sobota, 11 lipca 2020

IRENA PILISZEWSKA: ZAMORDOWANI ZA TO, ŻE BYLI POLAKAMI


Przedstawiamy wspomnienia Ireny Piliszewskiej. Jako dziecko mieszkała na Wołyniu. Podczas pamiętnej nocy z 11 na 12 lipca 1943 r. Ukraińcy zamordowali jej ojca. Usiłowali zabić także ją, jej siostry oraz matkę. Zginęli również inni bliscy krewni Ireny Piliszewskiej.



Urodziłam się 3 marca 1937 r. Mieszkałam w Pustomytach. To taka kolonia na trasie
między Horochowem a Łuckiem, w powiecie horochowskim, w dawnym województwie wołyńskim.
Jeśli dokładnie pamiętam, były tam 22 domy. Mam dwie siostry: starszą o półtora
roku Wandę i młodszą o cztery lata Krystynę; obie żyją do dziś.
Moi rodzicie mieszkali w Pustomytach od wielu lat, wybudowali tam dom. Zajmowali
się rolnictwem, mieli własne gospodarstwo. I jeszcze – w domu – taki typowy wiejski sklep:
szwarc, mydło i powidło; tak się mówiło na asortyment, jaki tam był.
Pamiętam nasz dom doskonale. W ogóle pamięć mi służy. Między innymi wciąż pamiętam,
jak mama przyjechała ze szpitala z moją młodszą siostrą. Mogę odtworzyć całe
wnętrze domu, gdzie były okna, obrazki, meble. Pamiętam też, że był otoczony kwiatami
i słonecznikami.
Naprzeciwko nas, po prawej stronie drogi, która biegła z zachodu na wschód, mieszkała
Żelczykowa. Była Ukrainką, moi rodzice się z nią przyjaźnili. Dalej mieszkali Karawańscy,
też Ukraińcy. Mieli córkę Julkę, dziewczynkę w moim wieku, zawsze się razem bawiłyśmy.
Po naszej stronie drogi, obok nas, mieszkał Grabarczuk; dalej z prawej – Anna Kowalczyk,
której mąż był leśniczym. Jeszcze dalej stał wiatrak. W kolejnych domach mieszkały
między innymi dwie czy trzy rodziny Czechów. Zwykła wieś, jakich na Kresach wiele.
U mojej mamy najczęściej bywała Kowalczykowa, która miała córeczkę Basię w wieku
mojej młodszej siostry oraz dwoje dorosłych dzieci: Tadeusza (17 lat) i Stasia (19 lat). Mieszkali
w niewielkim, dwupokojowym domu. Od wiosny do jesieni w jednym z pokoi zawsze
stał ubrany ołtarz. Wszyscy schodziliśmy się do Kowalczyków, głównie na nabożeństwa
majowe, bo do kościoła było daleko, jakieś dziesięć kilometrów. Poza tym w czasie wojny,
zwłaszcza gdy zbliżał się 1943 r., chodzenie po okolicy było coraz bardziej niebezpieczne.
Bo naszą wieś ominęło zarówno wejście Sowietów, jak i Niemców. Żadnych samolotów,
czołgów, dział, nawet żołnierzy. Słowem, gdyby nie docierały do nas wiadomości ze świata,
nie wiedzielibyśmy, że w ogóle jest jakaś wojna.
To był cichy zakątek; spokojny świat, gdzie ludzie żyli w zgodzie, przychodzili do siebie
na święta, pomagali sobie, przeżywali te same smutki i radości.
Mimo to wiedziałam, że coś jest nie tak. Chociaż byłam małym dzieckiem, czułam, że
w tym naszym świecie dzieje się coś niedobrego. Mama z tatą zaczęli rozmawiać po cichu,
tak żebyśmy nie słyszały. Często szeptali coś do siebie. Widziałam, że się niepokoją, takie
rzeczy dziecko czuje.
Potem po raz pierwszy zobaczyłam żołnierzy – Niemców. Pędzili Żydów drogą koło
naszego domu, do Horochowa, gdzie był obóz żydowski. Aż nadszedł dzień, gdy sama
144 RELACJE I
WSPOMNIENIA
przekonałam się, jak niebezpieczny może być świat. Naprzeciwko mieszkali Ukraińcy. Nazywali
się Sunycie. Któregoś dnia wpadli do nich jacyś osobnicy i zabili wszystkich – sześć
czy siedem osób – oprócz pary staruszków. Dowiedziałam się o tym, bo podsłuchałam dorosłych.
Pobiegłam do domu Sunyciów. Wszyscy leżeli na ułożonej na podłodze słomie,
przykrytej kotarami, kilimami, pościelą. Byli martwi.
Nie wiem dokładnie, jak się to stało. Nie słyszałam żadnych strzałów. Później podsłuchałam,
jak mama opowiadała, że „tamci” bywali już u Sunyciów wcześniej, a zabili ich za
to, że za bardzo sprzyjali Polakom. Do mordu doszło jesienią 1942 r. Nie rozumiałam wtedy
pojęcia „tamci”. Przekonałam się, kim są, gdy przyszli również do nas.
Lecz najpierw po wsi zaczęły krążyć słuchy, że po lasach chodzą różne podejrzane typy,
że w innych wioskach także mordują. W tej sytuacji mężczyźni z naszej wsi zaczęli wystawiać
warty na noc, pilnować. Obok naszego domu stała wieża przeciwpożarowa, bo wokół
były lasy. Mężczyźni wchodzili na wieżę i obserwowali okolicę.
Zbliżał się koniec roku. Zrobiło się tak niespokojne, że baliśmy się, iż mogą nas dopaść
w każdej chwili. Mężczyźni nakazali dzieciom, kobietom, ludziom starym i chorym – Polakom
i Ukraińcom – ukryć się w stodołach. Zabraliśmy z domów kołdry i tam spaliśmy.
W tym czasie mężczyźni pilnowali, chodzili po okolicznych lasach, wchodzili na wieżę.
Podsłuchiwałam ich, gdy się naradzali. Mówili, że pod wieżę podjeżdżają jakieś furmanki,
że coś tu się będzie działo, że jest niebezpiecznie.
Niektórzy gospodarze mieli broń. Niewiele, ale mieli. Na przykład mój ojciec nosił przy
sobie pistolet. Najprawdopodobniej dostał go od swojego brata Ryszarda, który mieszkał
w wiosce Białystok koło Torczyna. W Torczynie (większej wsi) ojciec miał kilku braci. Ryszard
był z nich najmłodszy, pracował u myśliwego, Niemca, który mieszkał pod Białymstokiem.
Niemiec nie miał jednej ręki, dlatego do obowiązków stryja należało między innymi zapinanie
mu pasa z kaburą. Któregoś dnia stryj wyjął pistolet z kabury, założył Niemcowi pas
z pustą kaburą, a sam wsiadł na konia i uciekł do lasu. Później dał ten pistolet mojemu ojcu.
W stodole siedzieliśmy do końca maja lub początku czerwca. Pewnego dnia coś potężnie
huknęło. Przybiegłam do mamy, wołając: „Mamo, co tu się stało, nasz dom się zawalił?”.
„Nie, to wieżę w nocy podpiłowali i zwalili” – odpowiedziała. Mężczyźni nie upilnowali.
Potem zrobiło się spokojnie. Ustał ruch w okolicznych lasach, nie widzieliśmy nikogo
obcego. Pilnujący wsi chłopi na nikogo się nie natykali. Przyszło lato, więc trzeba było pracować
w polu. Wróciliśmy do swoich domów.
Aż nadszedł tamten dzień: niedziela, 11 lipca 1943 r. Pamiętam ją doskonale. Była piękna
pogoda. Wieczorem siedzieliśmy na progu, słoneczko grzało, choć już powoli zachodziło. Córeczka
Kowalczykowej, Basia, bawiła się z moją siostrą. Taty nie było, poszedł gdzieś na pole
czy ogród. Zbliżała się noc, Basia pomachała nam „pa, pa” i poszłyśmy do swoich domów.
Kowalczykowa była już wtedy sama. Jakieś pół roku wcześniej jej mąż, który – jak wspomniałam
– był leśniczym, wyszedł do lasu i już nie wrócił; wszelki ślad po nim zaginął.
Poszłyśmy spać. Mama położyła młodszą siostrę na kozetce pod oknem i sama się przy
niej położyła. Ja ze starszą siostrą spałyśmy na łóżku. Po kolacji ojciec narzucił na siebie
kurtkę i wyszedł. Mama długo nie spała, modliła się. Siostry spały, taty nie było, pilnował
nas na dworze.
Minęła godzina druga, był już zmęczony. Wrócił do domu, zaczął rozmawiać z mamą.
Powiedział, że widział jakichś ludzi na koniach i wozach, i że mieli dużo broni. Zatrzymali
się między chatą Kowalczykowej a rozwaloną wieżą, popatrzyli i pojechali dalej. Jak pojechali,
to znaczy, że naszą wioskę ominęli.
145
RELACJE I WSPOMNIENIA
Jak się okazało, był w błędzie.
Oni objechali wieś dookoła.
Tymczasem tato, który
poczuł się już uspokojony,
położył się koło mnie i siostry
w ubraniu i usnął. Pamiętam,
że zerwałam się równocześnie
z mamą, bo zaczęło coś
stukać. Okna były zasłonięte
kocami i kapami, w środku
było ciemno. Zaczęli siekierą
podnosić drzwi z haków.
Ale były ciężkie, nie dawali
rady. Ojciec spał, siostry też,
a ja patrzyłam, co robi mama.
Chodziła po mieszkaniu i słuchała.
Za oknem było słychać
kroki. I nagle ktoś walnął kolbą karabinu w okno. Lecz wisiały na nim fi ranki i ciężka zasłona,
kolba się w to zaplątała. Wtedy tamten zaczął się wydzierać: „Odkrywaj dwiery”. Szkło
posypało się na Krysię, naleciało jej do buzi. Ojciec zerwał się na równe nogi, stanął przy
drzwiach, starsza siostra przy nim. Ukrainiec odsunął kolbą zasłony i dalej się wydzierał.
Mama złapała młodszą siostrę i pociągnęła ją w głąb izby.
Czuliśmy, że nadchodzi śmierć. Stałyśmy tak w swoich koszulkach, mama w ciemnej
sukience, bo starała się na noc ubierać na czarno, gdyby przyszło jej uciekać. Pamiętam
wzrok ojca, popatrzył po mieszkaniu i cichutko otworzył drzwi. Przy przeciwnej ścianie
była drabina, skoczył w jej stronę i wbiegł po niej na poddasze. Miało zamykaną klapę. Tatuś
nie zamknął tej klapy całkowicie. Myślę, że zrobił to celowo, by widzieć, co się dzieje.
Mama otworzyła drzwi.
Wanda stała przy lewym boku mamy, ja przy prawym, małą mama wzięła na rękę.
Wszystkie byłyśmy boso, dochodziła trzecia.
Stanęli w drzwiach. We trzech. Dwaj z karabinami, trzeci z siekierą. Taką wielką rzeźnicką,
zagiętą na końcu. Wszyscy zarośnięci. Dwóch ubranych w kożuszki, trzeci w stary
zniszczony niemiecki mundur, z wypłowiałą czapką. Znałam te mundury, widziałam je, jak
pędzili Żydów.
Modliłyśmy się głośno, a jeden z Ukraińców, zapytał: „Gdzie mąż?”. Mama odpowiedziała:
„Nie znaju, gdzieś na dwory”. On się przesłyszał, zrozumiał „na gory”, i spojrzał do
góry, zobaczył uchylone drzwiczki na strych.
W tym momencie ten z siekierą zdjął ją z ręki i zaczął zachodzić nas z tyłu. Zamachnął
się. Wiedziałam, że nadchodzi śmierć. A mama nas tylko przytuliła i powiedziała: „Boże,
przyjmij nasze dusze” i myśmy za nią to powtórzyły. Uderzył mamę tą siekierą. Ale tak się
zamachnął, że zagięte ostrze wbiło się jej nad prawym okiem. Wyrwał jej kawał skóry z czoła,
choć krew się nie polała. Jak zobaczył, że mama nie upadła, obrócił siekierę i obuchem
przywalił jej po plecach; też nie upadła.
Więc ten, co stał naprzeciw nas, zarepetował karabin i strzelił. Trzymałam ręce jak do
modlitwy, miałam je centymetry od lufy. Nie wiem, czym strzelał, w każdym razie całe obie
dłonie miałam poparzone.
Irena Piliszewska przy rodzinnym grobie w Górze
146 RELACJE I
WSPOMNIENIA
W tym momencie ten z drugim karabinem, który szedł przed nami w stronę drabiny, został
trafi ony. Nie wiem, i nigdy się nie dowiem, czy ten, co strzelił, trafi ł go przez przypadek,
czy to ojciec strzelił, widząc, co się dzieje. Mamie kula przecięła sukienkę i zadrasnęła skórę.
Ten, który dostał, rozciągnął się na podłodze jak długi. Tamci dwaj rzucili się zobaczyć,
co z nim. Nam dali na chwilę spokój. Wykorzystałyśmy to, rzuciłyśmy się do drzwi. W tym
momencie mamie zaczęła kapać krew, wsadziła do dziury w czole palce i tak biegła.
Jeden z bandytów złapał moją starszą siostrę, ale ona – po krótkiej szamotaninie – zdołała
mu się wyrwać. Wyskoczyła z chałupy za nami, lecz pobiegła w bok, koło studni przy
jednej z chałup. A tam stał banderowiec i rozdzierał małe dziecko. Dziewczynka leżała na
ziemi. Banderowiec nadepnął na jedną nogę i z całej siły szarpał za drugą, właśnie po to, by
ją rozedrzeć, a potem wrzucić do studni. Na ten widok Wanda dostała takiego pędu, że nas
dogoniła, wyprzedziła i przed nami wpadła do chaty ukraińskich sąsiadów, Karawańskich.
Bo do nich biegłyśmy.
W tym czasie tata, gdy zorientował się, że nie ma nas w domu, wyskoczył przez okienko
na strychu na dwór i uciekł w pole. Jednak tam prawdopodobnie natknął się na grupę banderowców.
Jego ciało znalazł później znajomy chłop z pobliskiej wsi. Powiedział, że tata miał
w ciele osiem lub dziewięć kul. Miał też przestrzelone oba kolana. Musieli więc najpierw
zatrzymać tatę i przestrzelić mu nogi, a dopiero potem powoli go dobijali. Jestem pewna,
że mimo tylu kul nie zginął od razu. W zaciśniętych rękach miał ziemię. Musiał konać
w męczarniach. Gdy ten chłop znalazł ciało, było już mocno nadjedzone przez dzikie psy.
Pochował ojca, jak umiał najlepiej.
My natomiast, gdy dobiegłyśmy do domu Karawańskich, zobaczyłyśmy ich siedzących
na zaprzężonym wozie. Później dowiedziałam się, że wszystkim Ukraińcom nakazano załadować
wozy i uciekać.
Zaczęłyśmy głośno odmawiać pacierz. Oni zeskoczyli z wozu i podbiegli do nas. Gdy zobaczyli
zakrwawioną mamę, zaczęli wołać: „Uciekajcie, gdzie chcecie, i róbcie, co chcecie,
nam nie wolno wam pomagać, bo i nas zabiją”.
A mama powiedziała: „Weźcie ode mnie chociaż najmłodsze dziecko, ja ze starszymi
pójdę w zboże”.
Nie wzięli, odjechali. Lecz został staruszek, senior rodu, miał już grubo ponad osiemdziesiąt
lat. Podszedł do nas i powiedział, że tak nie może być. Wziął jakiś płócienny woreczek,
owinął tym mamie głowę. Potem dał jej swoją ciepłą pelerynę, tak zwaną burkę. Bo
choć był lipiec, to w nocy było zimno. A potem sam zniknął, gdzieś się schował.
Pchnęliśmy pierwsze z brzegu drzwi i weszłyśmy do obórki. Stało tam kilka krówek
i owieczek. Mama usiadła na stołku do dojenia, na rękach miała młodszą siostrzyczkę.
A ja z Wandą trochę się do niej tuliłyśmy, trochę biegałyśmy do ścian. Były zbite z desek,
pełne szpar. I patrzyłyśmy przez drogę na nasz dom, a stamtąd ciągle coś wywlekali. Brali
wszystko, co się dało, przy tym stale wołali: „paskarej, paskarej”. Bali się, że Niemcy
przyjadą.
W pewnym momencie poczułyśmy swąd. Popatrzyłyśmy na siebie: „aha, podpalają”.
Trzęsłyśmy się ze strachu i modliłyśmy się. A tymczasem oni szli w naszą stronę, w pięciu.
Weszli na podwórze, do chaty... Wszystko przewracali, wszędzie zaglądali: do stodoły, chlewika,
kurnika, psiej budy. Położyłam się na ziemi. Byli tak blisko, że gdybym wyciągnęła
rękę pod wrotami, mogłabym ich chwycić za nogi. Jeszcze chwila, wystarczyło, że któryś
je pchnie i już by nas mieli. Nagle usłyszałam: „ne ma, ne ma, toże ne ma”. A ci z dworu:
„paskarej, paskarej”. Pojechali, do dziś nie mogę zrozumieć, jaki cud nas uratował.
147
RELACJE I WSPOMNIENIA
Rana mamy zasklepiła się. Po jakimś czasie
Krysia usnęła w jej ramionach. Cały czas się
modliłyśmy. Aż w końcu przyszła gospodyni,
synowa tego dziadka, który nam pomógł. Weszła
z wiaderkiem, żeby wydoić krowy. Stanęła
jak wryta: „a wy tut?”. Wydoiła krowy i dała
nam mleka. Pamiętam do dziś, jak piłam z wiadra
i to mleko ciekło mi po twarzy.
Potem zapytała: „Jak wy tu przeżyli?”. „Ano
jakoś przeżyli”. „Ale teraz musicie iść”. Mama
z tą głową obwiązaną była bardzo słaba. My
byłyśmy w koszulach nocnych – gdzie tu iść,
gdzie szukać ratunku, przecież nasza chałupa
była spalona.
Już było południe. Napiłyśmy się mleka
i tak jak stałyśmy, na bosaka, poszłyśmy szukać
naszych przyjaciół. Wszystkie polskie zagrody
były spalone. Przechodzimy koło Czechów,
a oni coś na żarnach młócą, jakby się nic nie
stało. Byli nietknięci, gospodarzyli sobie normalnie.
Lecz nie chcieli z nami rozmawiać.
Zaszłyśmy do Żelczykowej. Po jakimś czasie przyszła tam Kowalczykowa. Miała ręce
owinięte. Powiedziała do mamy: „Ty masz chociaż dzieci, masz dla kogo żyć, ja zostałam
sama”.
Cała była w zakrzepłej krwi. Opowiedziała mamie, co się stało. Bandyci przyszli do ich
domu, kazali im klęknąć przed ołtarzem. Ona klęknęła pośrodku, syn z jednej strony, córka
z drugiej, a najmłodsza Basia, stała w łóżeczku.
Strzelił z karabinu. Syn i córka padli od razu, jej kula przestrzeliła dłonie. Też upadła
i udała, że nie żyje. Jak padł strzał, to dziecko w łóżeczku zapłakało. Wtedy Ukrainiec podszedł,
wyjął sztylet, nadział dziecko, a ono jeszcze do błyszczącego ręce wyciągało. Potem
wyjął siennik, który był napchany słomą, i podpalił chałupę. Uznał, że nic tam nie było do
kradzieży, to „paskarej” i z kumplami nawiali.
Gdy Kowalczykowa zobaczyła, że się zaczyna palić, zagasiła ogień wodą, która była
w nocniku. Zauważył to jednak jeden z Ukraińców. Wrócił i zaczął walić ją po głowie karabinem.
W końcu uznał, że nie żyje. Poszedł, ale już chaty nie podpalił.
Kowalczykowa bała się wyjść z domu, bo nie wiedziała, gdzie oni są. Zsunęła się do
piwnicy, usiadła na taborecie i czekała... Ręce owinęła ścierkami. Wyszła z piwnicy po
dwóch godzinach, przede wszystkim dlatego, że nie mogła dłużej znieść krwi sączącej się
przez podłogę. Krew oblewała ją od głów do stóp. Krew jej własnych dzieci. Zawinęła ciała
w prześcieradła, wykopała pod oknem dół i w nim pochowała swoje dzieci. Później przyszła
do Żelczykowej.
Inny z sąsiadów przyniósł kolejną straszną wiadomość. Mój ojciec miał przyjaciela
z wojska, który też mieszkał w naszej wsi. Nazywał się Tomasz Hołowański. Miał macochę
Ukrainkę. Ją bandyci zastrzelili od razu, jego obwiązali pierzyną, podźgali kosą, rzucili na
słomiany gnojownik i podpalili. Zdołał się z gnojownika sturlać, lecz nie mógł wydostać się
z pierzyny. W niej się palił.
148 RELACJE I
WSPOMNIENIA
Ukrainiec, Karawański, syn dziadka, który nas przygarnął, nałożył na wóz słomy i położył
na niej Hołowańskiego. Razem z mamą, która zabrała ze sobą młodszą siostrę, zawieźli
Hołowańskiego do szpitala w Horochowie, gdzie zmarł po kilku dniach. Później mama powiedziała
nam, że nigdy nie słyszała, by ktoś tak strasznie jęczał.
Ja, Wanda i Kowalczykowa wyruszyłyśmy pieszo. Do Horochowa zaszłyśmy pod wieczór.
Trafi łyśmy na plebanię, do naszego proboszcza, który się nami zaopiekował, dał nam
jakieś ubrania. Zamieszkałyśmy na plebanii. W tym czasie mama leżała w szpitalu. Proboszcz
przygotował nas do Pierwszej Komunii. Pamiętam, że w czasie uroczystości siostra
była ubrana na biało, ja w jakąś niebieską bluzkę, innej nie udało się zdobyć. Na przyjęciu
podano chleb, masło, mleko i ser. To była zbiorowa uroczystość wielu sierot, zebranych ze
spalonych okolicznych wsi.
W końcu mama wydobrzała. Trzeba było znaleźć inne miejsce do życia. W szpitalu położna,
którą mama poznała wcześniej, przy porodzie Krysi, dała jej adres do Puław, do swojej
rodziny. Pojechałyśmy. Tak zaczęła się nasza wędrówka na dzisiejsze Ziemie Zachodnie.
Chciałabym jeszcze opowiedzieć to, co przeżył mój stryj Ryszard. Urodził się w 1927 r.,
mieszkał – jak już mówiłam – we wsi Białystok. Kiedy na Polaków na Wołyniu zaczęli napadać
ukraińscy nacjonaliści, został łącznikiem w tworzących się oddziałach polskiej samoobrony.
Dużo czasu spędzał w lasach. Gdy nie było go dłużej w domu, jego ojciec, Andrzej,
zostawiał mu pod krzakiem jedzenie. W nocy z 10 na 11 lipca chleba nie było. Nagle stryj
usłyszał przeraźliwe krzyki po polsku i ukraińsku, dobiegające od strony wsi.
Pobiegł tam, podszedł pod dom. Zobaczył go jego ojciec. Ryszard zaczął machać do
niego, by wyskoczył przez okno i przybiegł do niego. Dziadek stanął w oknie, już chciał
skoczyć, lecz w tym momencie od tyłu doskoczył do niego Ukrainiec i z całej siły wbił mu
kosę w plecy. Na oczach Ryszarda ciało jego ojca wypadło z okna.
To nie wszystko. Stryj miał jeszcze siostrę, Stanisławę. Zaledwie dwudziestopięcioletnią.
Też była w domu. Przez ściany słychać było, jak przeraźliwie krzyczy, błagając o życie. Daremnie.
Jak się później okazało, Ukraińcy dosłownie pokroili ją na kawałki, ucięli jej głowę.
Tę głowę, jak i głowy innych Polaków ponabijali na tyczki przy drodze biegnącej przez wieś.
Dwadzieścia dwie głowy miały być postrachem dla Polaków.
Stryj trafi ł do Ludowego Wojska Polskiego, walczył pod Lenino, przeszedł cały szlak bojowy
aż do Berlina. Spotkaliśmy się wiele lat po wojnie, był ofi cerem. Przed śmiercią zdążył
mi jeszcze opowiedzieć o tamtych tragicznych wydarzeniach.
Nigdy nie znaleźli się trzej pozostali bracia ojca: Albin (miał wtedy 21 lat), Mieczysław
(31 lat) i Antoni (33 lata).
Po zakończeniu wojny mama Ireny Piliszewskiej wyjechała wraz z córkami na Ziemie
Zachodnie. Zamieszkały we wsi pod Górą (miasto na południe od Leszna, na Dolnym Śląsku).
Z czasem pani Irena przeprowadziła się do Góry, gdzie mieszka do dziś. Od wielu lat
spisuje swoje wspomnienia i wspomnienia innych osób, które przeżyły rzeź na Wołyniu.
Na grobie matki na cmentarzu komunalnym w Górze ustawiła tablicę z nazwiskami
najbliższych krewnych, którzy zostali na wschodzie. Jest jeszcze jeden grób, wykupiła go
dla siebie na cmentarzu parafi alnym w Górze. Tam też znajduje się tabliczka. Napis na niej
brzmi: „Ofi ary zbrodni dokonanych przez bandy tak zwanej Ukraińskiej Powstańczej Armii
na Wołyniu w 1943 roku. Zamordowani tylko dlatego, że byli Polakami. Ich pamięci. Góra
2007”.
Relacji wysłuchał Damian Szymczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz