnianych wózkach, ciągnęli swój dobytek. Szły cale kolumny, mieli na wózkach swój dobytek, resztę musieli pozostawić. W Lubieniecku po wojnie było kilka rodzin niemieckich: Krzywiccy, Szuba i był taki Willi, co był kierowcą.

Jak jechaliśmy do Lubieniecka, to koło drogi był pozostawiany zepsuty sprzęt wojskowy. Później go zabrali.

Ojciec miał jakiegoś konia i znalazł się jakiś wóz i pamiętam, że tym jechaliśmy do Lubieniecka. Pan Łakomy już miał mieszkanie. Obok Łakomego, a na rogu mieszkał Pan Żarna. Był on sam, bez rodziny - przyjechał z poznańskiego. Napisał na bramie taką kartkę „zajęte przez Polaka" - bo to tak pisali, aby nie rozgrabili. My nie musieliśmy za swoje gospodarstwo płacić, a on musiał je później spłacać.

Pan Żarna nie znał języka rosyjskiego i kiedyś była taka sytuacja, że żołnierz rosyjski zaproponował mu kupna „sabaki". Żarna myślał, że to koń. I umówił się na kupno. Jak Rosjanin przyprowadził tego psa - to on mówi - ja nie kupuję, to miał być koń. Żołnierz rosyjski - ze złością i groźbą wykrzykiwał „małczy, bieri bo ubiju kak sobaku”. Żarna z dużym strachem i trwogą o swoje życie psa kupił...” Tak to wyglądał m.in. wymienny handel w pierwszych dniach pobytu w Marzęcinie.
[*] Ostróg w tym czasie był niedużym miasteczkiem, leżącym w odległości kilkunastu kilometrów od kolei. Najbliższa stacja nazywała się Ożenin. Dziś nazywa się Ostrih. Z Ożenina do Ostroga (ok. 12 km) podróżowało się bryczkami lub furmankami. Woźniców nazywano bałagułami. Byli to przeważnie starzy Żydzi, prawdziwi poligloci, mówiący biegle w czterech językach: po żydowsku, polsku, rosyjsku, i ukraińsku.
Jeszcze jedne wspomnienia mieszkanki tej samej wsi. Wspomnienia Pani Jadwigi Krajewskiej z domu Olszewska, w czasie wojny zamieszkałej we wsi Zakoty, gmina Nowomalin, pow. Zdołbunów, woj. wołyńskie. Aktualnie mieszkanka Lubinicka.

Tak często wyglądały pierwsze tygodnie po przyjeździe w nowe miejsce zamieszkania. Foto: Karta, nr 47, 2005,
(...) Później była wieść, że albo przyjmujemy obywatelstwo rosyjskie i jesteśmy obywatelami Rosji, albo wyjedziemy, a mama bardzo chciała wyjechać. Mówiono, że powstał taki rząd i można wyjechać do Polski, a jeżeli do Polski to tata zawsze mówił w lubelskie, tam koło Chełma są dobre ziemie. I zapisaliśmy się na wyjazd do lubelskiego. Nie wyjeżdżaliśmy pociągiem z Ostroga, bo stacja kolejowa była w Ożeninie.
Przed końcem kwietna byliśmy już w Ostrogu. Zamieszkaliśmy w jakimś domku koło kościoła. Domy pożydowskie stały puste, nie były to już właściwie domy, były to już rudery. Ale 8 rodzin spało w tym małym domku na podłodze, pokotem położyli się wszyscy.
Było nas pełno, ale pod dachem i czekaliśmy na ten wyjazd. Wyjechaliśmy, szliśmy piechotą do Ożenina i tam czekamy już 2 tygodnie na stacji na wyjazd.(...) Nareszcie przyszły te wagony, bydlęce. Ale ja z dzieckiem to miałam dach nad głową jak czekaliśmy na wagony. Pozostali lepili takie budy. Konie, krowy to pozabierali albo Niemcy albo partyzanci. Mało było zwierząt, krów czy koni, każdy jakoś kombinował. Ludzie siedzieli i czekali, wszystko czekało na dworze, pod gołym niebem. Jak wyjeżdżaliśmy stamtąd to pamiętam było po 9 maja 1945 r. bo jak byliśmy w Ostrogu to przerwali pracę i zaczęli mówić, że to koniec wojny. I wtedy w kościołach i w cerkwiach biły dzwony. Jechało nas w wagonie 5 rodzin.(...)
Przyjechaliśmy do Zbąszynka to mówili, że jest Piotra i Pawła (29.06), pamiętam to, bo u nas w Ostrogu zawsze w tym dniu był odpust, była parada 12 Pułku Ułanów Wołyńskich, ale my nie wiedzieli jaki jest dzień, jaka godzina, ale pamiętam, że tak mówili. Ani kalendarza, ani zegara, ani innych zapisków nie było. Jak się zatrzymał pociąg w Zbąszynku i wysiedliśmy, to pamiętam, że na peronie była woda z kranów. To było duże wydarzenie - woda z kranu. Ze Zbąszynka przywieźli nas do Świebodzina i w Świebodzinie powiedzieli „wygruzajties". No i my wyszliśmy z tego pociągu na łąkę co była koło torów. Zostaliśmy tutaj, każdy szukał kawałka blachy i kołków, aby sklecić „domek".
Poszukiwania domu były trudne, bo wszystko było zajęte. Mąż z Rózią szukali swoich krewnych, swoich ludzi, znajomych i gospodarstwa. W Merzdorf (Marzęcin) wolne było tylko tam gdzie później byli Borówczki. Ładne to było gospodarstwo, w domu były meble, lustra. Duża stodoła, a ja mam (mówił mąż) tylko jedna krowę i bał się podatków. Tak było 2 tygodnie. My byliśmy mała rodzina - ja z mężem i jedno dziecko. To gospodarstwo nie może być duże, bo będzie asekuracja. Ale było duże. Baliśmy się wziąć bo będą podatki.
Już przyjeżdżały furmankami, niemieckimi wozami - niemieckie wozy miały duże koła, koła były ogromne, bo u nas tam na Wołyniu, to koła w wozach były małe. Kto przywiózł wóz z Wołynia, to miał mniejsze koła. Było widać na jakich wozach przyjeżdżają.
Sołtysi przyjeżdżali i zabierali do swoich wsi. U nas krowa była przy szałasie - to był tylko daszek. Męża długo nie było - a ja sama nie zdecyduję. A ojciec (Olszewski Mikołaj) przyszedł i mówi, że znalazł „...ładne mieszkanko, bomba zniszczyła trochę stodołę, wpadła do stodoły, ale ja jestem młody, mam siły, to nie szkodzi." Tyle czasu minęło, a męża nie było. Wszyscy już prawie wyjechali. Tutaj gdzie byliśmy w tym szałasie to wody nie było, była woda tylko w rowie. Po wodę dla krowy, żeby ją napoić i dla dziecka (Ali) chodziłam na stację.(...)
Przyszedł ojciec i mówi „...chodź, idziemy, mam mieszkanie." Z dzieckiem i krową poszliśmy do Merzdorf (Marzecin). Gospodarstwo to było obok gorzelni – później mieszkali tam Jakubowscy. Ojciec z chłopakami szybko pogłębili studnie i była woda. Nie było wody w domu, tak jak teraz. Mieliśmy już pokój, człowiek się już umył, a mąż dalej szukał. Był nawet w powiecie międzyrzeckim, ale milicja ich pogoniła, bo to inny powiat. W pałacu mieszkali Rosjanie -żołnierze, oni pilnowali krów, które przeganiano z Niemiec do Rosji. Było tak, że jeden żołnierz sprzedawał rower a drugi później przychodził i zabierał. Tak mieliśmy z zegarem, który mi sprzedali żołnierze. Po kilku godzinach inni chodzili i mówili, że ktoś tutaj ma ładny zegar i zabierał. Mąż nic nowego do zamieszkania nie znalazł.
Poszedł tata do sołtysa, a nazywał się on Niedźwiecki (był z poznańskiego) i mieszkał tam gdzie dzisiaj mieszka pani Walentynowicz i prosił go „... może coś się znajdzie..." a sołtys mówił, że nie ma nic, jest tylko dom koło kościoła, ale tam są Ruskie (żołnierze i żołnierki). Ruskie pilnowali bydła. Za kościołem jest dom, zarośnięty winem, poszłam tam. Te Ruskie mówią „nielzia", dziewczyny głośno krzyczały, że zajęte, mówią, że nie i koniec, nie wpuścimy.(...)
Po pewnym czasie żołnierze się wyprowadzili to my się tam wprowadziliśmy. Zależało nam żeby mieć dach nad głową, żeby się wykąpać, mieliśmy „swoje". Dom ten był obok już mieszkających Kwaśniewskich. Był zaniedbany, cuchnęło. Jak na Niemców to bardzo zaniedbany, zawsze mówili, że oni tacy porządni. Zarośnięty był winem, a okna wybite przez poprzednich lokatorów.
Wszystko było już zajęte bo przyjechali wcześniej ze stanisławowskiego: Piotrowski, Kwaśniewski, Kujbida, Nikoliny, a myśmy byli z Wołynia: Algierscy, Stankiewicze, Denisiewicz, Kalinowski, Krakowiak. Krajewscy, Szczawińska, Księżak, Rucińska. Z Wileńszczyzny we wsi byli: Niekraszewicze, Walentynowicze, Kozicze i Macutkiewicze.
W sierpniu (05.08.1945) do wsi przyjechał z rodziną nauczyciel - nazywał się Ziiss. On dużo spisywał o tym co się dzieje we wsi, ile i kto czego ma, jaka rodzina, skąd, itp. (...)"
Wspomnienia Pana Władysława Karwińskiego związanego niegdyś z naszym terenem, a obecnie mieszkającym w innej części Polski. Są to odczucia młodego wówczas człowieka, które dzisiaj po wielu latach są żywe tak jakby to wszystko o czym mówi, miało miejsce wczoraj.
„(...) W dniu l sierpnia 1945 r. po załatwieniu przez ojca wszystkich formalności z wyjazdem w P.U.R., uciekając przed NKWD i ewentualnym przesiedleniem na Syberię postanowiliśmy pierwszym transportem wyjechać na Ziemie Odzyskane. W południe pociąg towarowy ruszył powoli, a my żegnaliśmy, machając biało-czerwonymi chorągiewkami, ludzi nas żegnających, płaczących, a i nam łza się w oku kręciła.
Nie wiedzieliśmy dokąd nas zawiozą. Może w stronę odwrotną na wschód ?Ale nie. Pociąg jedzie w kierunku Grodna. Jednym torem. Drugi ma powyłamywane podkłady, a szyny leżą obok. Najbardziej przypominam sobie kilkugodzinny postój w Warszawie. Z sąsiedniego wagonu rozległ się krzyk i lamentowanie „kak ciebie cholera, pietucha mnie ukradli". Kury zostały bez koguta. No cóż, i bez koguta kury będą znosiły jajka, tłumaczą sąsiedzi. W Warszawie też po raz pierwszy zobaczyłem tramwaj, w Wilnie były tylko autobusy - jeden wagon, pusty jadący ulicą bez domów, same gruzy i grupę jeńców niemieckich pracujących przy odgruzowywaniu pilnowanych przez sowieckich żołnierzy.
5 sierpnia cały nasz transport składający się z kilkudziesięciu wagonów dotarł po pięciu dniach do miejsca przeznaczenia. Odstawiono nas na boczny tor i kierownik obwieścił nam, że to koniec naszej epopei, bo dotarliśmy do miejsca, gdzie mamy się osiedlić. Był piękny, słoneczny dzień. Wyskoczyłem z wagonu, żeby zobaczyć gdzie jesteśmy. Stacja kolejowa, napis Schwiebus - obok Świebodzin, po polsku. Patrzymy na mapę. to między Poznaniem a Berlinem.
Po wyładowaniu z wagonu naszego skromnego dobytku (najcięższa była paka z książkami) ojciec poszedł do miasta szukając wydziału oświaty, a ja zacząłem szukać mieszkania, lub domu w którym można by zamieszkać. Obszedłem całe Osiedle Łużyckie. Piękne, ładne domy i domki, wyposażone, umeblowane, ale wszędzie na drzwiach był napis „zajęte przez Polaka". Miasto nie było zniszczone przez działania wojenne. Na ulicach pełno sowieckich żołnierzy, kradnących co się dało, najchętniej radia i rowery. Wróciłem na stację kolejową, wrócił też ojciec z wiadomością, że ma objąć szkolę w Marzeńcu (Merzdorf). Potem nazwę zmieniono na Lubinicko. Po nas przyjechał parokonnym wozem sołtys Marzeńca (był młynarzem w wiatraku). Nazwiska nie pamiętam.
Przyjechaliśmy do budynku szkolnego, kompletnie zdewastowanego, bez mebli, bez wyposażenia. Okazało się, że w tym budynku był punkt opatrywania rannych. Pełno nieczystości, słomy. Jednym słowem obraz nędzy i rozpaczy. Obok szkoły był stary poniemiecki cmentarz, cały zarośnięty krzewami i drzewami, a za nim pałac niemieckiego byłego właściciela majątku. W pałacu żołnierze sowieccy, mieszkali, buszowali, niszczyli i co było możliwe za bimber sprzedawali przybywającym z Wielkopolski szabrownikom. Nie mieliśmy mebli. Trzeba było je „skombinować”.
Nocami małym poniemieckim wózkiem przewoziłem z domu dawnego administratora niemieckiego całe wyposażenie do naszego mieszkania przy szkole. Dlaczego nocami? Proste. W tym czasie sowieccy żołnierze byli tak pijani, że nie pilnowali zagarniętego dobytku. Już w sierpniu ojciec wraz z sołtysem robili spis dzieci, które miały rozpocząć naukę od 1 września 1945 r. Nauczycielowi przydzielono też działkę - dwa hektary ziemi (obecnie naprzeciwko cmentarza) i 100 arów łąki, zapewniając konia i sprzęt do uprawiania. Mając wtedy 16 lat udało mi się zagospodarować te hektary, gdyż mieszkając przez cały okres wojenny na wsi nauczyłem się ziemię uprawiać. Uratowało to nas przed głodowaniem, bo u piekarza - nazywał się Świnka - za kilo mąki można było otrzymać kilogram chleba. Kozę mieliśmy za pół litra bimbru od sowieckiego żołnierza, więc nabiał był. Były też kury, kaczki i króliki hodowane przez matkę. Bardzo pomocnym przy pracach polnych i żniwnych był nasz sąsiad Pan Wojciechowski.

Przed pałacem w Lubinicku. 1949 r.
W Lubinicku powstała szkoła tzw. „czteroklasówka". Uczniowie zróżnicowani, przeważnie analfabeci. Trzeba było zaczynać wszystko od klasy pierwszej, żeby po roku szkolnym mogły już uczęszczać do trzeciej (wiek), czy też czwartej klasy. Brak książek, zeszytów, nawet brak kredy do pisania na tablicy, bardzo utrudniały naukę i nauczanie. Po roku pracy w „czteroklasówce" ojciec został zatrudniony w liceum w Świebodzinie, a naukę w szkole przejęła moja matka Wiktoria mająca wykształcenie pedagogiczne.
W 1949 roku wrócił z Niemiec uprzednio wywieziony na przymusowe roboty mój brat Zdzisław, który po ukończeniu kursu pedagogicznego w Sulechowie zaczął uczyć dzieci lubinieckie.
Rodzice przenieśli się do Świebodzina. Jeżeli chodzi o mnie, to prowadząc „gospodarstwo" w Lubinicku rozpocząłem naukę w gimnazjum w Świebodzinie. Zdałem do trzeciej klasy gimnazjum. Dyrektorem i założycielem był prof. Witold Żarnowski. Wychowawczynią naszej klasy, aż do matury, była pani prof. Maria Malinowska, fizyki i matematyki uczył nas Maciej Tołściuk (obecnie Turyński). Lekcje odbywały się w godzinach popołudniowych. W nocy wracaliśmy ze szkoły do Lubinicka. Była obawa, że możemy być pobici przez żołnierzy sowieckich, zwłaszcza wieczorami, gdy pijani chodzili po ulicach Świebodzina, dlatego do domu wracaliśmy całą grupą.
Poziom wiedzy uczniów był bardzo zróżnicowany, klasy były przepełnione (40-60 uczniów w jednej klasie), brak pomocy naukowych, książek itp. Brak opału zmuszał nas do zbierania drewna, co trzeci dzień w zimie szkoła była ogrzewana.
A jednak chłonęliśmy wiedzę, podziwialiśmy nasze ciało pedagogiczne za cierpliwość i wyrozumiałość, że niektórzy uczniowie nie mówili dobrze po polsku, byli ciągle poprawiani, a współuczniowie pomagali im w wysławianiu się w naszym ojczystym języku. Mnie było o tyle łatwiej, że oboje rodzice byli nauczycielami, a w okresie wojny uczyłem się na tajnych kompletach nauczania, które prowadził mój ojciec.
W międzyczasie wstąpiłem do drużyny harcerskiej przy naszym gimnazjum (przed wojną byłem zuchem z trzema gwiazdkami). Po zdaniu egzaminów młodzika, wywiadowcy i ćwika, zostałem skierowany przez Hufiec Międzyrzecki na kurs drużynowych zuchów do Karpacza w czasie ferii od 22 grudnia 1946 r. do 2 stycznia 1947 r., a po zdaniu egzaminów mianowano mnie namiestnikiem do spraw zuchów w Hufcu Międzyrzeckim. W Lubinicku powstała pierwsza i jedyna drużyna zuchów. Składała się z kilkunastu bardzo ambitnych i dobrze uczących się chłopców szkoły lubinickiej. Prowadziłem z nimi zajęcia przygotowujące ich do harcerstwa.
Latem 1948 r. Chorągiew Wielkopolska zorganizowała obóz w Dziwnowie (01-30.08.1948 r.) - Dojazd do Dziwnowa wagonami towarowymi był wielkim przeżyciem dla moich chłopaków. Grupa moich zuchów była ozdobą kilkutysięcznej rzeszy harcerek i harcerzy obozujących w Dziwnowie. Była to jedyna drużyna zuchów i to z Lubinicka! Moim zastępcą w tym czasie był harcerz Ludwik Zalewski, mój kolega z klasy, w dalszym ciągu mieszkający w Świebodzinie. Na pewno wspomnienia o tym obozie są w pamięci wszystkich uczestników. Pierwszy raz zobaczyli morze czy woda naprawdę słona? Poznali inny świat. Nauczyli się dyscypliny, wydorośleli. Czy im się podobał ich wódz? A może narzekali; że za dużo wymaga, że pobudka, że apel, że trzeba o oznaczonej godzinie być na miejscu? Nie wiem. Może odpowiedzą?

Zuchy na obozie w Dziwnowie. 1948 r.
W 1949 r. po zdaniu matury dostałem się na studia medyczne w Poznaniu. Pożegnałem Lubinicko. Zostawiłem swoich zuchów. Co się z nimi dalej działo niech sami opiszą.
Obecnie będąc na emeryturze (przepracowałem jako lekarz 48 lat) z sentymentem wspominam te, dla mnie inne czasy. No cóż, człowiek wtedy był młody, pełen pomysłów na przyszłość pomimo, że UB szalało w naszym powiecie, przesłuchując i torturując inaczej myślących w swoim budynku przy ul. Małej."

Wysiedlenie ludności niemieckiej z terenu Ziemi Świebodzińskiej

Dotąd ukazywałem drogę, przeżycia, problemy i zaistniałe sytuacje naszych dziadków, rodziców i najbliższych w ich exodusie na Ziemię Świebodzińską. Wspomnienia te będę kontynuował. Ale również chciałbym ukazać - choćby w małym fragmencie - moment (formalny – wg dokumentacji urzędów) wysiedlania ludności niemieckiej z tych terenów.
Ofensywa styczniowa 'wojsk radzieckich na Wiśle spowodowała panikę i gwałtowną ewakuację urzędów niemieckich. W początkowym okresie pociągami i wozami uciekała bogatsza ludność. Paniczna ucieczka z terenów pow. świebodzińskiego nasilała się, kiedy czołgi radzieckie zbliżały się do poszczególnych miejscowości.
Na Ziemi Świebodzińskiej panika zaczęła się już 16-19 stycznia. Wyjechała wówczas część inteligencji i bogatszych mieszkańców miast i wsi. Masowa ucieczka zaczęła się dopiero po 29 stycznia 1945 r. Wojska radzieckie po wkroczeniu zastały wyludniony Świebodzin, w którym pozostało kilkuset bezradnych Niemców, opustoszałe wsie, a na polach i w lasach wygłodniały i przemarznięty inwentarz. Pozostała jedynie ludność autochtoniczna, robotnicy przymusowi i część biednej ludności niemieckiej nie posiadającej warunków do ucieczki. Więcej ludności niemieckiej zostało we wsiach. W powiecie świebodzińskim wg szacunkowych obliczeń zostało 25-30 % ludności stanu przedwojennego.
Rząd polski, kierując się polską racją stanu, już w czerwcu 1945 r. podjął decyzję o przesiedleniu za Odrę części ludności niemieckiej wobec konieczności przyjęcia przesiedleńców z terenów ZSRR. 26 czerwca 1945 r, generalny pełnomocnik dla Ziem Odzyskanych ogłosił zasady wysiedlania ludności niemieckiej. Podlegała jej cała ludność niemiecka z okresowym zatrzymaniem niezbędnych fachowców.
Niemcy mogli zabrać tyle bagażu, ile mogli zabrać na wózki. Przeważnie były to wózki czterokołowe, drewniane, miniatura drewnianego wozu konnego. Byli zawiadamiani 24 godziny przed wysiedleniem. Dla starców i dzieci dostarczano furmanki lub samochody. Przesiedlenia ludności niemieckiej w początkowym okresie dokonywało wojsko, a konkretnie 5 Dywizja Piechoty. Od czerwca do połowy lipca z Ziemi Lubuskiej wywieziono 141 528 osób.
Drugi etap przesiedlenia ludności rozpoczął się po umowie poczdamskiej. W umowie tej dwa rozdziały dotyczyły Polski: rozdział IX ustalał polską granicę zachodnią na Odrze i Nysie Łużyckiej, a rozdział XIII nakładał na Polskę obowiązek przesiedlenia ludności niemieckiej z ziem przyznanych Polsce do Niemiec pod nadzorem Sojuszniczej Rady Kontroli.
Początkowo przesiedlano Niemców jedynie do radzieckiej strefy okupacyjnej na podstawie umowy PRL z ZSRR z dnia 20 listopada 1945 r. Do strefy angielskiej zaczęto przesiedlać po porozumieniu z rządem brytyjskim z dnia 14 lutego 1946 r. W województwie (wtedy poznańskim) akcją wysiedleńczą kierował wydział społeczno-polityczny. 19 sierpnia 1946 r. wojewoda poznański powołał Konrada Unruha na funkcję komisarza ds. repatriacji ludności niemieckiej z Ziemi Lubuskiej, który organizował, kierował i nadzorował akcję wysiedleńczą. W każdej gminie powołano 7-10 osobowe komisje, których zadaniem było sporządzenie list i ustalenie kolejności wysiedlanych. Zdarzały się przypadki, że „przedsiębiorczy" osadnicy zatrudniający ludność niemiecką starali sieją ukryć, a tym samym nie dopuścić do ich rejestracji, czym utrudniali akcję przesiedleńczą.
Samo wykonanie przesiedlenia powierzono Państwowemu Urzędowi Repatriacyjnemu. Należało do niego utworzenie punktów zbiorczych, zabezpieczenie w żywność, opiekę medyczną, obsługę itp. Punkt zbiorczy na przełomie lat 1945-1946 zlokalizowano w Kostrzynie n/O, a następnie w Zielonej Górze dla kilku powiatów, w tym dla pow. świebodzińskiego i babimojskiego. W Zielonej Górze punkt zbiorczy znajdował się przy ul. Fabrycznej 11 i mógł pomieścić 2500 osób. W punkcie działały komisje: weryfikacyjna i kontroli bagażu. Wywożącym zabraniano wywożenia waluty obcej i polskiej, papierów wartościowych, dzieł sztuki. Komisja weryfikacyjna miała za zadanie nie dopuścić do emigracji autochtonicznej ludności polskiej. 5 grudnia 1945 r. wstrzymano wysiedlanie do czasu przeprowadzenia weryfikacji i wznowiono wysiedlanie dopiero w drugiej połowie 1946 r.
Według spisu ludności z 14 lutego 1946 r. na Ziemi Lubuskiej znajdowało się zaledwie 17 478 osób narodowości niemieckiej. W pow. świebodzińskim było 1629 Niemców. Wysiedlenia kontynuowano do 1948 r. - wtedy to wywieziono ostatnich Niemców.
Wysiedlanie odbywało się sprawnie i w miarę humanitarnie. Wahadłowe pociągi transportowe składały się z 55 wagonów towarowych, krytych, kolejno ponumerowanych. Wagony l i 55 przeznaczone były dla personelu polskiego i służby kolejowej, w wagonie 54 zgromadzona była żywność na 3 dni, wagony 25 i 26 wyposażone były w łóżka, pościel, apteczki. Od jesieni wagony były zaopatrzone w piecyki żelazne i opał. W pociągu takim można było umieścić 1800 osób. Według instrukcji Ministerstwa Ziem Odzyskanych z 15 stycznia 1946 r, wyjeżdżający miał prawo wywieźć 1000 marek niemieckich, żywność na 4 dni, sprzęt kuchenny, odzież, bieliznę, pościel i przedmioty użytku osobistego. Konwój składał się z oficera i 8 żołnierzy KB W. Konwoje delegowano każdorazowo z Poznania. Dla chorych organizowano pociągi sanitarne, złożone z wagonów osobowych z zainstalowanymi łóżkami. Była też tam kuchnia dla przygotowania posiłków. Transporty kierowano do Tuplic i Węglińca, skąd wywożono Niemców do strefy radzieckiej oraz tylko z Węglińca do strefy brytyjskiej.
Wyjeżdżający Niemcy pozostawiali z żalem swoje gospodarstwa dla przybywających tutaj przesiedleńców. Był to moment zderzania się kultur, obyczajów a także techniki. Świebodzin miał już elektrownię, telefony, wodociągi, kanalizację itp. U Niemców wyjazd ten wzbudzał żal, że opuszczać trzeba ziemię gdzie spędzili dzieciństwo, gdzie muszą pozostawić groby najbliższych. Dla osadników była to „nowa ziemia", która wg długo powtarzanej opinii była miejscem tymczasowego pobytu, skąd wcześniej czy później, wrócą na miejsce skąd przybyli.
Historia pokazała jednak, że domniemana tymczasowość przeciągała się z roku na rok, by w końcu stać się miejscem stałego pobytu.
Wykorzystano materiały: Archiwum Państwowego i Instytutu Zachodniego w Poznaniu, Muzeum Regionalnego w Świebodzinie,
Opracowanie UAM pod redakcją Zygmunta Borasa.

Mirosław Algierski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz