piątek, 26 lutego 2021

Zagłada Huty Pieniackiej-relacje świadków


Mieszkańcy Huty Pieniackiej podczas żniw.


Przedstawiam nieznane dotąd szerzej zeznania świadków zgromadzone w IPN w Krakowie, a także relacje zawarte w opracowaniach Henryka Komańskiego i Szczepana Siekierki „Ludobójstwo dokonane przez ukraińskich nacjonalistów na Polakach w województwie tarnopolskim 1939-1946”, W. Bąkowskiego „Zagłada Huty Pieniackiej”, Aleksandra Kormana „Nieukarane zbrodnie SS Galizien z lat 1943-1945” i w pracy zbiorowej m.in. W. Orłowskiego „Za to, że byli Polakami. Huta Pieniacka 28 lutego 1944”. Nie wszystkie nazwiska możemy ujawnić. W sprawie Huty Pieniackiej IPN w Krakowie prowadzi śledztwo. W związku z tym niektórzy świadkowie, składający przed prokuratorem zeznania, występują bez nazwisk.
Po wyłapaniu ukrywających się w domach, piwnicach i schronach mieszkańców napastnicy znęcali się nad nimi, nieraz od razu zabijali, rozrywali granatami, torturowali, ale zdecydowaną większość prowadzili do kościoła pw. św. Andrzeja Boboli.
Doktor Aleksander Korman: „Do kościoła ludzie byli wpędzani przez zakrystię i wejście boczne od strony budynku nowej szkoły. Przechodzili przez dwurzędowy szpaler esesowców z bronią gotową do strzału, byli zmuszani do wchodzenia biegiem (…). Ukraińscy żołnierze SS Galizien, którzy stanowili 98% stanu dywizji, sprofanowali kościół rzymskokatolicki. Wnętrze (…) było zdewastowane, rozbite tabernakulum, przed ołtarzem rozsypane Hostie, a szaty liturgiczne leżały rozrzucone na posadzce, na której były widoczne ślady krwi (…)”.
Ostatnie pożegnanie
Filomena Franczukowska, mieszkanka Huty Pieniackiej, zauważa, że część osób znajdowała się w pobliżu okna i obserwowała wioskę. Widziała, jak prowadzą do kościoła kolejne rodziny. Zdarzył się wypadek szczególny, który wszystkimi wstrząsnął. „Michalewską – opowiada Franczukowska – z akuszerką przyprowadzili Ukraińcy do kościoła. Jak my przyszliśmy, to one już tam były (…)”.
Chodzi o kobietę w zaawansowanej ciąży. Miała już rodzić. Ludzie stają się coraz bardziej nerwowi, popadają w popłoch, doznają szoku.
Wanda G. widzi pobitego ojca i dowiaduje się, skąd się wzięły rany na jego ciele i zbroczona krwią twarz. Był katowany, maltretowany. Dowiaduje się też, że wśród oprawców znajdowali się żołnierze o wrażliwszej naturze, którzy chcieli ratować zagrożone jednostki. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale tak było.
Taki przypadek zdarzył się siostrze narratorki, Sabinie, którą żołnierz w mundurze SS kilkakrotnie zawracał do domu po dokumenty, dając wyraźnie do zrozumienia, że próbuje ocalić jej życie. Ona jednak nie posłuchała go. Dlaczego? Albo była w szoku i nie zrozumiała, co do niej mówi, albo wolała podzielić los męża. Wybrała męża, nie wiedząc, że wybiera drogę ku śmierci. Identyfikacja rodzinna była silniejsza niż ocalenie. Możemy powiedzieć, że uczucie do męża przezwyciężyło strach i rozpacz.
Do kościoła zapędzani są wciąż nowi mieszkańcy, wygarnięci z domów, piwnic, strychów, kopców na ziemniaki, bunkrów i jam. Świątynia niewielka, a ludzi przybywa. Terroryści zabawiają się przerażonymi ofiarami. Puszczają plotkę, że kościół zostanie wysadzony w powietrze. Słychać modlitwy, płacz i szloch kobiet.
Dramatyzm zdarzeń wzmacnia relacja Danieli M.:
„Za każdą doprowadzaną grupą ludzi drzwi kościółka były zamykane i ubezpieczane przez esesmanów wewnątrz i zewnątrz. Wśród uwięzionych rozgrywały się dramatyczne sceny. Panował taki tumult ludzkich głosów, rozpaczy i przerażenia, że nie można było się porozumieć nawet między najbliżej stojącymi obok siebie. (…) W jednej z grup została doprowadzona do kościółka schorowana 70-letnia Rozalia Sołtys z wnętrznościami wydostającymi się na zewnątrz i podtrzymywanymi rękoma i fartuchem. Kobieta nie mogła dotrzymać kroku w grupie i eskortujący esesman ustawicznie dźgał ją bagnetem, by w końcu przebić jej brzuch. Najbardziej dramatyczne sceny rozgrywały się, gdy w pewnym momencie rozległ się głos, że kościółek został zaminowany i za chwilę zostanie wraz z ludźmi wysadzony w powietrze. (…) część ludzi oddała się modlitwie żarliwej i głośnej, przechodzącej w trwożny śpiew. ’Serdeczna Matko, opiekunko ludzi’, ale nad tym wszystkim dominowała przejmująca trwoga. Niektórzy wykazywali oznaki psychicznego obłędu. (…) W godzinach popołudniowych rozpoczęto wyprowadzanie ludzi z kościółka w grupach 30-50-osobowych. Rozpoczęto od wyprowadzania kobiet i dzieci, a w czasie segregacji dochodziło do rozdzierających serca scen pożegnalnych – jeszcze nikt nie wyobrażał sobie, że jest to ostatnie pożegnanie. Ja również chciałam wyjść wraz z matką i bratem w ich grupie – mocno uczepiłam się matki i podążałam za nią do wyjścia. Zostałam jednak brutalnie oderwana od matki i z całą siłą odepchnięta na stojących ludzi”.
Spaleni żywcem
Ludzie z kościoła widzą, jak ginie komendant oddziału AK w Hucie Pieniackiej Kazimierz Wojciechowski, oblany benzyną i spalony, umierający w okrutnych mękach. Słyszą mowę morderców. Wspomina o tym Krystyna S.:
„Mówiono – wyjaśnia – (…) że dzieci i starsi ludzie zostaną wypuszczeni do domów. Mówili nam to ci, którzy przeprowadzali (…) akcję”.
A więc mordercy nadal bawili się kosztem ofiar, rozgłaszali plotki o bombie pod kościołem, a kiedy nacieszyli się strachem ofiar, zapowiadali ratunek, wyjście do domów albo roboty w Niemczech. Byli butni i pewni siebie. Mieli ofiary w garści. Mogli grać, przeciągać strunę, budzić przerażenie i kołysać nastrojami. Byli panami sytuacji, zwycięzcami. Życie ludzkie zależało od ich kaprysu.
„Mówili – kontynuuje Krystyna S. – (…) po niemiecku, po ukraińsku, a także niektórzy po polsku, ale w naszym języku były to raczej wypowiadane pojedyncze słowa”.
Kobieta pragnie zrozumieć, kim są napastnicy, słyszy ich głosy, niemieckie, ukraińskie, a nawet – rzadko – polskie. Dzięki tym głosom identyfikuje morderców. A skąd są głosy polskie? W armii niemieckiej znajdowali się Ślązacy, którzy dobrze mówili po polsku. Ale i Ukraińcy znali polski. Rzadziej Niemcy, choć i im się to zdarzało. Stąd język polski.
Inny dramatyczny epizod zawiera zeznanie Józefa K.: „W pewnym momencie – powiada – przybiegła do kościoła Maria Błaszkiewicz z małym dzieckiem, zawiniętym w pierzynę. Dziecko to płakało. Widziałem, jak mężczyzna w mundurze SS wyrwał jej dziecko i uderzył o mur, rozbijając mu główkę. Wyrwał też jej pierzynę i rzucił na klapę zamykającą piwnicę, w której schroniliśmy się, tak więc nic więcej już nie widzieliśmy. Słyszeliśmy, jak ludzie w kościele mówili między sobą, że będą rozstrzeliwać”.
Józef K., ukryty w piwnicy kościoła, do pewnego momentu widział, co się dzieje na górze, w nawie głównej, a potem pozbierał bardziej szczegółowe informacje i przekazał je prokuratorowi IPN w Krakowie. Oto jego dalsze zeznania:
„Partiami wyprowadzono ludzi z kościoła i, jak się później dowiedzieliśmy, żywcem spalono ich w sąsiednich stodołach, a gdy ktoś próbował uciekać, strzelano. Gdy wyprowadzono wszystkich na zewnątrz, do kościoła wszedł SS-man i po polsku powiedział, że jeżeli się ktoś schował, by wyszedł na zewnątrz, ponieważ będą palić kościół. Kościoła jednak nie podpalono. Wiem, że niektórzy schowali się na górze, przy dzwonie. Po odjeździe Niemców wyszliśmy z kościoła. Stwierdziliśmy, że całą naszą wieś spalono. Został nasz dom, bo był murowany, oraz budynek szkolny, na którym spalono tylko dach. Z tego, co wiem, zginęło wówczas około 750 osób, a przeżyło ponad 100 osób. W czasie tej akcji zginął mój ojciec Jan, w stajni. Moi bracia przeżyli w piwnicy naszego budynku. (…) Zaznaczam, że widziałem ludzi w mundurach SA – były to mundury zielone, na które nałożone mieli białe kombinezony. Byli także policjanci z Pieniak, z Podhorzec. Słyszałem, jak rozmawiali po niemiecku i ukraińsku”.
Starta z powierzchni ziemi
I doprowadźmy do końca wątek z kobietą w ciąży.
Doktor Korman w swojej książce kontynuuje: „W nocy z 27 na 28 lutego 1944 r. (…) Michalewską, z domu Bernacką, lat 26… zaatakowały bóle porodowe. Była przy niej położna – akuszerka. SS-owcy wtargnęli do jej domu, wyprowadzili wraz z położną i innymi mieszkańcami tej ulicy. Doprowadzili do kościoła, posadzili na stopniu ołtarza, a przy niej położną. Gdy bóle przybierały na sile, a (…) Michalewska bardzo jęczała i zaczęła rodzić, podszedł do niej SS-owiec, wyrwał z niej siłą dziecko, rzucił na posadzkę”.
Wątek ten budzi u niektórych świadków wątpliwości. Nie są pewni, czy istotnie scena ta tak wyglądała i w ten sposób się zakończyła. Faktem jest, że rodząca kobieta i jej dziecko zginęli.
Gdy ucichły strzały, płacz i jęki – przypominają świadkowie – ci, którzy byli ukryci w kopcach i innych kryjówkach, zaczęli wychodzić i opuszczać zrównaną z ziemią wioskę.

Źródło:

Stanisław Srokowski
„Nasz Dziennik”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz