"Milno - Gontowa. Informacje zebrane od ludzi starszych - urodzonych na Podolu, wybrane z opracowań historycznych i odtworzone z pamięci". Szczecin 2009
Część 6.
Tak to wyludnione, wycieńczone, obdarte i głodne, wkraczały wioski w międzywojenne dwudziestolecie. Wkraczały w okres tytanicznej pracy, wyrzeczeń i mozolnej budowy zagród. To nie była odbudowa lecz praca od podstaw.
Początki nie napawały optymizmem. Ten obszar od listopada 1918 prawie do końca 1919 roku, pozostawał pod panowaniem Zachodniej Ukraińskiej Republiki Ludowej (ZURL). Sytuację pogarszał fakt, że Polska która powstała 11 listopada 1918 roku, była z nią w stanie wojny. Toczyły się walki o Lwów i inne miasta, a cały obszar podporządkowany był prawom wojennym. Polaków prześladowano i pod byle pretekstem rozstrzeliwano. Tak zginął brat mojego dziadka Piotr Letki oraz bracia Marcin i Józef Dec od sąsiadów. Ograbiani byli z dobytku i mundurów, a często również mordowani przez Ukraińców, Polacy powracający z wojny. W tej wojnie poległo 400 tysięcy żołnierzy polskich. Wielu nie wróciło też do Milna i Gontowy. Mój dziadek Antoni Letki, szczęśliwie przetrwał wszystkie boje, ale po zakończeniu działań wojennych, zmarł na czerwonkę. Nawet nie wiadomo gdzie jest pochowany.
Babcia Michalina w wieku 22 lat została wdową. Córkę - moją mamę - urodziła miesiąc po zabraniu dziadka na wojnę. Przez długie lata samotnie wychowywała dziecko i zmagała się z oporną ziemią. Ze względu na tą sytuację, mama wyszła za mąż w wieku 16 lat.
Podaję to jako przykład, bo takich kobiet było wiele. Wojna zawsze zabiera ojców, a matki skazuje na ciężkie samotne życie i trud wychowania dzieci.
Gdy pod koniec 1919 roku upada Zachodnia Ukraina (ZURL), nadal trwają walki z Rosją Sowiecką. Piłsudski z Petlurą zdobywają Kijów, ale ukraińskiej armii to - jak zakładali - nie wzmocniło. Po kontrofensywie, Rosjanie dochodzą do Wisły. Losy Polski i Europy ważą się u bram Warszawy. Dopiero Cud nad Wisłą wyjaśnia sytuację. Na Podolu ostatecznie umacnia się państwowość polska i życie stopniowo zaczyna się stabilizować. Dopiero po ostatecznym zakończeniu wojny i ustaleniu wschodnich granic Polski, powstają warunki do normalnej pracy.
Niewiarygodna jest żywotność, zasób sił i upór ludności wiejskiej w walce o przetrwanie, byt i lepsze jutro. Na początku ludzie budowali małe lepianki z gliny kryte słomą, aby sobie i zwierzętom zapewnić jaki taki dach nad głową. Nie mieli środków na nic lepszego. Glina w glinikach za wioską i kamień na Gontowieckiej Górze, były ogólnie dostępne i za darmo. Z wielkim trudem zdobywano drewno na stropy, dachy, drzwi i okna, ponieważ władze zakazały wycinania drzew, ze względu na duże przetrzebienie lasów. Pokrycia dachów robiono wyłącznie ze słomy, bo to też był najtańszy materiał. Mozolnie ciułano grosz do grosza na zakup zwierząt, narzędzi i sprzętu gospodarczego. Dosłownie odejmowano sobie od ust. Z kretowiska wojennego, stosunkowo szybko, zaczęły wyłaniać się wioski. Biedne i prymitywne, ale tętniące życiem. Po stworzeniu podstaw rozwoju gospodarczego, z marszu przystąpiono do drugiego etapu odbudowy. Zaczęły znikać małe lepianki i budy, a na ich miejscu pojawiły się budynki mieszkalne i gospodarcze, pozwalające na normalne życie i gospodarowanie. Środki na to zdobywano z gospodarstw, pracy zarobkowej i pracy na czasowej emigracji. Sporo ludzi wyjeżdżało za granicę aby zdobyć środki nie tylko na odbudowę, ale i na powiększenie gospodarstwa. Towarzyszył temu, niespotykany już dziś reżim oszczędnościowy.
W miarę upływu czasu, z dachów zaczęła znikać słoma, którą skutecznie wypierała dachówka i blacha, a na podwórzach przybywało studni głębinowych.
W początkowym okresie nie występuje problem rozdrabniania gospodarstw, bo wioski były poważnie wyludnione. W miarę jednak jak ludzi przybywa, coraz częściej odbywają się skromne ale huczne weseliska i gospodarstwa znowu ulegają podziałom. W Bukowinie szybko wypełnia się Paświsko, Kawałeczek i wydłuża Tamten Koniec. W Kamionce rośnie Parcelacja i Kątek. Gontowa wspina się na zbocza góry i schodzi w dolinę przy drodze do Ditkowiec i Berezowicy Małej.
W tych trudnych warunkach, polska część Milna zdobywa się na heroiczny wysiłek remontu kościoła i odbudowy wieży. Gontowa przystępuje do budowy nowego kościółka. W 1924 roku, administratorem parafii w Załoźcach został Ksiądz Adam Wróbel z Przemyśla. Ten młody energiczny ksiądz, razem z młodym architektem Wawrzyńcem Dajczakiem z Reniowa, przystępują do odbudowy zniszczonych świątyń. Tą akcją objęta została też odbudowa wieży kościoła w Milnie i budowa nowej świątyni pw. Św. Teresy od Dzieciątka Jezus w Gontowie. Ksiądz Wróbel sporo swoich pieniędzy przeznaczył na nasz kościół i gontowiecką kaplicę.
Władek Bieniaszewski twierdzi, że ich kościółek wybudowano w latach 1925 - 1928. W tym czasie odbudowana została również nasza świątynia.
Parafia mileńska wydzielona została z Załozieckiej w 1920 roku i liczyła razem z Gontową 1670 wiernych. Obsadzono ją jednak dopiero za księdza Wróbla, około 1927 roku. Pierwszym proboszczem mileńskim był ks. Bieńko. Mieszkał w tymczasowej plebanii krytej strzechą. Budowę murowanej która jest na załączonym zdjęciu, zakończono dopiero około 1932 roku, za kolejnego proboszcza ks. W.Garczyńskiego.
Przed nim przez rok był ksiądz, którego wioska nie zaakceptowała i został wypędzony. Za krę, przez dwa lata parafia była nie obsadzona. Dopiero gdy delegacja wioski na kolanach przyczołgała się do stóp biskupa, uległ jej błaganiom i wyznaczył następnego.
Dziś trudno w to uwierzyć, ale ks. dziekan Palica jeszcze w 1947 roku, na kolanach szedł witać hierarchę, który przyjechał do Gryfina na bierzmowanie.
Ostatni nasz proboszcz ks. Aleksander Markiewicz, objął parafię w 1934 roku. Przeniesiono go z Trościańca, a tam poszedł ks. Garczyński. Źle na tym wyszła wioska. Za dziesięcioletniej jego kadencji, w kościele zrobiono jedynie boczny ołtarz i ambonę. Ks. Garczyński przez cztery lata wyposażył kościół trościaniecki we wszystko co niezbędne i ozdobił go piękną polichromią. Zrobił to ze składek i wpływów z gospodarstwa kościelnego. Markiewicz grosza nie dał. Wzorem bez reszty oddanego kościołowi, był zasłużony dla naszej parafii ks.prałat Adam Wróbel, który w 1932 roku przeszedł z Załoziec do Mogielnicy koło Trembowli. Tam został przez NKWD aresztowany i wywieziony do Workuty na Sybir. Stamtąd udało mu się przedostać do Andersa i jako kapelan, przebył cały szlak bojowy z Monte Cassino włącznie. Zmarł w Londynie w 1993 roku w wieku 90 lat. W tym też roku, zmarł dwa lata młodszy jego przyjaciel, architekt Wawrzyniec Dajczak.
Jak już wspomniałem, w miarę upływu czasu ludzi przybywało, wioska się rozrastała i stopniowo narastał głód ziemi. Wprawdzie rozparcelowano łany koło Miśkowego Błota, przy załozieckim gościńcu i w rejonie Parcelacji, oraz tereny w obszarze Pańskiej Góry, ale nie zaspokoiło to narastających potrzeb. Złagodziła je trochę parcelacja terenów leśnych. Zabudowa szybko wkracza do lasu. Na Bycułowym powstaje nowa kolonia osadników ludności miejscowej i napływowej. W lesie za pieniądze zdobyte w Amaryce, Paweł Letki (Wójtuła) buduje największe gospodarstwo w Bukowinie. Z Ameryki przyjeżdża Józefa Zakrzewska, kupuje 40 morgów czarnoziemu oraz kilkanaście lasu i łąk i buduje w Kamionce największe gospodarstwo w Milnie.
Kilka małżeństw i spora grupa samotnych osób, wyjeżdża za granicę aby tam szukać bielszego chleba. Emigracja stała i czasowa, mieściła się w granicach 6 % ogółu ludności.
W roku 1926 przeprowadzono akcję ekshumacyjną. Szczątki poległych z Bukowiny i Gontowy, przeniesiono na cmentarz w Załoźcach. Cmentarz węgierski na Huku (Chmielnik) i rosyjski w Kątku, pozostawiono. Ci nieznani żołnierze (drewniane krzyże spróchniały) spoczywają tam do dziś.
"Milno - Gontowa. Informacje zebrane od ludzi starszych - urodzonych na Podolu, wybrane z opracowań historycznych i odtworzone z pamięci". Szczecin 2009
Część 7.
(dokończenie)
Przed II Wojną Światową, wioski tętniły już pełnią życia. Gęsta ulicowa zabudowa Milna, ciągnie się wzdłuż rzeki na przestrzeni około 4 kilometrów. Nad panoramą Bukowiny dominuje masyw kościoła ze strzelista wieżą, a wjeżdżających do Gontowy, wita nowy kościółek z białego piaskowca.
Rytm życia mieszkańców odmierzają dźwięki dzwonów, wzywające pracowity i bogobojny lud do modlitwy, na nabożeństwa, do pracy i odpoczynku. Dzwonami ogłaszano też zgon każdego mieszkańca i alarmowano "na jeden bok" pożary.
Po zniszczeniach wojennych ślad nie został.
Szkoły pękają w szwach od nadmiaru dzieci. Wynajmowane są pomieszczeniach w prywatnych budynkach. Zachodzi konieczność budowy nowych większych szkół. Gontowa przed wojną zdążyła wybudować szkołę w stanie surowym, w Milnie skończyło się na planowaniu. Nie zrealizowano również planów budowy domów ludowych.
W każdy poniedziałek, na targ do Załoziec, ciągną liczne wozy z produktami rolnymi. Niestety bardzo nisko cenionymi, ze względu na dużą nadprodukcję rolną.
Wojna wielowiekową siedzibę hetmańską i całe Załoźce, zamieniła w gruzowisko. Przed II wojną, rany z pierwszej zabliźniły się, ale zamek pozostał ruiną. Na targowicy przy zamku, gromadziły się dziesiątki wozów z produktami rolnymi, owocami i zwierzętami. W trakcie targowania bito na zgodę w ręce, a po transakcji pito rmuhorycz - (litkup). Była to zwykle ćwiartka gorzałki.
Szczególny rejwach czynili Żydzi. Głośno zachwalali swój towar, a przy kupnie na głowie stawali, aby obniżyć żądaną cenę. Zwykle proponowali o połowę niższą. Zaklinali się przy tym, że i tak grubo przepłacają i dokładają do interesu. Odchodzili i wracali, chcieli bić w rękę na ich warunkach, ale chłopi znali te praktyki i nie dawali się nabrać. W końcu jednak trochę ustępowali i dochodziło do transakcji. Po dobiciu targu, Żyd oczywiście dalej lamentował - aj, waj - ile to on przepłacił, a po cichu szybko przeliczał czysty zysk.
Na targach spotykali się okoliczni mieszkańcy i nawiązywali znajomości. Wcześniej gdy Załoźce były jedyną parafia, ludzie spotykali się na nabożeństwach niedzielnych i świątecznych. Zapoznawali się tu też młodzi, a wiele zrodzonych sympatii, kończyło się małżeństwami.
Po wojnie Załoźce włączono do powiatu zborowskiego, wcześniej należały do brodzkiego Do końca naszej bytności na ojczystej ziemi, pełniły rolę ośrodka gminnego.
Podczas zaborów i do 1935 roku po wojnie, gmina była w Milnie. Później okoliczne wioski przyłączono do Załoziec. Przekazania urzędu dokonał ostatni wójt mileński Franciszek Baratn 23 K i sekretarz Jan Zaleski 63B.Ten ostatni przez kolejne dwa lata, pełnił jeszcze funkcję sołtysa. Po nim do wojny, sołtysował Piotr Zaleski 90B.
Miasto mimo zniszczeń wojennych, było największe w powiecie. Według spisu na 01.01.1938 r. Załoźce liczyły 6350 mieszkańców, natomiast powiatowy Zborów tylko 5550. Mieszkało tu 3450 Ukraińców, 2050 Polaków i 850 Żydów. Są to wielkości podane przez ukraińskiego profesora W.Kubyjowicza. W mieście był kościół i klasztor z kaplicą, cerkiew, bożnica, lekarz, aptekarz, szkoła 7 klasowa, urząd gminny, składy towarowe, sklepy, targowisko, ruiny zamku przypominające dawną świetność miasta i duży staw z groblą. Spiętrzona woda napędzała młyn i agregat prądotwórczy, zapewniający oświetlenie ważnym instytucjom miejskim.
Mimo niedostatku i niskich cen płodów rolnych, postęp był wyraźny. W chałupach pojawiają się radia kryształkowe na słuchawki, uruchamiane są biblioteki i czytelnie, a tuż przed wojną, w świetlicach odzywają się radia lampowe głośnikowe. Jest to epokowe wydarzenie - otwiera się okno na świat. Każdy może przeczytać książkę, gazetę i prasę rolniczą, a także posłuchać czym żyje kraj i co się dzieje na szerokim świecie. W niedzielę przy radiach gromadzą się tłumy, gdy nadawane jest ze Lwowa słuchowisko ze Szczepciem i Tońkiem.
Na podwórzach montowane są kieraty, a po żniwach Dżul 130B i Siara 103B, krążą po wiosce ze swoimi młocarniami, napędzanymi silnikami Diesla.
W latach trzydziestych krążyły pogłoski, że na Gontowieckiej Górze ma być zbudowany klasztor Redemptoryzstów. Do Gontowy przyjeżdżał ze Lwowa gontowianin Misztal, który miał być budowniczym. W 1933 roku, odbyła się wielka uroczystość postawienia krzyża, który był symbolem wiary i dzieła budowy klasztoru. Krzyż poświęcił ksiądz Garczyński.
Niestety budowniczy wkrótce zmarł, a później wybuchła wojna i do budowy nie doszło. Po naszym wyjeździe, Rosjanie usunęli krzyż z góry. Przypominał bowiem Polskę i świadczył, że to ziemia chrześcijańska.
W tym też czasie do Gontowy przyjeżdżali inżynierowie, którzy chodzili po górach, coś tam badali, kalkulowali, zaglądali do map geologicznych i orzekli, że pod górą na głębokości 100 m, jest duża żyła ze zbiornikiem wodnym. Była to bardzo dobra wiadomość, bo Gontowa odczuwała deficyt wody. W czasie obrządku w pompach brakowało wody. Jedynie w pompie Bartosiowej 69 o głębokości 56 m i u Wojciechów 2, nigdy się to nie zdarzało.
W ciągu krótkiego czasu, bo zaledwie w okresie 20 lat, wioski odrodziły się jak przysłowiowy Feniks z popiołów. Odrodziły i rozbudowały, a co dziwniejsze, mimo tak trudnej sytuacji, również wzbogaciły. Na początku dwudziestolecia, podstawowym ubiorem były ubrania z samodziałowego płótna białego lub barwionego, pod koniec zaś, rzadki to był obrazek przed sumą koło kościoła. Ogólnie rzecz biorąc, we wsi nie było dobrobytu, ale rzadka też była skrajna bieda. Ludzie żyli skromnie, lecz bez zadry w sercu. Nie czuli się pokrzywdzeni, bo taka była cała ówczesna wieś polska.
Należy podkreślić, że jednakowo żyli Polacy i Ukraińcy, a mieszane małżeństwa nie należały do rzadkości. Dyskryminacja narodowościowa którą wciąż podkreślają, to ich wymysł. Chyba, że rozumieją przez to zakaz działalności antypolskiej. Karani byli prowodyrzy, którzy głośno nawoływali do wystąpień antypolskich i sabotażyści Ukraińcy mocno też akcentują to, że nie mogli kupować ziemi, ale przemilczają, że zakaz obejmował wszystkich którzy nie przyjęli obywatelstwa polskiego. Jakaż to dyskryminacja skoro w Bukowinie był kościół, a w Podliskach cerkiew, na styku Bukowiny i Kamionki polska szkoła, a w Krasowiczynie ukraińska. Ukraińcy mieli nawet swój dom ludowy w którym organizowali różne imprezy i uroczystości. Mieli też różne legalne organizacje. Niestety działały również i to bardzo mocno, nielegalne. Burzyły one szczególnie młode umysły i podsycały nacjonalizm ukraiński. Efekty tej działalności, mieliśmy wkrótce odczuć w dotkliwy sposób. Co prawda w ich szkole obowiązkowy był język polski, ale i w polskiej też obowiązkowy ukraiński.
Tragiczne przeżycia z lat I wojny, nie wygasły w pamięci mieszkańców wiosek i tych którzy tu walczyli. Po II wojnie, A.Worobiec spotkał w Czeskiej Orawie starych wiarusów, którzy wiele czasu spędzili w okopach Bukowiny i w punkcie obserwacyjnym na Gontowieckiej Górze.
Gdy im powiedział, że wioski zostały odbudowane, nie mogli w to uwierzyć. W głowach im się nie mieściło, że na takim pobojowisku mogło odrodzić się życie. A wyście tam byli? Pytali z niedowierzaniem. Tak, odpowiedział. Nawet tam mieszkałem. Okazało się, że ci weterani służyli w austriackim pułku piechoty, któremu wyznaczono do obrony mileński odcinek frontu. Część przeżyła w rowach strzeleckich na Bukowinie, a niektórzy obsługiwali punkt obserwacyjny na Gontowieckiej Górze. Na tej górze zginęło kilku ich rodaków, bo była bardzo zaciekle przez Rosjan ostrzeliwana.
Nie wiem czy Worobiec powiedział im, że w 1944 roku wioski znowu zostały uśmiercone. Tym razem bez wojny, przez Ukraińców. Na pewno nie mogli by zrozumieć, bo żaden rozumny człowiek tego pojąć nie może, że tyle nakładów, tytanicznej pracy, wyrzeczeń i mozołu, bezmyślność ludzka w jedną noc zamieniła w zgliszcza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz