niedziela, 22 marca 2020

Wspomnienia Leokadii Zaręby (z domu Rorat) zamieszkałej w Dziekanowie, gm. Hrubieszów


Tragedia ulicy Lotniczej

Urodziłam się 1 czerwca 1927 roku w Mohylnie, gmina Werba, powiat Włodzimierz Wolyński, w rodzinie majstra budowlanego Marcina Rorata. Moja Mama to Maria Rorat z domu Kruk, pochodziła z Włodzimierza. Miałam troje rodzeństwa - braci Aleksandra i Pawła oraz siostrę Zofię. Do pierwszej klasy szkoły powszechnej chodziłam w Mohylnie. Mohylno było wielką wsią zamieszkałą przez mieszaną ludność, w większości ukraińską, żyli tam także Żydzi. Pamiętam, że były tam dwie szkoły,
obydwie w prywatnych domach braci Sawczuków, i duża cerkiew. Naszymi sąsiadami w części wsi zwanej kolonią była rodzina Panasiewiczów, Ukraińców. Siergiej Panasiewicz był zawziętym nacjonalistą. Jego żona była matką chrzestną mojej Mamy. 

Mieli czworo dzieci. Najstarsza córka Hania wyszła za mąż za Kickiego i zamieszkała w Werbie. Średnia Leokadia wyszła
za mąż za Panasiewicza z ul. Lotniczej w Włodzimierzu (nazwisko to samo, ale rodzina inna). Wyrzekła sę swego męża i
dobrowolnie wyjechała na roboty do Niemiec, gdzie zginęła przypadkowo tuż po wojnie w czasie powrotu w strony rodzinne.
Ninka Panasiewicz była moją koleżanką ze szkoły. O najmłodszym synu Sieriożce nie mam żadnych wiadomości.
Sąsiadami naszymi i Panasiewiczów była rodzina Juszczaków:
-wujek Stanisław Juszczak, został zamordowany przez banderowców wcześniej niż reszta, gdyż pozwalał sobie na żarty
z nacjonalistów ukraińskich,
-ciocia Aniela Juszczak, zamordowana przez banderowców w 1943 roku,
-Stefcia Juszczak, córka, lat około 10, zamordowana przez banderowców w 1943 roku,
-Piotr Juszcak, syn, lat około 8, zamordowany przez banderowców w 1943 roku.
Ponadto w Mohylnie mieszkały jeszcze dwie rodziny spokrewnione z nami, Roratami: Mikulyszynowie i Buczkowie.
Mikulyszynowie:
-wujek Andrzej Mikulyszyn, banderowcy zostawili Go w spokoju, może podał się za Ukraińca,
-ciocia Józefa Mikulyszyn, zmarła przed rzeziami,
-syn Stasio Mikulyszyn, zmarł przed rzeziami,
-córka Antosia Mikulyszyn, przeżyła, bo wyjechała na roboty do Niemiec,
-córka Jadzia Mikulyszyn, wyszła za mąż za Śliwińskiego z Marcelówki, uciekli przed rzezią do Włodzimierza,
Andrzej Mikulyszyn powtórnie ożenił się z Ukrainką Pistynką, córka Antosia odwiedzała Go po wojnie, utrzymywała z Nim
kontakty rodzinne i handlowe.
Buczkowie:
-matka seniorka Buczek, imię nie znane, zamordowana przez banderowców w 1943 roku,
-mąż Władysław Buczek, zamordowany przez banderowców w 1943 roku,
-czworo dzieci Buczków, imiona i wiek nie znane, zamordowane przez banderowców w 1943 roku,
-Stanisław Buczek, brat Władysława, schował się w czasie rzezi na strychu, został odnaleziony przez banderowców
i zamordowany w 1943 roku,
-Zofia Buczek, siostra Władysława, uciekła szczęśliwie w czasie rzezi polskiej ludności Mohylna do Włodzimierza.
Pokrewieństwo z Buczkami było dalsze i dlatego nie pamiętam imion dzieci, w szczególności polegało na tym, że moja Babcia,
mama Marii Rorat z domu Kruk była z domu Buczek i pochodziła z Mohylna.
Nic nie zapowiadało strasznych rzezi, które rozpętali banderowcy. Wspolnie z Ukraińcami obchodziliśmy święta religijne,
zapraszano na rodziców chrzestnych bez różnicy wiary i narodowości, częste były małżeństwa mieszane.
Gdy byłam w drugiej klasie szkoły powszechnej w Mohylnie rozpoczęto budowę lotniska. Mój ojciec został wywłaszczony
z swego gospodarstwa. Za otrzymane odszkodowanie kupił gospodarstwo na ul. Lotniczej w Włodzimierzu.
Marcin Rorat, mój ojciec, był powszechnie szanowany za swoją fachowość i uczciwość, zręcznie i szybko budował budynki
drewniane, mieszkalne i gospodarcze. On również odnosił się z szacunkiem do każdego, był więc także lubiany.
W okresie przed rzeziami stawiał budynki dwóm bracim Todorkom (Ukraińcom) z Mohylna. Ja w tym okresie często
chodziłam przez Marcelówkę do Mohylna, aby odwiedzić ojca przy pracy a także rodziny Mikulyszynów i Juszczaków.
Todorkowie przyjmowali mnie bardzo serdecznie, gościnnie częstowali pierogami i innymi przysmakami, można powiedzieć,
że wtedy się zaprzyjaźniliśmy lub może raczej Oni mnie polubili.
Niektórzy mieszkańcy Mohylna odwiedzali nas na ul. Lotniczej, gdy mieli sprawę w mieście. Szczególnie często zachodziła
do nas kuma, dawna sąsiadka, żona nacjonalisty Siergieja Panasiewicza oraz Awderko, ubogi Ukrainiec, który utrzymywał się
grą na skrzypcach i prośbą o chleb. Od mojej mamy zawsze spodziewał się coś dostać i nigdy się nie zawiódł.
W 1942 roku na terenie wsi Mohylno i wsi okolicznych faktyczną władzę sprawowali banderowcy. Ich polecenia za
pośrednictwem sołtysów wykonywali także Polacy. Np. brat mojego przyszłego męża Stanisława Zaręby, Jan Zaręba
z Marcelówki, czekał kiedyś z wieloma innymi woźnicami na zatrzymanie przez UPA niemieckiego pociągu. UPA planowała
pociąg zatrzymać i rozładować broń, do jej przetransportowania potrzebowali wozów. Akcja ta się nie powiodła, furmanki
odjechały do domów bez żadnego ładunku. A może to było tylko sprawdzenie przez UPA lojalności Polaków.
W 1942 roku banderowcy rozpoczęli mordowanie pojedyńczych Polaków lub rodzin polskich, wytypowanych jako wrogów
mogących zorganizować opór przeciwko UPA. W ten sposób zginął wujek Stanisław Juszczak z Mohylna. Nie zdawaliśmy
sobie sprawy, że to wstęp do akcji ludobójstwa, usiłowaliśmy znaleźć jakieś wytłumaczenie tych zbrodni, na przykład,
że to bandyckie napady rabunkowe.
Te wątpliwości skończyły się w połowie 1943 roku. Tuż przed żniwami 1943 roku zapłonęły okoliczne wsie i napłynęły do
Włodzimierza rzesze polskich uciekinierów.
Byliśmy też bezsilnymi świadkami wymordowania Żydów. Przyszły do nas do Włodzimierza (ponieważ nas znały) dwie siostry
Żydowki z Mohylna. Prosiły o schronienie i ratunek. Dotychczas ukrywały się wśród Polaków w Mohylnie, uciekły podczas rzezi.
Zrobiliśmy im kryjówkę na strychu, moja Mama zanosiła im codziennie jedzenie i wynosiła nieczystości w wiadrze.
Ukrywanie Żydów groziło nam wielkim niebezbieczeństwem, ponieważ wokoło kręcili się Niemcy i Ukraińcy, spośród których
nacjonaliści z zapałem współpracowali z Niemcami w eksterminacji Żydów. Gdy w Bielinie realną władzę objęła polska
samoobrona, uciekinierzy zaczęli wyjeżdżać z miasta do Bielina, gdyż tam mieli większe możliwości wykarmienia siebie i zwierząt
- koni i krów. Ponadto mieli szansę uratowania swoich stad przed zrabowaniem przez Niemców. Wtedy "nasze" Żydówki
bezpiecznie ukryte wśród uciekinierów przejechały wraz z nimi do Bielina. Jedna z sióstr zmarła tam z powodu choroby,
druga przeżyła i po przejściu frontu przyszła nam podziękować za uratowanie życia. Wreszcie razem z Polakami "repatriowała się"
do Polski. Widziałam Ją po wojnie w Hrubieszowie. Miała na imię Ruchla (Rachela ?).
Chłopiec żydowski nieznany mi z imienia i nazwiska zrobił sobie kryjówkę na drzewie przy pastwiskach, gdzie wraz z innymi
dziećmi chodziłam paść krowy. Były tam dzieci polskie i ukraińskie. Żydowski chłopiec podchodził do nas, rozmawiał i często
otrzymywał trochę żywności. Dzieci zapewne mówiły o tym swoim rodzicom. Ktoś z rodziców musiał być nacjonalistą i donieść
Niemcom, ponieważ pewnego dnia przyszli Niemcy, udali się prosto do kryjówki chłopca, byli dokładnie poinformowani.
Chłopiec zginął, zamordowali Go.
Na przełomie czerwca i lipca 1943 roku nadciągnęli w dużej liczbie uciekinierzy z okolicznych wsi. Przynieśli straszliwe wieści
o okrutnym mordowaniu całych polskich rodzin, od niemowlęcia do starca. Przywożono makabrycznie okaleczone zwłoki ofiar,
które pośpiesznie grzebano.
Nie miały chrześcijańskiego pogrzebu ciała Polaków zamordowanych w Mohylnie. Przybyła stamtąd cudem ocalona Zofia Buczek.
Po otrząśnięciu się z szoku wywołanego mordem namówiła i przekupiła dwóch Niemców i w ich towarzystwie furmanką pojechała do Mohylna.
W obecności Niemców banderowcy jeszcze nie mordowali.
Zofia Buczek zabrała z rodzinnego domu rzeczy, które jeszcze ocalały z rabunku po rzezi, a które pozwoliłyby Jej przetrwać na wygnaniu.
Sąsiadka - Ukrainka opowiedziała Jej, jak zginęła cała rodzina Buczków. Musieli sobie sami wykopać grób tuż przed progiem swego domu
i tam po okrutnym zamordowaniu zostali pogrzebani. Sąsiadka z własnej woli pokazała w swojej oborze krowy należące do Buczków,
które banderowcy jej kazali przyjąć. "Zosiu, ja nie chciałam brać tych krów, ale kazali" mówiła z płaczem.
W asyście Niemców Zosia odzyskała część ruchomego mienia i bezbiecznie wróciła do Włodzimierza.
W rzezi w Mohylnie została zamordowana moja ciocia Aniela Juszczak i Jej dzieci, Stefcia i Piotr. Przypadek sprawił, że po
zajęciu miasta przez Sowietów spotkałam Ninkę Panasiewicz w Włodzimierzu ubraną w palto zamordowanej cioci Anieli.
Ja wracałam ze szkoły a ona szła do miasta. Na mój widok przeszła na drugą stronę ulicy. Może wstydziła się tak niegodnie
zdobytego ubrania. Była moją szkolną koleżanką w Mohylnie i sąsiadką.
Późną wiosną 1944 roku banderowcy "oczyścili" z bezbronnej ludności polskiej prawie cały powiat. Uciekinierzy utworzyli dwa skupiska,
gdzie czuły sie w miarę bezpiecznie - w Bielinie, pod opieką polskiej samoobrony, oraz w Włodzimierzu, w zasięgu niemieckich
władz okupacyjnych. UPA chciało dokończyć swego krwawego dzieła. Potrzebowali nowych ofiar. Przekupili dostawą wędlin,
bimbru i pieniędzy Niemców, którzy w umówionym dniu w określonej porze oddali im we władanie całą ulicę Lotniczą.
W jakiś sposób mój ojciec Marcin Rorat dowiedział się, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Może zaobserwował odejście
posterunków niemieckich i skojarzył to z wizytą banderowców z żywnością u Niemców. A może ostrzegł Go ktoś z przyjaźnie
nastawionych Ukraińców. Nie wiem. W podobny sposób o zamiarach upowców dowiedziały się także inne rodziny, na przykład
Bydłowskich, Wróblów - one uratowały sie. W każdym razie pewnego dnia ojciec w pośpiechu zaprzągł konie i zarządził
szybki odjazd do mieszkania rodziny Kruków w pobliże koszar niemieckich. Było mi bardzo żal garnków w kuchni, one były
moim największym skarbem. Wbrew naglącym okrzykom odjeżdżających wozem członków mojej rodziny pobiegłam do kuchni
i zaczęłam znosić garnki do piwnicy, aby je tam ukryć i uratować przed rabunkiem. Obiecałam zaraz potem dołączyć do nich
piechotą - około półtora kilometra. Niestety, nadjechali na saniach upowcy. Do naszego domu pierwszy wszedł Awderko,
"dobry" znajomy z Mohylna. Przytrzymując silnie i popychając do wyjścia, mówił: " no, zabyramo Lodziu na rodinu, do Mohylna".
Za nim weszli dwaj bracia Todorko. Poznali mnie i sprzeciwili się: "ne, teju dewczynu my ne zabyramo". A do mnie: "ubirajsia,
idy do Nemciw, tam stajaty, to Cię nikt nie zabierze, przeżyjesz". W ten sposób zostałam uratowana od strasznej śmierci
przez braci Todorko. Gdy podeszłam do Niemców nadzorujących na polu w pobliżu ulicy Lotniczej kopanie okopów, jeden
z nich mówiący po polsku powiedział: " dobrze zrobiłaś, że tu przyszłaś, teraz stój tu blisko, aż odjadą."
W tym czasie banderowcy, którzy przyjechali na ulicę Lotniczą ogromną ilością sań, wywlekali Polaków na całej jej długości.
Schwytanych wiązali i układali jak snopy na saniach. Rozlegał się płacz i narzekanie. Przywiązywani do sań jęczeli.
Było co najmniej 30 sań, na każdych ułożono od pięciu do dziesieciu osób. Polacy kopiący okopy pytali Niemców,
co się dzieje. Niemcy odpowiadali,że nic się im nie stanie. Wreszcie przy całkowitej obojętności Niemców przerażający
tabor odjechał. W ich obecności banderowcy nie zamordowali nikogo. Widocznie taka była umowa miedzy nimi.
W mieście miał być "ordnung". Zapewne dzieki tej umowie skutecznie obroniła się przed porwaniem uciekinierka Anna
Kryszczuk przebywająca w domu sąsiadów Bydłowskich. Gdy przyszli po Nią, chwyciła za siekierę i wymachując nią
krzyczała: " no chodź, chcesz mnie zamordować, to ja też ci łeb obetnę". Zbity z tropu rezun wycofał się i odszedł.
Żadna z osób zabranych z ulicy Lotniczej tego dnia nigdy nie powróciła. Los, jaki zgotowali im upowcy, poznaliśmy
dzięki relacji kumy Panasiewiczowej, chrzestnej mojej mamy. Ona nadal przychodziła do nas do Włodzimierza i dzięki
Niej wiemy, co dalej się wydarzyło. Już przy wyjeździe z miasta część Polaków została przywiązana do sań za głowy lub za nogi
i tak wleczona aż do Mohylna. Między innymi widziano panią Langową wleczoną za saniami, przywiązaną za szyję.
W Mohylnie mordercy zadali sobie wiele trudu, aby przysporzyć ofiarom jak najwięcej cierpień. ćwiartowali, wbijali na pal, palili
żywcem i obdzierali ze skóry. Panasiewiczowa z bólem o tym opowiadała, w czasie masakry modliła się za ginące w mękach
ofiary. Ona była bardzo pobożna i nie mogła pogodzić się z tym, co wyprawiali Jej rodacy należący do OUN i UPA.
"To było straszne, tak mnie bolało serce od tego okrucieństwa, tego pastwienia się nad Polakami."
Banderowcy stale ponawiali wypady na obrzeża miasta, starając się zaskoczyć bezbronnych Polaków i zamordować ich.
Można powiedzieć, że urządzali sobie polowania na ludzi.
W niedługi czas po masakrze ludzi z ulicy Lotniczej grupa rezunów na wypadzie, jadąca saniami i uzbrojona po zęby,
natknęła się na oddział polskiej samoobrony w Cegielni. W obliczu uzbrojonych mężczyzn "heroje" z UPA, tak okrutni
i zuchwali w stosunku do bezbronnych, nie stawiali oporu. Zaczęli tłumaczyć się, że jadą do Niemców, oddać broń.
Polacy rozpoznali w nich krwawych morderców. Rozstrzelali zbrodniarzy. Wśród nich był nasz sąsiad z Mohylna,
Siergiej Panasiewicz. Zginął mężnie, nawet po trafieniu pierwszą kulą wznosił okrzyki "Haj żywe Ukraina."
Inny upowiec, ciężko ranny, przeżył. Pochodził z Marcelówki. Przy egzekucji zbrodniarzy był mój szwagier, Władysław Zaremba.
Z tego powodu wiele lat po wojnie życzliwi Ukraińcy ostrzegali Go, żeby broń Boże nie chodził na cmentarz w Włodzimierzu.
Upowiec z Marcelówki rozpoznał Go, widział, że miał broń. Groziła Mu zemsta po latach.
Do "repatriacji" mieszkaliśmy w zabudowaniach rodziny mojej mamy, Kruków, w pobliżu koszar. Po rozbiciu samoobrony w Bielinie
ilość uciekinierów znów wzrosła. Wszystkie zabudowania gospodarcze, wszystkie podwórza były zapełnione szukającymi
ocalenia Polakami. Moi rodzice oddali im do dyspozycji wszystko co mieli. Solidarnie staraliśmy się przetrwać.
Jeden z uciekinierów, nazwiskiem Krawiec, po latach powiedział mi, że moja mama była jak matka dla uratowanych z rzezi.
Niektórzy Polacy stracili wiarę w ocalenie. Włodzimierz stał się wyspą w morzu banderowskiej zagłady. Sąsiad Świętoniowski,
zawodowy sierżant, stwierdził, że woli zginąć z rąk cywilizowanych Niemców, niż od barbarzyńskich rezunów.
Zgłosił sie wraz z rodziną na roboty do Niemiec, ale ci wysłali go do obozu w Majdanku, gdzie ślad po nim zaginął.
Mój przyszły szwagier Jan Zaręba z żoną Helą pod osłoną Niemców wyjechał w okolice Lublina.
Wkroczenie Sowietów przerwało zagładę. W czasie przejścia frontu nasz dom na ul. Lotniczej uległ spaleniu.
To ułatwiło nam podjęcie decyzji o "repatriacji". Przejechaliśmy granicę na Bugu na furmankach. Mając do wyboru
mieszkanie w mieście Hrubieszów wybraliśmy dom po wysiedlonych Ukraińcach we wsi Dziekanów. Ojciec miał
na ul. Lotniczej 10 morgów pola i to przeważyło, że wybrał wieś. Rodzina Kruków osiadła we wsi Czumów.
Na Ukrainie pozostał brat Ojca - Jan Rorat. Po śmierci żony Polki, która zmarła nie mając dzieci, ożenił się z Ukrainką
i miał z Nią dwoje dzieci, Piotra i Marysię. Mieszkali na Ukrainie na wsi Sierakówka. Mój stryjeczny brat Piotr Rorat
nawiązał z nami kontakt telefoniczny. Był lotnikiem. Chciał przyjechać w odwiedziny do Polski. Gdy złożył podanie o paszport
i przyznał się do rodziny w Polsce, został karnie przesiedlony na Syberię. Ostatni telefon do mojego męża: "Żegnaj Stasiu,
już się nie zobaczymy, skończyła się przyjaźń, wywożą mnie na Syberię."
Nie potrafię sobie wytłumaczyć, czym była spowodowane barbarzyńskie okrucieństwo banderowców. Po latach dowiaduję się, że
wg nacjonalistów Polacy rzekomo współpracowali z Niemcami na zgubę narodu ukraińskiego. To nieprawda.
Staraliśmy się przebywać w pobliżu Niemców, aby uratowć życie przed niczym nie prowokowanymi napaściami rezunów z UPA.
Polscy mężczyźni brali broń od Niemców, aby bronić kobiet, dzieci i siebie przed wymordowaniem.
Natomiast tragedia ulicy Lotniczej w Włodzimierzu stanowi dowód na współpracę OUN i UPA z Niemcami nawiązaną
tylko i wyłącznie w celu wymordowania jak największej ilości Polaków. Jestem przekonana, że chcieli zabić nas wszystkich.
Przyjście Sowietów było dla nas wybawieniem przed zagładą.
Jak to możliwe, że tak ważne dla przetrwania narodu doświadczenie ludobójstwa jest przemilczane lub wręcz zakłamywane
w środkach masowego przekazu. Dlaczego IPN dla "zabużniaków" jest Instytutem Niepamięci Narodowej ?
Przecież nie czuję nienawiści do narodu ukraińskiego. W tych strasznych czasach poznałam wielu uczciwych dobrych ludzi -
Ukraińców. Im chcę publicznie wyrazić uznanie i szacunek. Natomiast żądam potępienia ludobójstwa. Tego mnie w wolnej Polsce
pozbawiono.
Może z tych względów również uratowanie od śmierci Żydówki Racheli nie doczekało się uhonorowania, ponieważ zdarzyło się
w okolicznościach objętych zmową milczenia ?


Dziekanów, 6 kwietnia 2007 r.
Uwaga, po "repatriacji" części rodziny Zarembów z Marcelówki zmieniono pisownię nazwiska, Rozalia, Stanisława i Władysław pozostali przy
nazwisku Zaremba, a Janowi i Stanisławowi urzędnicy zmienili na Zaręba i tak pozostało.


https://forum.ioh.pl/viewtopic.php?t=8227

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz