wtorek, 4 sierpnia 2020

Edward Horoszkiewicz: Urodziłem się na Wołyniu.

Do grudnia 1942 roku Ukraińcy organizowali napady na pojedyncze osoby pracujące w polu, lesie lub będące w podróży  oraz rodziny  mieszkające na uboczu z dala od wioski. Trwała wojna więc  wypadki te traktowano  w kategoriach rozboju rabunku, porachunków sąsiedzkich. Drobne konflikty będą się zdarzać, to jest normalne w takim czasie uspokajał stryj mojego ojca zatrudniający Ukraińców do pracy w swoim gospodarstwie. Nie wyczuwał z ich strony zagrożenia zachowywali się normalnie żeby nie wzbudzić podejrzeń. Okazało się, że było to działanie celowe powszechnie stosowane przez Ukraińców dla uśpienia czujności ludności polskiej.  Pod koniec 1942 roku zmienili taktykę zaczęli zastraszać W okresie świąt Bożego Narodzenia   Ukraińcy zaprzyjaźnieni z Polakami zaczęli ostrzegać, że po nowym roku szykują  się większe akcje przeciw Polakom. Dzisiaj wiemy, że informacje te były prawdziwe aby  wywołać strach i skłonić Polaków do ucieczki , wówczas tego nie wiedzieliśmy, bo nie było skąd( brak łączności telefonicznej, radiowej). W lutym 1943 roku dotarła do nas wiadomość o bestialskim wymordowaniu ludności polskiej przez bandy ukraińskie w kolonii Parośla pow. Sarny. Ocenia się, że w napadzie zginęło 173 osoby. To był początek organizowanych przez  bandy UPA napadów na duże kolonie polskie przy pomocy ludności ukraińskiej. W kwietniu 1943 roku napadnięto na Janową Dolinę polską kolonię w której była kopalnia bazaltu- kilka kilometrów od nas. Zabito tam w bestialski sposób 600 osób.

http://wolyn.org/index.php/wolyn-wola-o-prawde/397-urodziem-si-na-woyniu.html

Jeszcze nie zdążyliśmy ochłonąć po tamtych tragicznych wydarzeniach, a tu nowa tragedia, wymordowano Polaków w koloni Marianówka, tym razem blisko nas w sąsiedniej gminie. Wśród zamordowanych była Maria Dawidowicz z Horoszkiewiczów - kuzynka mojego ojca.
Ocalała ludność Marianówki po napadzie schroniła się w naszej wiosce i opowiadała szczegółowo o barbarzyństwie band ukraińskich. Opowiadania o okrutnych mordach wymyślnych torturach, w których głównymi narzędziami zbrodni były siekiery, widły, piły, kosy i noże  dokonywanych przez bandy ukraińskie na Polakach pamiętam do dziś.
Szczególnie utrwaliły mi się w pamięci opisy takich tortur jak: przerzynanie ofiary piłą,  obcinanie, czy wyrywanie języków, wydłubywaniem oczu, rozpruwaniem brzucha, zaczepianiem kolczastego druta  za wnętrzności i wleczenie ofiary koniem wokół drzewa, aż wszystkie jelita zostaną okręcone wokół pnia.
Ukraińcy ofiar mordów nie grzebali, wrzucali je do studni, lub pozostawiali na pożarcie zwierząt i ptactwa.
Wydarzenia te posiały duży niepokój wśród mieszkańców naszej kolonii. Pamiętam, że  były szeroko komentowane  wśród sąsiadów i krewnych.
Teraz już nie było żadnych wątpliwości , że są to zaplanowane akcje mające na celu wymordowania Polaków. Trzeba uciekać, bo oni wymordują nas wszystkich – ostrzegała babcia.
Napady na polskie kolonie miały podobny schemat. Akcję rozpoczynał zawsze przez zaskoczenie oddział UPA Otaczał kolonię lub skupisko Polaków np. kościół w czasie nabożeństwa, otwierał masowy atak z broni palnej i kul zapalających. Zaskoczona ludność uciekała w popłochu. Po nich do akcji wkraczała  cywilna ludność ukraińska wśród której były kobiety i dzieci. Rabowali pozostawiony przez Polaków dobytek. Mordowali w okrutny sposób osoby które nie zdołały uciec poddając je różnym wymyślnym torturom.
Na końcu podpalali ocalałe chaty. Tortury miały wywołać strach, a wypalenie osad zapobiec przed ponownym osiedlaniem się Polaków.
W wyniku coraz liczniejszych brutalnych mordów band ukraińskich na  ludności polskiej, w większych wsiach i osadach zaczęły powstawać punkty samoobrony. Rzecz  w tym, że niemiał kto kierować organizacją tej samoobrony. Z chwilą wybuchu wojny mężczyźni w wieku poborowym zostali powołani do wojska. Sowieci wkroczywszy na te tereny, aresztowali nauczycieli, leśników, księży. Młodzi samotni mężczyźni,  którzy nie zostali wcieleni do wojska polskiego i uniknęli aresztowania uciekli do partyzantki.
W koloniach polskich pozostały tylko osoby stare i rodziny posiadające małe dzieci. Pozostawieni sami sobie   ludzie  zaczęli gromadzić dla własnej obrony różne narzędzia, takie jak: siekiery, widły, szable, bagnety, niektórzy sięgali nawet, po broń, która najczęściej była bardzo stara, pochodziła  z pierwszej wojny światowej, lub nawet z wcześniejszych okresów, zachowała się  jakimś cudem, gdzieś na strychu, lub innym schowku.
Broń nową było bardzo trudno do zdobyć,  mieli ją tylko niektórzy.
W naszej koloni  prawdziwy karabin czy dubeltówkę, dokładnie nie pamiętam, z którego dało się strzelać miał tylko mój stryj Stanisław,  pozostali nosili siekiery, widły, kosy.
Młodzieńcy i wyrostki strugali sobie z drewna karabiny i paradowali z nimi po wiosce sprawiając wrażenie prawdziwego uzbrojenia na szpiegach ukraińskich. Ojciec mi też wystrugał taki karabin i biegałem z nim po obejściu.
Karabin stryja stanowił zabezpieczenie w czasie wyjazdów z wioski furmanką, na przykład: do miasta w dni targowe, do krewnych w sąsiedniej wiosce, po drzewo do lasu.
Informacje o tym, że napady odbywają się przeważnie nocą przez zaskoczenie spowodowały, że nie nocowaliśmy w domach.
Noce spędzaliśmy w lesie i na bagnach – mimo mrozu.
Nigdy nie zapomnę tych chwil, kiedy - pod osłoną nocy musiałem - opuszczać ciepły dom, własne łóżko, aby iść w siarczysty mróz spać do lasu.
Zimy na Wołyniu są z reguły ciężkie, a noce wydają się strasznie długie, te były wyjątkowe trudne.
Nacierpieliśmy się przez te dnie i noce, że nie sposób opisać. Większość z nas cierpiała z powodu przeziębień, oraz odmrożeń, bo spaliśmy w ziemiankach i szałasach z gałęzi, okrytych liśćmi. Za posłanie służyły nam gałęzie świerku i sosny, oraz ściółka leśna ,a za przykrycie stare - worki ,skóry i odzież.
W  obawie o życie pod koniec kwietnia 1943 roku, część ludności Balarki wyjechała do Huty Stepańskiej. Tam był silny ośrodek samoobrony, w koloni pozostało już tylko 25 rodzin, w tym moja rodzina. Nie wyjechaliśmy, bo nie chcieliśmy zostawiać swoich domostw na pastwę losu. To jest nasza ziemia i mamy święty  obowiązek jej bronić powtarzał buńczucznie dziadek uczestnik 3 wojen. Liczył zapewne na jakąś pomoc z zewnątrz. Pomoc nie nadeszła. Świat przyglądał się obojętnie barbarzyńskiemu ludobójstwu ludności polskiej. Zawiedziony dziadek zdecydował się również wyjechać.
Atak na naszą kolonię rozpoczął się w drugą niedzielę maja 1943 roku.
Dokładnie pamiętam ten dzień:
W samo południe wraz z ojcem i jego młodszym bratem  -Aleksandrem -  po obiedzie wypoczywaliśmy w sadzie.
Dzień był słoneczny, upalny. Słońce miało tak silny blask, że aż raziło oczy.
Gorące powietrze zastygło  bezruchu, że nawet liście osiki nie drżały.
Wokół panowała, słodka, głucha cisza, jakby zatrzymał się czas. Ustał nawet szczebiot ptaków i kto żyw szukał cienia.
Leżąc na ciepłej, pachnącej ziemi, w cieniu drzewa, słuchałem koncertu pasikoników w trawie.
Czułem się senny. Nawet pies zasnął, uwiązany na łańcuchu przy budzie.
Tylko ptactwo domowe leniwie snuło się po obejściu.
W taki czas zapomina się o nie bezpieczeństwie.
Błogi nastrój nagle i w brutalny sposób wdzierając się w ciszę niedzielnego popołudnia przerywał huk wystrzałów z broni palnej od strony puszczy.
W jednej chwili stało się jasne - to napad.
Zrazu ujrzeliśmy  palące się chałupy sąsiadów. Ojciec zauważył, że bandyci używają kul zapalających. Schroniliśmy się błyskawicznie w chacie, gdzie pod ścianą w rogu izby, przerażona matka tuliła płaczące siostry.
Chwila wahania, co robić i błyskawiczna, jednomyślna decyzja, należy uciekać w kierunku rzeki na  bagna i olsy.
Wybiegamy z domu, i biegniemy z górki przez wieś  w kierunku starego koryta rzeki.
Widzę palące się zagrody. Słyszę świst kul nad głową i okropne krzyki przerażonych ludzi uciekających w tym samym kierunku.
Staram się trzymać w pobliżu matki, która na ręku niesie dwuletnią siostrę Alfredę. Obok biegnie ojciec niosąc siostrę Teresę.
Jestem piekielnie zmęczony, nad głową świszczą kule, lęk paraliżuje ciało, bolą okaleczone, bose stopy, nie mam siły biec, potykam się o radliny ziemniaków i raz po raz padam.
Matka, słaniając się na nogach, podnosi mnie. Ojciec nawołuje: szybciej i szybciej!
Chcę odpocząć, zrobić siusiu - błagam-  Rób w spodnie -  prosi matka. - Nie mogę nie potrafię, - odpowiadam płacząc.
Biegnąc, czuję jak z każdym  krokiem narasta okropny ból brzucha, wydaje się, że za chwilę coś pęknie.
Nagle ulga, mam pełne spodnie.
Krańcowo wyczerpani, nie mamy już siły biec dalej, chronimy się więc w chacie stryja mojego ojca, która jeszcze się nie pali.
On sam nie chce uciekać i namawia nas na pozostanie. Twierdzi, że nic złego nie zrobił Ukraińcom, więc nie musi przed nimi uciekać, jego synowie są innego zdania i błagają go, żeby uciekał.
Stryj mojego ojca pomylił się strasznie i przepłacił to życiem, nie wiedział biedny, że Ukraińcy zakładają wymordowanie wszystkich Polaków, bez żadnych wyjątków, od niemowląt po starców.
Ukraińcy nie tylko nie oszczędzali swoich sąsiadów Polaków ,ale również swoich rodzin z małżeństw polsko-ukraińskich. Zdarzało się bardzo często, że wymuszali, aby mąż Ukrainiec zabił swoją żonę Polkę. I  na odwrót. Żona Ukrainka musiała zabić swojego męża Polaka.
W chacie u stryja ojca czuliśmy się w miarę bezpiecznie do pewnego momentu.
Kiedy kule  zaczęły wpadać przez szyby do środka i zaistniała obawa, że od którejś z kul zapalających chata stanie w płomieniach, ogarnął nas strach.
- Uciekajmy! - Rozpaczliwie błagam rodziców. Rodzice też musieli się bać, skoro postanowili uciekać dalej.
Kilkaset metrów, które pozostały nam do bagien, przebiegliśmy pod gradem kul. Jedynie jakiś cud sprawił, że nie trafiono w nikogo z nas, chociaż wiele osób zginęło lub zostało rannych.
Na bagnach brodząc po pas w wodzie, posuwaliśmy szybko się w kierunku koryta rzeki. Bagna znaliśmy dobrze, niejeden raz chodziliśmy tamtędy do rzeki. W miejscach, gdzie było głębiej  skakaliśmy z kępy na kępę. Parę razy, jak nie mogłem trafić na twardszy grunt, zapadałem  się po uszy i wyciągano mnie z wody. Czułem na sobie zapach mułu i zgniłych liści.
Byłem przemoczony do suchej nitki, a z ubrania ociekała strumieniami woda z błotem. Ukraińcy ostrzeliwali teren, ale na bagna nie zapuszczali się. Dla nas  znających teren, olsy i bagna stanowiły naturalne zabezpieczenie przed wrogiem. Na bagnach przesiedzieliśmy do wieczora, aż ustały strzały.
Po wyjściu z ukrycia, ujrzeliśmy w oddali czerwoną łunę roztaczającą się nad całym widnokręgiem.
To płonęła nasza kolonia , a nad nią unosiły się kłęby gęstego dymu, łącząc czarnym, długim welonem  ziemię z niebem,  zasłaniając zachodzące słońce, wyglądało to upiornie.
Chaty z drewna pokryte słomą spłonęły szybko, tylko kikuty kominów  stały w miejscu i wyły z bólu, głaskane czerwonymi językami płomieni.
Dym kłębił się i wirował wywołując napady kaszlu.
Zatykaliśmy usta i nosy stojąc bezradnie w bezpiecznej odległości od ognia, który rozgrzewał powietrze do białości i palił twarze.
Czułem smród dymu, spalonych ciał ludzi i zwierząt. Słyszałem łomot własnego serca i przeraźliwe  krzyki mieszkańców.
Nie miałem już siły dłużej stać. Padłem obolały na ziemi jak pień drzewa odcięty od korzeni, głodny i spragniony w strachu, że wrócą i nas zabiją jak zabili tamtych.
Czekaliśmy, aż dym opadnie i każdy z nas szukał wzrokiem swojej chaty, licząc po cichu, że jakimś cudem chociaż częściowo ocalała od pożaru. Niestety złudzenia szybko prysły,  pozostała skrzecząca rzeczywistość. Cudu nie było, ogień  zabrał nam wszystko, nie było czego ratować.
Idąc w kierunku Huty Stefańskiej aby szukać schronienia przechodziliśmy obok jeszcze dymiących się zgliszczy zagrody stryja, który postanowił pozostać, widziałem zwęglone jego ciało na popiołach chaty. Zakłuty bagnetami przez Ukraińców, spłonął wraz z chatą
Świadkami jego śmierci byli synowie ,którzy uciekli w ostatniej chwili niezauważeni przez okno z tyłu domu  na bagna.
Wędrując dalej skrajem wioski usłyszeliśmy z jedynej ocalałej od ognia chaty wołanie konającej kobiety. Chata była niska i przez okno bez trudu było widać pod łóżkiem leżącą w kałuży krwi kobietę pokłutą nożami. Umierając prosiła o pomoc. To była Janka Horoszkiewicz -  nasza krewna.
Schroniła się pod łóżko bo bała się że wrócą i będą ją dalej torturować.
Zmarła  na drugi dzień po przewiezieniu  do szpitala w Rafałówce, przed śmiercią zdążyła opowiedzieć przebieg wydarzeń.
Czułem, się niedobrze, miałem dość podobnych widoków, byłem słaby, wyczerpany, niezdolny do dalszej drogi, wymiotowałem.
Tym brutalnym i okrutnym napadem ukraińscy barbarzyńcy zmusili mnie do oglądania tak okrutnych scen.
Miałem wtedy pięć lat, a pamiętam  tak wiele brutalnych i krwawych epizodów, które prześladują mnie do dzisiaj we wspomnieniach i śnią się po nocach. Zdarza się, że krzyczę we śnie budząc przerażoną rodzinę.
Od pierwszych dni lipca 1943 roku bandy UPA nieustannie dniem i nocą atakują Hutę Stefańską.
W połowie lipca 1943 roku, część ludności w panice ucieka z Huty.
18 lipca pomimo rozpaczliwej  obrony banderowcom udaje się po sforsowaniu zasiek, dotrzeć w pobliże  schronów i bunkrów.
Widziałem ich, na wyciągnięcie ręki, jak z furią niszczą zabezpieczenia obronne. W niektórych miejscach dochodziło do walki z bandytami w ręcz.
Wydawało nam się, że za chwilę dopadną nas i nastąpi straszliwa rzeż. Baliśmy się okropnie, słychać  było przeraźliwe krzyki dzieci i modlitwę kobiet.
Szczęściem, jeszcze raz udało się naszym odeprzeć atak. Ukraińcy nie ponowili w tym dniu ataku, bojąc się, że w Hucie jest oddział partyzantów. Partyzantów niestety nie było, o czym oni na nasze szczęście nie wiedzieli.
W tej sytuacji nie ryzykowano dalszej obrony Huty i dowództwo postanowiło o przebiciu się całej ludności cywilnej pod eskortą  do stacji kolejowej  Grabina, leżącej na trasie Sarny- Kowel , a stamtąd do któregoś, z tych miast. W miastach było bezpieczniej.
W trakcie ewakuacji jadąc furmankami we mgle wpadamy w pobliżu stacji w zasadzkę bandytów ukraińskich. Ukraińcy strzelają ze wszystkich stron z broni maszynowej
W olbrzymim popłochu, pod obstrzałem opuszczamy furmanki i uciekamy  w kierunku stacji kolejowej potykając się o trupy naszych najbliższych, nie widzimy się nawzajem, wiele osób  pogubiło i szukają  się do dzisiaj.
Prawdopodobnie gęsta mgła jaka panowała tego dnia uratowała niektórych z nas od niechybnej śmierci.
Od kul bandytów  ginie niestety bardzo wiele osób, w tym moja stryjenka Rozalia z półtorarocznym synkiem Romkiem.
Nie jest znana dokładna liczba ofiar  ludobójstwa na Wołyniu. Różne źródła historyczne oceniają, że zamordowano około 60-100 tyś Polaków i około 200 tyś Żydów.
Fragment wspomnień z odczyty z okazji 68 rocznicy "Rzezi na Wołyniu" w Klubie Historycznym im.gen. Stefana Roweckiego "Grota" w Kaliszu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz