sobota, 11 lipca 2020

Stanisława Tokarczuk: Sąsiedzi z Marcelówki



Do napisania wspomnień z okresu mojego życia na Wołyniu skłoniła mnie postawa niektórych Ukraińców mieszkających w Polsce. Mianowicie twierdzą oni, że rzeź Polaków na Wołyniu stanowiła skutek wielowiekowego ucisku narodu ukraińskiego przez Polaków, którzy zabierali Ukraińcom bogactwa, sami żyli w dostatku a Ukraińcy z tego powodu cierpieli zawinioną przez „Lachów" nędzę. 

Spontaniczny wybuch gniewu gnębionego ludu przeciw uciskającej go „szlachcie polskiej" byłby zatem całkowicie usprawiedliwiony. Są już znane argumenty przeczące kłamstwom, że był to odwet za prześladowania Ukraińców na ziemiach chełmskich. Była to akcja organizowana przez UPA, zarządzona przez OUN, a nie powstanie ludowe.

Jak wyglądało rzekome „bogactwo" pochodzące z wyzysku? O tym chcę opowiedzieć.

Urodziłam się 08.01.1928 we wsi Marcelówka, gmina Werba, powiat Włodzimierz Wołyński, jako 11 dziecko sołtysa wsi Marcelówka Piotra Zaremby. Nasza rodzina mieszkała tu „z dziada-pradziada", nie wiem, kiedy tu przybyli nasi przodkowie.

Czworo mojego Rodzeństwa zmarło jako dzieci, prawdopodobnie z powodu chorób (Józia, Józef, Kazimierz i Maria). Siostra Kazimiera zmarła przed rzeziami, już po wejściu Niemców, jako Gaczyńska po mężu, osierocając troje dzieci. Przeżyła uderzenie pioruna w dach domu, w którym się znajdowała i aż do śmierci uważaliśmy Ją za chorą na umyśle, ponieważ prosiła nas, abyśmy uratowali Jej dzieci przed mordowaniem siekierami. Niestety, to była przepowiednia, która sprawdziła się w 1943 roku – Jej dzieci zginęły od siekier bandytów ukraińskich we wsi Mohylno. Mój ojciec zmarł tuż przed wojną, w 1939 r. Siostra Franciszka mieszkała we wsi Antonówka Borek, z dwójką dzieci, nosiła nazwisko Surma

W Marcelówce pozostała moja Matka – Rozalia, bracia: Władysław, Stanisław, Jan, siostra Albina i ja, Stanisława. Ponadto mieszkała z nami Hela, żona Jana.

Marcelówka składała się z trzech części, tą, w której my mieszkaliśmy, nazywano „Spalona" na pamiątkę pożarów w czasie pierwszej wojny światowej.

Naszymi sąsiadami byli: po drugiej stronie drogi – ukraińska rodzina Giergielów, dwa gospodarstwa, na których gospodarowało dwóch braci Giergielów, jeden z nich miał na imię Tolko a jego żona - Ziuńka. Z córek drugiego pamiętam Nastkę, blondynkę, i brunetkę Wierę. Ich matka nazywała się Aleksandra Giergiel. Wiera chodziła ze mną do szkoły. Przezywała polskie dzieci „Lachy". Obok nas mieszkała ukraińska rodzina Hryszczuków (matka Małanka, córka Nina, syn Józef, imienia drugiego syna nie pamiętam), a za nimi polska rodzina Mizerskich. Na gospodarstwie został Adolf Mizerski. Jego brat był żołnierzem zawodowym (oficerem) Wojska Polskiego i ukrywał się z tego powodu. Kiedyś przypadkiem zauważyłam, jak się chował – powiedziałam o tym w domu i zostałam bardzo surowo pouczona, żebym nikomu o tym nie mówiła. Rodzina oficera została przez Sowietów wywieziona w głąb Rosji, gdzie matka zmarła, a dwóm córkom, Albince i Stasi, udało się wrócić po wojnie do Polski. Los oficera nie jest mi znany.

W Marcelówce nie było kościoła ani cerkwi, na nabożeństwa chodziliśmy pieszo do Włodzimierza Wołyńskiego. Buty nieśliśmy w rękach, ubieraliśmy je dopiero tuż przed miastem, myjąc przy tym nogi w stałym miejscu – dużej kałuży czystej wody.

Mój ojciec Piotr ufundował w Marcelówce kapliczkę Matki Boskiej, przed którą odbywały się „majówki". Połowa naszego domu została przez ojca oddana na szkołę, dopiero później została wybudowana szkoła. Uczyliśmy się razem z dziećmi ukraińskimi a także niemieckimi, bo w Marcelówce było kilka rodzin niemieckich. Niemcy wyjechali w 1940 roku, po wejściu Sowietów. Pamiętam, że dzieci ukraińskie miały dodatkowe lekcje, na które nie chodzili Niemcy i Polacy, lekcje języka ukraińskiego.

Ukończyłam tylko trzy klasy szkoły powszechnej. We wrześniu 1939 miałam pójść do klasy czwartej, ale poszłam znowu do trzeciej i uczyłam się w języku rosyjskim. Potem, już za Niemców, do szkoły nie chodziłam, bo nie było nas na to stać. Moi starsi bracia również ukończyli edukację na czwartej klasie. Natomiast moja koleżanka Luba Bołwach – Ukrainka – kontynuowała naukę we Włodzimierzu Wołyńskim. Z czasów dzieciństwa zapamiętałam, że jajka nie były przeznaczone do jedzenia, lecz na sprzedaż, aby mieć pieniądze na sól, zapałki, naftę, odzież i buty. Tylko w okresie świąt używaliśmy jajek na własne potrzeby, do wypieku ciast. Aby dostać od ojca pieniądze na zeszyt, musiałam bardzo długo prosić. Gdy jedliśmy ziemniaki ze wspólnej miski, czasami dochodziło do „bitwy" na łyżki o skwarki. Nie uważaliśmy się za szlachtę, o tym nigdy nie było mowy.

W spadku po śmierci ojca matce przypadły 4 morgi, a każdemu z rodzeństwa (bez Franciszki) 3 morgi ziemi. Stąd wiem, że nasze gospodarstwo obejmowało 19 morgów ziemi. W tym był kawałek lasu, sad i pasieka. Buty były cenną rzeczą – nosiło się, jakie były, znoszone przez starsze rodzeństwo. Stąd mam zniekształcone palce, pamiątka po zbyt ciasnych butach.

Jedynym przypadkiem negatywnego odnoszenia się Ukraińców w stosunku do Polaków było „przezywanie" - „wy Lachy". Nauczycielki – najpierw pani Ozierowa, potem Antonina Skalska – wytłumaczyły nam, skąd pochodzi nazwa i dzięki temu dzieci polskie nie czuły się obrażane. Nie pamiętam, żeby dzieci polskie przezywały dzieci ukraińskie.

Przykładem na poprawność wzajemnych stosunków było wspólne kolędowanie w czasie świąt, w święta prawosławne dzieci polskie wolały brać ciasto, a ukraińskie – pieniądze, a w święta katolickie odwrotnie. Umiałam śpiewać kolędy ukraińskie, a dzieci ukraińskie – polskie. Cała nasza rodzina po zakończeniu żniw – co ze względu na ilość osób w rodzinie oraz niewielką ilość pola następowało szybciej niż u sąsiadów – ruszała na pomoc sąsiadom, Ukraińcom. Pewnego razu brat Stanisław ukradł z pola sąsiadom Giergielom słonecznik. Ja zostałam wysłana przez rodzeństwo aby panią Aleksandrę Giergielową przeprosić, całowałam Ją w rękę. Te przeprosiny nie pomogły, bo sąsiadka przyszła na skargę do rodziców i lanie dostały także te dzieci, które słonecznik jadły.

Stosunki z Niemcami także były dobre. Zapamiętałam z opowiadania brata, że kawalerka polska chodziła do niemieckiej panny, a to z powodu śmiechu, jaki wzbudził u Polaków niemiecki obyczaj nie krępowania się przy oddawaniu gazów w towarzystwie. Ojciec panny – Niemiec – był oburzony wybuchem śmiechu, mówił „Dlaczego się śmiejecie, że mojej córce się zdrowi". Gdy przez Włodzimierz przeciągały oddziały niemieckie w 1941 roku, Polak, Surma z Borku, został zauważony przez dawnego mieszkańca Marcelówki, sąsiada córki Surmy, w tym momencie żołnierza w niemieckim mundurze. Nastąpiło serdeczne powitanie, połączone z wypytywaniem o rodzinę i sąsiadów, pozdrowieniami. Trudno to sobie wyobrazić – oto żołnierz niemiecki wychodzi z kolumny i pada w objęcia znajomego Polaka.

Między Polakami i Ukraińcami zawiązywały się przyjaźnie. Mój brat Jan był zakochany z wzajemnością w Ukraince, służącej u Kotwicy, męża siostry Adolfa Mizerskiego (Kotwicowie mieli dwie córki, jedna z nich miała na imię Elżbieta). Jan chciał się ożenić i Jego wybranka nie miała nic przeciwko temu. Prawdopodobnie mój ojciec nie dopuścił do tego związku, a konkretnie jako sołtys zatrzymywał listy pisane do ukochanej przez Jana z wojska i w ten sposób doprowadził do rozbicia pary. Wydaje mi się, że Jan na łożu śmierci żałował i wspominał tą dziewczynę, która ostatecznie wyszła za Ukraińca.

Drugi brat Tolka Giergiela, najprzystojniejszy z rodziny, Andronik, też mieszkał w Marcelówce i był żonaty z Polką. Był bardzo zaprzyjaźniony z moją siostrą Franią. Po wojnie pisali listy do Frani, w listach powtarzała się prośba o opłatek. Jego fotografię mam do dzisiaj.

Przyjaźń zaś pomiędzy moim bratem Władysławem a Ukraińcem Tolkiem Giergielem zadecydowała o naszym życiu.

Po śmierci Piotra Zaremby sołtysem Marcelówki został mój brat Władysław, ale na krótko, po wejściu Sowietów funkcję tę objęła Ukrainka Hryszczuk.

Moja siostra Frania wraz z rodziną padła ofiarą napadu rabunkowego. Ukraińcy podając się za Sowietów i strasząc wywiezieniem na Sybir ukradli głównie odzież. Rodzina oficera Mizerskiego została wywieziona na Sybir.

W czasie okupacji niemieckiej sołtyska Hryszczukowa wyznaczyła brata Stanisława na roboty do Niemiec, był on tam do końca wojny. W wyniku choroby stracił jedno płuco, ale wojnę przeżył.

W 1943 roku dała się zauważyć radykalna zmiana nastawienia Ukraińców, polegająca na całkowitym zaniechaniu używania języka polskiego w stosunkach z nami, mówili tylko po ukraińsku. W okolicy zdarzały się mordy pojedyńczych osób lub rodzin polskich, ale początkowo nie odbieraliśmy tego jako zagrożenia dla nas wszystkich. Ukraińcy izolowali się od nas, odbywały się zebrania bez obecności Polaków.

Adolf Mizerski po raz pierwszy uniknął śmierci uratowany przez ojca mojej serdecznej koleżanki Olgi Bołwach. Było to w Mohylnie, gdzie (wyznaczony przez sołtyskę) zawiózł Ukraińców z Marcelówki swoim wozem konnym na zebranie w cerkwi. Ukraińcy zostali tam poinformowani o decyzji OUN unicestwienia Polaków, symbolicznie poświęcono narzędzia mordu. Powracający do Marcelówki uczestnicy zebrania chcieli natychmiast zabić swego furmana, ale powstrzymał ich Ukrainiec Bołwach mówiąc, że jeszcze nie teraz, poźniej, dajcie mu teraz spokój. Przyjaciel brata Władysława, Tolko Giergiel, gdy jeszcze razem pili bimber, po pijanemu mówił: ja Ci Władziu, w razie czego, zawsze dam znać. Władysław tego nie zapamiętał, będąc pod wpływem alkoholu, ale ja tak.

Zapamiętałam dość dobrze dzień, w którym mieliśmy umrzeć za to, że byliśmy Polakami. Dzień był słoneczny, piękny, wiał lekki wiatr. Jeszcze przed żniwami, czereśnie były w pełni dojrzałe. Siedziałam na czereśni i zrywałam owoce, chciało mi się śmiać i śpiewać. Śpiewałam. Zapamiętałam, że obok drogą przechodziła Wiera Giergiel, koleżanka ze szkoły. Nie odezwała się do mnie.

Po południu brat Władysław przy pomocy sąsiada Adolfa Mizerskiego podbierali w pasiece miód. Nieoczekiwanie przyszedł sąsiad Tolko Giergiel i stojąc przy płocie przyglądał się Władkowi. Nic nie mówił i kilka razy powoli odchodził, ale moja Mamusia zatrzymywała Go „oj, Tolku, co z nami będzie". W ten sposób skutecznie nie pozwoliła Mu odejść.

Wreszcie podjął decyzję, zawołał Władka do płotu i na osobności poinformował Go, że tej nocy przyjadą mordercy i musi uciekać. Zastrzegł, że tej informacji nie należy udzielać rodzinie Mizerskich. Tolko chciał nas uratować ze względu na Władka. Oczywiście Mizerscy także zostali przez nas ostrzeżeni.

Tuż przed zachodem słońca pospiesznie spakowaliśmy się, rzucając na wóz głównie pościel i żywność. W ciemnościach, przez pola, bezdrożami uciekaliśmy do Włodzimierza Wołyńskiego. Ja pełniłam funkcję furmana, brat Jan, bratowa Hela i siostra Albinka prowadzili 3 krowy, bo tyle mieliśmy. Mamusia i brat Władysław w tym czasie kończyli zakopywać podebrany miód w sadzie. Byli świadkami przyjazdu furmanek pełnych nieznanych nam morderców-Ukraińców, prawdopodobnie z Mohylna. Ukryci w zbożu nieopodal domu słyszeli słowa zawiedzionych rezunów po przeszukaniu zabudowań: „ne ma wże ich, wtekły". Uciekając Mamusia i brat Władek nie zapamiętali miejsca ukrycia miodu – nigdy nie został odnaleziony.

Natychmiast po zapadnięciu zmroku wokoło pojawiły się łuny pożarów. Zanim dojechaliśmy do drogi, wóz się wywrócił, ale zabroniono mi płakać i nie czyniąc hałasu pozbieraliśmy nasz dobytek. Udało nam się dotrzeć do przedmieść Włodzimierza. Schroniliśmy się w gospodarstwie Szczęchów, u brata Mamusi, w tzw. Cegielni. To było na przełomie czerwca i lipca 1943 roku.

Pojawił się problem braku żywności. Mamusia ryzykując życie chodziła do Marcelówki i przynosiła nam żywność z naszego gospodarstwa.

Pewnego razu napotkała na dordze mieszkańca Marcelówki, Ukraińca o nazwisku Moniak. Nie pamiętam Jego imienia, ale pamiętam, że przed wojną zwracał się do moich rodziców „wujku", „ciociu". Moniak przyłożył broń do głowy Mamusi i krzyczał, że ją zabije. Ja tebe ubyju! Ostatecznie tego nie zrobił ale Mamusia po powrocie do Włodzimierza chorowała przez kilka dni. Powtórzyła nam, że zdaniem Moniaka nie ma dla nas ratunku i choćbyśmy uciekli do Krakowa, to nas znajdą i zabiją. („Ne ma dla was riatunku, chocz do Krakowa wtikajte wseodno was znajdut") Prawdopodobnie niektórzy Ukraińcy uwierzyli, że po likwidacji Żydów nadeszła kolej na eksterminację Polaków.

Głód zmusił Mamusię od podjęcia na nowo wypraw po żywność z pól naszego gospodarstwa w Marcelówce. Teraz jednak podchodziła skrycie, przez pola, unikając całkowicie ludzi.

Jednego dnia w polu, w dużej odległości od zabudowań, spotkała sąsiadkę Ziuńkę Giergiel, żonę Tolka Giergiela. Okazało się, że banderowcy zorganizowali zasadzkę w domu.

Pani Giergiel czekała wiele godzin, przez trzy dni z rzędu, aby ostrzec Mamusię przed schwytaniem. Bandyci spodziewali się, że gdy zatrzymają matkę, to za nią przyjdą dzieci i będą mogli wszystkich zamordować. Mamusia nie poszła tam więcej, a żywność brała z pól obcych, nieznanych sobie ludzi. Łamała w ten sposób przykazanie „nie kradnij", ciążyło Jej to i spowiadała się w kościele. Ja z siostrą Albinką chodziłyśmy do obierania ziemniaków w wojskowej stołówce niemieckiej w zamian za obiad. Mój brat Władysław - o czym wtedy nie wiedziałam – wstąpił do partyzantki AK.

Ta sprawa jest skomplikowana. Mianowicie widziałam mego brata z bronią w grupie kilkunastu innych Polaków pod dowództwem umundurowanego Niemca. Teraz wiem, że Polacy – uciekinierzy z palonych wsi brali broń od Niemców, sądząc, że ci organizują samoobronę. Wg Niemców była to zapewne „Schutzmannschaften", czyli policja pomocnicza. Ten oddziałek, w którym był mój brat nie miał mundurów. Służąc w tej samoobronie brat jednocześnie należał do AK.

Karabin zabierał z sobą, gdy jechaliśmy zbierać żywność z pól położonych przy głównych drogach (to były pola cudze, nie wiemy – Polaków czy Ukraińców; kradliśmy z konieczności).

Dzięki temu karabinowi ocaleliśmy być może kolejny raz. Byliśmy ostrzelani z lasu, ranny został Szczęch, brat mamusi a mój chrzestny. Innym razem konny banderowiec próbował odciąć nam drogę ucieczki, ale brat wystrzelił i banderowiec spadł z konia. My natychmiast ruszyliśmy do panicznej ucieczki. Ciała nie znaleziono, ale doszły wieści, że upowiec został ranny. Ukraińcy i Polacy w mieście okupowanym przez Niemców rozmawiali ze sobą i nie dochodziło w zasadzie do zabójstw. Niemcy mieli wyłączność na posiadanie broni. Aby zdobyć prawo używania broni dla ratowania życia Polacy służyli w Schutzmannschaften.

Mój brat Władysław Zaremba brał udział w zatrzymaniu i likwidacji uzbrojonych banderowców jadących saniami w Cegielni na przedmieściach Włodzimierza. Wśród banderowców był niestety jeden Ukrainiec z Marcelówki. Mówiono, że Ukrainiec ten, ciężko ranny, przeżył.

Potem oddział AK, w którym był mój brat, zaatakował banderowców we wsi Mohylno. Z jego opowieści wynika, że po zdobyciu wsi były zabijane także kobiety-Ukrainki. Był świadkiem uśmiercenia dziewczyny ukraińskiej przez Polaka – została przebita bagnetem, gdy uciekała przez okno z domu. Przeżył to bardzo – on nie potrafił mordować. Dziewczyna była ponoć bardzo piękna, brat doznał szoku, gdy zobaczył jej śmierć, to wyłączyło go z jakiegokolwiek działania. Strzelał z karabinu w czasie zdobywania wsi, ale nie wie, czy kogokolwiek trafił. Ze wsi Mohylno zabrano żywność dla głodujących we Włodzimierzu polskich uciekinierów. Dla nas Mohylno było gniazdem morderców. W tej wsi zginęły dzieci mojej siostry Kazimiery - Dyzio, lat około 10, Boguś, lat około 8, Tereska, lat około 7. Tereskę widziałam ostatni raz w Mohylnie, gdy zawoziłam jakąś przędzę znajomym Ukraińcom. Obierała ziemniaki bardzo cieniutko, mimo to była bardzo ostro i surowo strofowana przez macochę. Nadeszła okrutna śmierć i przestało to być ważne...

Gaczyński, mąż Kazi, przeżył w ukryciu. Był świadkiem, jak banderowiec rozbija główkę jego najmłodszego dziecka (niemowlę płci męskiej, imienia nie pamiętam) o framugę drzwi trzymając je za nogi. Zginęła także jego druga żona, a dwoje starszych dzieci, moich siostrzeńców, zginęło od siekier, tak jak przepowiedziała ich matka.

Ponieważ wciąż brakowało żywności, przenieśliśmy się do Bielina, gdzie była zorganizowana polska samoobrona. Mieszkaliśmy w gospodarstwie jednego z Ukraińców. Przed śmiercią głodową ratowały nas nasze krowy, ich mleko. Gdy Niemcy w Wielką Niedzielę 1944 roku bombardowali Bielin, my schroniliśmy się w lesie, krowy uwiązaliśmy w sadzie. Zabudowania naszego gospodarza – Ukraińca – spłonęły, krowy w sadzie ocalały.

Bardzo straszny okres przeżyliśmy po rozbiciu samoobrony polskiej w Bielinie przez Niemców. Zostaliśmy zmuszeni do ukrywania się po lasach. Ruszyliśmy w drogę w grupie, na którą składały się rodziny Surmów, Zarembów i Mizerskich. Brat Władysław był z nami. Miał broń (karabin), który przejechał z Włodzimierza Wołyńskiego ukryty w furmance Surmy – seniora. Liczył na to, że Niemcy nie będą przeszukiwać wozu starca. W Bielinie ta broń wzmocniła siły polskiej samoobrony. Jechaliśmy więc grupą 5 furmanek kryjąc się po lasach. Chociaż minęła Wielkanoc, jednak wiosna spóźniała się i spaliśmy na śniegu.

W wielkim strachu kryliśmy się jak zwierzyna łowna przed ludźmi mówiącymi po niemiecku i po ukraińsku. Zdecydowanie bardziej paraliżował nas strach przed Ukraińcami. Doskonale wiedzieliśmy, czego możemy oczekiwać ze strony banderowców, którzy wszystkie swoje siły wykorzystywali wtedy na zabijanie polskiej ludności. Aby zwiększyć swoje szanse na przeżycie, nocami przemieszczaliśmy się na wschód, aby jak najszybciej dotrzeć w rejon działania nadchodzących wojsk sowieckich. W dzień kryliśmy się w lesie, truchlejąc na dźwięk mowy ukraińskiej. Szczęście nam dopisało, nie napotkaliśmy rezunów, front przeszedł i odtąd nocowaliśmy już w stodołach u Ukraińców, a w dzień korzystaliśmy z możliwości ugotowania posiłku w ich kuchniach. Pod władzą sowietów cywilna ludność ukraińska już nie brała udziału w obławach na Polaków. Teraz trzeba się było obawiać tylko uzbrojonych morderców z UPA, a ci kryli się w lasach.

Stałym problemem był brak żywności, o którą prosiliśmy wszystkich. Zbieraliśmy poziomki na sprzedaż.Siostra Frania Surma wyprosiła raz mąkę w młynie za darmo. Ratowały nas krowy-żywicielki. Próbowałam handlu – jabłka można było drożej sprzedać przy koszarach Sowietów. Pewnego razu, gdy pchałam taczki z jabłkami, wystraszył mnie sowiecki żołnierz grożąc odprowadzeniem do „komendatury" za „spekulację".

Powoli wędrując wróciliśmy do Włodzimierza. W drodze przeżyliśmy bombardowanie niemieckich samolotów. Akurat gdy przejeżdzaliśmy przez most właśnie zbudowany przez sowieckich saperów, nadleciały samoloty. Pamiętam okrzyki tych chłopców, którzy wkrótce zginęli: skoriej, skoriej! Przejechaliśmy, zaraz potem most został rozbity a my przypadliśmy do ziemi przy drodze. Trzymałam przed sobą jak tarczę obraz Matki Boskiej i głośno modliłam się, podczas gdy obok pociski z karabinów maszynowych samolotów wbijały się w ziemię. Trzeba uznać za cud, że nikt z nas, uciekinierów, nie zginął.

Ostatnim etapem naszej wędrówki (przed wygnaniem) był Włodzimierz Wołyński. Stamtąd po raz ostatni odwiedziłam z innymi członkami rodziny naszą Marcelówkę. Wszystkie domy naszego gospodarstwa i naszych ukraińskich sąsiadów zostały spalone. Tylko jeden dom, matki Mizerskiego, ocalał i tam znaleźli schronienie ci Ukraińcy, którzy nie wyjechali. Hryszczukowie sklecili sobie z resztek desek jakby budę i tak wegetowali. Zapamiętałam, że spotkaliśmy Nastię Giergiel, która choć młodsza ode mnie wyglądała zdrowo i była tłustym dzieckiem, podczas gdy ja byłam chuda jak szkielet, co zostało skomentowane ze zrozumieniem i współczuciem.

Córka sąsiadów Wiera Giergiel w tym czasie roznosiła listy. Spotkałam ją w Włodzimierzu Wołyńskim. Zachowywała się tak, jakby nas nigdy nie znała. Nie odzywała się do nas – koleżanka ze szkoły. Jakie przeciwieństwo do serdeczności okazywanej przez Lubę Bołwach.

Wysiedlenia za Bug doczekaliśmy we Włodzimierzu. Miłym akcentem było spotkanie koleżanki szkolnej z Marcelówki – Luby Bołwach, która i teraz była dla mnie jak zawsze bardzo serdeczna, uściskała i wycałowała. Prawdopodobnie w Jej domu rodzinnym nie udało się mordercom z OUN zasiać zatrutego ziarna nienawiści. Sąsiad Adolf Mizerski także odwiedził naszą Marcelówkę – było to już po wkroczeniu Sowietów i ucieczce Niemców. Nasze zabudowania oraz sąsiadów, także Ukraińców, były spalone. Hryszczukowie sklecili sobie jakieś budki i tak mieszkali.

Mizerski pozwolił sobie na to, by postraszyć Hryszczukową wysiedleniem do Włodzimierza, dopiero później dał się poznać jako były sąsiad. Wg relacji Hryszczuków sprawcami spalenia Marcelówki, w tym naszych zabudowań, byli Polacy, uciekinierzy ze spalonych wsi, którzy schronili się we Włodzimierzu przed śmiercią z rąk banderowców. Po wejściu Sowietów penetrowali okolice miasta w poszukiwaniu żywności i z zemsty palili zabudowania.

Za Bug, do Polski, odjechaliśmy na własnych furmankach. Ja musiałam pojechać do Włodzimierza jeszcze raz. Brat Władysław został zabrany przez Sowietów (zmobilizowany), jako Polak służył w Wojsku Polskim. Brat Jan pojechał w tym czasie w rejon Lublina do rodziny żony Heli. Zatrzymaliśmy się w gospodarstwie Ukraińca we wsi Dziekanów pięć kilometrów od Hrubieszowa.

Zaszła konieczność odwiezienia naszego gospodarza, po którym przejmowaliśmy gospodarstwo, za Bug. Tylko ja, najmłodsza z kobiet, umiałam obchodzić się z końmi, które były wymienione przez Sowietów. W ogóle lubiłam konie, umiałam orać nawet, a konie słuchały mnie bardziej niż mężczyzn, co kilka razy w sposób bardzo widowiskowy okazały. Odwiozłam „naszego" Ukraińca wraz z dobytkiem do Włodzimierza Wołyńskiego. Tam przenocowałam. Ten dobry człowiek dla mojego bezpieczeństwa odprowadził mnie do samej granicy, skąd odszedł pieszo do Włodzimierza. Ja miałam wtedy 17 lat, ale wyglądałam dużo młodziej, jak dziecko. Czekając we Włodzimierzu po raz ostatni widziałam dwie Ukrainki z Marcelówki, ale bałam się do nich podejść a one chyba mnie nie poznały.

Kontakty między sąsiadami z dawnej Marcelówki po wojnie zostały odnowione.

Rodziny Giergielów, Zarembów i Surmów odwiedzały się wiele razy, wymieniały prezenty. Ja otrzymałam zegar ścienny z kukułką i samowar. W zamian kupowaliśmy dla Nich to, co było dostępne w Polsce. Z Ziuńką Giergiel spotkaliśmy się w naszym domu w Dziekanowie.

Stopniowo odeszli z tego świata wszyscy członkowie rodziny Zarembów (oprócz mnie) i Surmów, którzy przeżyli rzeź na Wołyniu. Marian Surma, starszy syn siostry Frani, był ostatnim, z którym utrzymywała kontakt córka Tolka Giergiela, Tamara.

Tamara i Jej mąż Wołodia przyjechali na pogrzeb Mariana Surmy. Kilka lat po wojnie otrzymaliśmy wiadomość o losie członka naszej rodziny Józefa Chmielowca. To był syn siostry mojego ojca. Oboje rodzice Józefa i Olka Chmielowca zmarli przed wojną. Józef Chmielowiec został wywieziony na roboty do Niemiec. Po uwolnieniu chciał wrócić do rodzinnej wsi. Nic nie wiedział o masakrze. Nie zważając na zmiany granic dotarł do spalonej Marcelówki.

Zamieszkał w piwnicy naszego spalonego gospodarstwa. Według skąpej relacji Ukraińców tam zmarł, okoliczności śmierci i pogrzebu są nieznane. Zapewne liczył, że ktoś z rodziny wróci, czekał. Nie doczekał się.

Odczuwam tak wielki żal, gdy o tym myślę. Nie wiem, czy ktokolwiek przed śmiercią uświadomił Go, że Wołyń już nie jest naszą Ojczyzną.

Ja w to uwierzyłam a straszne wspomnienia sprawiły, że nigdy nie chciałam tam pojechać, nawet na Zaduszki! Nie wolno nam jednak zapomnieć o naszych tragicznie zmarłych, chociaż nie znamy miejsc, gdzie spoczywają.

Co do morderców – Bóg ich osądzi.

Modlę się, żeby krwawe czyny banderowców popełnione w tych strasznych czasach nie zatarły w mej pamięci dobra, jakiego zaznaliśmy od wielu prawdziwych ludzi narodowości ukraińskiej.


22.02.2007r. Stanisława Tokarczuk

Dziekanów 121/5/7

22-500 Hrubieszów


https://forum.ioh.pl/viewtopic.php?t=8227

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz