niedziela, 1 marca 2020

Zagłada Berezowicy Małej- relacje świadków









 Piotra Szewczuka przerąbano siekierami na trzy części. Wdowę Katarzynę Tomków i jej siedmioro dzieci zakłuto bagnetami. Janowi Nowakowskiemu cięciem siekiery w usta przerąbano głowę. Zginął też najbliższy sąsiad Nowakowskiego - Józef "Słunka", a także jego matka i siostra. Śmierć poniosła także nieomal cała rodzina Kurylczuków, która tego akurat dnia zebrała się w komplecie, by pochować zmarłą w połogu żonę Władysława Kurylczuka. Jego trzyletniego synka Ukraińcy nabili na bagnet i wijącego się z bólu unieśli do góry, a gdy dziecko machało rękoma, śmiali się, że to polski orzeł.
Rzeź w przysiółku przeżyła tylko szwagierka Kurylczuka, którą siedem razy pchnięto bagnetem, a także przeoczona przez rezunów córeczka Nowakowskich. Oprawcom zdołał wyrwać się również Władysław Kurylczuk. W koszuli i kalesonach, po pas w śniegu dobiegł do wsi, wszczynając alarm. - Riżut, riżut - krzyczał co sił, przebiegając przez całą wieś Kurylczuk, ratując w ten sposób życie wielu mieszkańców Berezowicy.
Jednak zanim zaspani ludzie zdążyli przygotować jakąkolwiek obronę, do wsi wtargnęli Ukraińcy. Rodzina Jaworskich z bronią w ręku podjęła walkę z bandytami i dzięki temu przeżyła. Przeważnie jednak ludzie szukali ocalenia w ucieczce. Biegli do lasu, chowali się po sadach lub w obejściach ukraińskich sąsiadów. Wiele osób w popłochu schroniło się w nielicznych we wsi murowanych oborach. Części udało się ukryć w kamiennych schronach pobudowanych wcześniej na wieść o rzeziach wołyńskich.
Niebronione domostwa były bez trudu zdobywane przez banderowców. W umocnionym niczym twierdza spichlerzu Antoniego Kwaśnickiego Ukraińcy rozbili podwójne i zaryglowane od wewnątrz drzwi. Sześcioosobową rodzinę po zamordowaniu obłożyli słomą i podpalili. Podobny los spotkał 30 osób, które schroniły się w murowanej oborze Mikołaja Sesiuka. Ukraińcy najpierw wyprowadzili z niej inwentarz, a potem rozstrzelali z karabinu maszynowego posadzonych pod ścianą ludzi. Choć oborę podpalono, kilku osobom udało się przeżyć. Postrzelony Michał Budnik uciekł przez strych, zostawiając zabitą żonę i czworo dzieci. Ocalał też Hryńko Pańczyszyn. Ukraińcy zastrzelili mu żonę i córeczkę, a jemu samemu darowali życie, gdy odmówił po ukraińsku pacierz. Mimo postrzału w pierś przeżyła też Maria Dżygała. Oprzytomniała w płonącej oborze i przedarła się z niemowlęciem przez ścianę ognia.
Więcej szczęścia mieli ludzie, którzy ukryli się w murowanej oborze Jana Krąpca, ojca o. prof. Mieczysława Alberta Krąpca, słynnego filozofa, wieloletniego rektora Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Obora Krąpców nie została całkiem spalona, gdyż leżała zbyt blisko budynków ukraińskich sąsiadów. Zresztą sąsiad ten uratował życie Polakom, gdyż oszukał banderowców, mówiąc, że obora Krąpca była już przeszukiwana. Z ukrywających się w niej ludzi zginęła "tylko" Paulina Ciurys, która nie wytrzymała nerwowo i wyszła na podwórze. Banderowcy zastrzelili ją, a następnie przerżnęli na pół piłą.
Ucieczką do lasu salwował się miejscowy ksiądz Jan Mądrzak. Razem z rodziną Ziółkowskich, u których mieszkał, uciekł do pobliskiego zagajnika. Brnąc po pas w śniegu, wydostali się też z wioski bracia Władek i Bronek Kubowowie. Strzelali do nich nie tylko Ukraińcy, lecz także stacjonujący w rejonie Turowej Góry Niemcy, na których obecność tak liczyli Polacy. Braciom udało się dotrzeć do znajomych we wsi Dobrowody.
Bracia Kubowowie wrócili do Berezowicy nazajutrz rano. Przywitał ich swąd spalonych ciał i tlące się pogorzeliska. Obok domu dostrzegli ojca pochylonego nad zwęglonymi zwłokami leżącymi w śniegu. Okazało się, że szukał synów...
- Gdy szliśmy przez wieś, wszędzie widzieliśmy trupy i zgliszcza - wspomina po latach Władysław Kubów. - Przed swoim domem leżał zakłuty Jan Szymków, ojciec naszego kolegi Tadzika. Niektóre zwłoki były tak spalone, że nie sposób było ich zidentyfikować.
Władek Kubów zajrzał też do domu swojego kolegi Franka Sowińskiego. Zdrętwiał na widok leżących obok siebie zastrzelonych rodziców Franka i jego samego, w dramatycznej pozie przewieszonego przez okno. - Widać kule skosiły go przy próbie ucieczki - wnioskował Kubów.
Tej nocy zginęło w Berezowicy Małej 131 polskich mieszkańców. Zamordowanych grzebano w niezwykłym pośpiechu.

- Popalone trupy pozbierano w prześcieradła, włożono do paczek i tak pochowano - wspomina Maria Kozibroda, której udało się uciec w czasie masakry do lasu. - Ksiądz Jan Mędrzak powiedział, żeby wszystkich pochować w jednym grobie - to będzie pamiątka tych wydarzeń.
- Zbiłem dużą skrzynię i włożyłem do niej żonę i czworo dzieci - wspomina ranny i poparzony owej nocy Michał Budnik. - Nie zostali jednak pochowani. Zawieźliśmy skrzynię ze zwłokami na cmentarz i tak ją zostawiliśmy. Zbliżał się wieczór i trzeba było uciekać...
Większość berezowiczan schroniła się w Tarnopolu. Wielu miało tam rodziny i znajomych. Wkrótce zaczęło się oblężenie i zdobywanie miasta przez Sowietów.
- Sowieccy żołnierze padali jak muchy, a Niemcy zmuszali Polaków do grzebania ich - opowiada Władysław Kubów. - Miasto było bombardowane z samolotów, ostrzeliwane przez artylerię i czołgi. Bomba zniszczyła cały nasz dobytek: konie, krowę, sanie, worki ze zbożem i mąką, a także rower - dodaje.
Walka o Tarnopol trwała pięć tygodni. Poszczególne dzielnice przechodziły z rąk do rąk.
- Do naszej piwnicy wpadali raz zdyszani Niemcy, a za chwilę Rosjanie - opowiada Kubów. - Przepędzali nas z dzielnicy do dzielnicy. Głód nieraz zaglądał nam w oczy.
Po zajęciu Podola przez Armię Czerwoną niedobitki berezowiczan wróciły w rodzinne strony. Ukraińskie bandy jakby przycichły, ograniczając się do sporadycznych napadów. Burza rozpętała się pod koniec 1944 roku. W listopadzie dokonano napadu na pobliską polską wieś Gontowa, dokonując masowej rzezi jej mieszkańców. Wśród Polaków narastała groza i strach. Berezowiczanie bali się nocować w domach. Coraz zimniejsze noce spędzali w lasach lub u zaufanych ukraińskich sąsiadów.
W listopadzie w biały dzień dokonano mordu, który wstrząsnął polską społecznością Berezowicy Małej.
- Stałam przy oknie, patrząc na ulicę - wspomina Maria Kozibroda. - Kogoś prowadzą, a on tak głośno prosi ich i błaga o życie. To był Franek Kubów. Powiesili go na krzaku bzu.
Dnia 14 grudnia ukraińscy bandyci w niezwykle okrutny sposób zamordowali sołtysa Pawła Wiśniowskiego i Piotra Kubowa. To był przełomowy moment.
- Ludzie powiedzieli, że jak zabili Piotra i Pawła, to trzeba uciekać - wspomina Maria Kozibroda. - Uciekliśmy do Tarnopola, gdzie czekała już polska delegacja, która wyrobiła nam karty ewakuacyjne...

- Moi przodkowie żyli na tych ziemiach przynajmniej od 1608 r. - mówi o. prof. Mieczysław A. Krąpiec. - Do tej pory są zachowane księgi parafialne, gdzie to można prześledzić. Najbliższa polska parafia była wtedy w Podkamieniu oddalonym o 28 km od Milna, skąd pochodziła moja rodzina. Tak zresztą jak i pozostała ludność polska zamieszkująca te ziemie nie byliśmy jakimiś emigrantami. Na Kresach byliśmy u siebie.

- Widzę głęboki sens w powracaniu do tych spraw - uważa o. prof. Mieczysław Krąpiec. - Trzeba ujawniać i piętnować zbrodnie UPA, aby już się nie powtórzyły. Ukraina powinna sama zdobyć się na potępienie bandytów spod znaku UPA, a nie stawiać im pomniki i poświęcać ulice - dodaje ojciec profesor.

Źródło: 

Krwawe zapusty w Berezowicy Małej, Zagłada polskich Kresów, Adam Kruczek, Nasz Dziennik, 20.02.2003 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz