Tej tragicznej nocy z 12 na 13 lutego 1945 r. w naszym domu mieszkało 9 osób: ojciec Mikołaj, lat 50, mama Eleonora i nas trzy siostry: Maria, lat 21, Władysława, lat 19 i ja najmłodsza lat 16 oraz ciocia, siostra ojca Anna Jasińska, lat 35 z córką Marią, lat 5 oraz synami: Dominikiem, lat 7 i Broniem, lat 3. Tego dnia we wsi była grupa żołnierzy sowieckich, która zapewniała, że możemy spokojnie spać, jak się później okazało byli to przebrani banderowcy. We wsi jednak czuwano, u nas w domu wszyscy spali w ubraniach. Mężczyźni pełnili wartę. W pewnej chwili do mieszkania wpadł nasz ojciec, który był wtedy na warcie i krzyknął : „mordują”. We wsi paliło się już wiele domów. Nasz dom i gospodarstwo znajdowało się w centrum wsi tuż nad głęboki rowem ściekowym szerokości około 4 metrów i głębokości od 2-3 metrów, nazywam później „rowem śmierci”, ponieważ tu zginęło najwięcej ludzi.
Wszyscy wybiegliśmy z domu i ukryliśmy się w tym rowie. W jego brzegach były wykopane liczne wnęki. Do jednej z nich schowaliśmy się razem z mama Eleonorą. Mama zasłoniła nas biała płachtą. Z pod zasłony widziałam jak nadeszli banderowcy. Jeden z nich krzyknął „strelaj” drugi odpowiedział po ukraińsku „koły ne maju pul”. Ten pierwszy wrzasnął to „rubaj sekerą”. I zaczęło się. Widziałam jak postacie ubrane w białe okrycia, zeszły do rowu. Nastąpił straszliwy krzyk, prośby o darowanie życia. Napastnicy nie znali litości, rąbali siekierami i kłuli bagnetami. Jeden z nich stał na brzegu rowu i gdy ktoś próbował uciekać to strzelał do niego.
Wokół paliły się budynki, jedynie dom Józefa Borkowskiego stał nie naruszony, był murowany i kryty dachówką. Po pewnym czasie trudnym mi do określenia w godzinach, strzelanina ucichła, słyszałam tylko różne gwizdy i hasła „Kałyna wertoj”. Po czym nastąpiła cisza, słychać było tylko trzask palących się budynków, jęki rannych i umierających ludzi. Banderowcy odstąpili. Po nich zostały dopalające się budynki, ludzkie trupy i ranni. Nasz ojciec został zastrzelony, siostra Maria miała siekierą rozrąbaną głowę, siostrze Władysławie odrąbano jedną nogę, przebito nożem obie ręce i klatkę piersiową, jeszcze żyła, prosiła wody, nad ranem zmarła z upływu krwi. Pod jej plecami leżał cioci syn Dominik, ocalał i żyje do dziś. Ciocia Anna Jasińska z córeczką Marią, lat 5 i synkiem Bronisławem lat 3 zostali zakłuci bagnetami. Z dziewięciu osób z naszego domu pozostało nas tylko troje, sześć zostało zamordowanych.
Pamiętam ten straszliwy widok, palące się budynki, swąd i ryk palącego się bydła, krzyki, płacz, szukanie swoich rodzin i strach przed nowym napadem. Rano widziałem Magdalenę Koliszczak, była ciężko ranna w głowę, konała, ale pytała z nadzieją czy moje dziecko żyje? Niestety ! Jej syn Jaś już nie żył. Rozpoczęliśmy z mamą poszukiwania za naszą krową, ale ja zabrali banderowcy. Przez kilka dni byliśmy z mamą u Borkowskich, których dom ocalał. Sam gospodarz Józef zginął. Straciliśmy wszystko. Obawa przed kolejnym napadem skłoniła nas z mamą do opuszczenia rodzinnej wsi. Udaliśmy się do Buchacza, zabierając cały swój dobytek na plecach, trochę odzieży i ze dwa wiadra ziemniaków. W Buczaczu zajęliśmy stary zniszczony dom pożydowski i tam dotrwaliśmy do czerwca 1945 r. 10 czerwca 1945 r. transportem odjechaliśmy do Polski na Ziemie Odzyskane do Niemysłowic. Był to dla nas z mamą bardzo trudny i ciężki czas.
Ja z moją rodziną uratowaliśmy się z tego pogromu. Kiedy zauważyliśmy, że banderowcy podpalają wszystkie budynki, wyszliśmy z kryjówki pod stodołą i ukryliśmy się w stosie belek drzewa przygotowanego na budowę domu. Belki były o różnej długości i między nimi było wolne miejsce. Wszyscy powłazili w te luki belkowe i to nas chroniło. Nie byliśmy widoczni a banderowcy nie przypuszczali, że tam tak blisko palących się budynków może się ktoś ukrywać. Pamiętam, że był wtedy silny mróz i dużo śniegu, który stajał od żaru ognia palących się budynków. Byliśmy wtedy z mamą, ja licząca 15 lat, średni brat, lat 10 i najmłodsza siostra lat 4.
Ja z moją rodziną uratowaliśmy się z tego pogromu. Kiedy zauważyliśmy, że banderowcy podpalają wszystkie budynki, wyszliśmy z kryjówki pod stodołą i ukryliśmy się w stosie belek drzewa przygotowanego na budowę domu. Belki były o różnej długości i między nimi było wolne miejsce. Wszyscy powłazili w te luki belkowe i to nas chroniło. Nie byliśmy widoczni a banderowcy nie przypuszczali, że tam tak blisko palących się budynków może się ktoś ukrywać. Pamiętam, że był wtedy silny mróz i dużo śniegu, który stajał od żaru ognia palących się budynków. Byliśmy wtedy z mamą, ja licząca 15 lat, średni brat, lat 10 i najmłodsza siostra lat 4.
Tej nocy wszystko się spaliło, budynki, konie, krowy, świnie i kury. Pozostaliśmy tylko z tym co mieliśmy na sobie. Po przeżyciu tej straszliwej nocy marzyłam tylko o jednym o bezpiecznym miejscu, gdzie można zachować życie. O świcie banderowcy odeszli, pozostawiając po sobie zgliszcza i trupy. My natomiast z innymi ocalałymi mieszkańcami skierowaliśmy się na drogę do Kopyczyniec. Po drodze przez wieś widziałam wiele trupów, m.in. Szczepana Gumiennego, Annę Dutkę, kilka osób z rodziny Mielników, Michałowi Grzecznemu oprawcy wycieli na piersi orła, musiał konać w męczarniach. Z mojej bliższej rodziny zginęli Antonina Puk, Eliasz Puk i ich troje dzieci. Spalili się żywcem w jamie wykopanej pod stodołą. Z opowiadań babci i dziadka, Anny i Tadeusza Świderskich wiem, że ich dom podpalił Michał Hawryluk ze wsi Oreszkowce, banderowiec, który rok wcześniej był ich bliskim sąsiadem i żyli bardzo zgodnie ze sobą.
Po dostaniu się do Kopyczyniec zamieszkaliśmy u życzliwych ludzi, którzy pomogli nam przetrwać trudny czas i jednym z pierwszych transportów odjechaliśmy na Zachód do Polski.
Materiały pochodzą z „Na Rubieży” – nr 21/1997
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz